Faszyzm i nazizm czyli „słowa – wytrychy”

Gdy po raz kolejny słyszymy rosyjskie oskarżenia pod adresem Ukrainy, że jest to państwo nazistowskie, zaczynamy się zastanawiać, o co właściwie chodzi. Bo co prawda od lat trwa tam kult wrogiego Polsce, nacjonalistycznego przywódcy Stepana Bandery i mającej na swym koncie zbrodnicze działania Ukraińskiej Powstańczej Armii, to jednak na Ukrainie odbywały się demokratyczne wybory, a w 2019 r. prezydentem został nie mający nic wspólnego z ideologią nacjonalistyczną komik i producent telewizyjny Wołodymyr Zełenski, na dodatek – będący pochodzenia żydowskiego.

Odpowiedź jest prosta. „Nazizm” jest w Rosji swoistym „słowem – wytrychem”, tak, jak niegdyś „faszyzm”. „Nazizm” i „faszyzm” to synonimy zła. Nazizm kojarzy się z hitlerowskimi Niemcami; z kolei faszyzm oznaczał tak naprawdę kapitalizm i wszystko, co było w nim najgorsze.

Faszystowska Polska

Widać to zwłaszcza w mediach. W przypadku okresu międzywojennego wystarczy sięgnąć po jedną z rozlicznych gazet w języku polskim, wydawanych w ZSRR. Do około 1935 – 36 r. istniało ich wiele; tą najważniejszą była moskiewska „Trybuna Radziecka”, a w Ukraińskiej i Białoruskiej SRR odpowiednio „Sierp” i „Młot” (przemianowany później na „Orkę”). Wśród pism lokalnych wyróżniała się „Marchlewszczyzna Radziecka”, wydawana w polskim rejonie narodowym im. Juliana Marchlewskiego.

Gazety te czytać trudno, bo zawierają – można by rzec – samą esencją komunistycznej propagandy. Wszystkie one opisywały Polskę, ukazując rzekome „zbrodnie faszyzmu polskiego” i walkę komunistów o „wyzwolenie” klasy robotniczej i chłopskiej. Zwłaszcza od 1926 roku, a więc przejęcia władzy przez Józefa Piłsudskiego i jego obóz, Polska określana była właśnie mianem kraju „faszystowskiego”.

Czytając więc owe gazety, możemy odnaleźć wiele przykładów „polskiego faszyzmu”. I tak, „Marchlewszczyzna Radziecka” donosiła o zjeździe podoficerów rezerwy w 1930 r. w Wilnie. „Poza wyrazami wiernopoddańczego uznania dla Piłsudskiego w przemówieniach (…) brzmiała nuta nawoływująca <legunów>  [żołnierzy Legionów Józefa Piłsudskiego – przyp. aut.] do szybszego faszyzowania całego życia państwowego. Rydz-Śmigły i pułkownik Sławek wzywali do gotowości walczenia zbrojnego o <wielkość> i <mocarstwowość> Polski oraz z wrogiem <wewnętrznym>. Istotnym zaś sensem tego jest wzywanie o spotęgowanie teroru faszystowskiego przeciwko robotnikom i chłopom Polski i przygotowań zbrojnych przeciwko Związkowi Radzieckiemu”. Ta sama „Marchlewszczyzna” opisywała, jak to w Polsce przed sądem „stanął bandyta Jaworowski, który zamordował robotnika Grinwalda, gdy ten wzniósł podczas demonstracji okrzyk <Precz z Piłsudskim>. Faszystowski sąd uniewinnił Jaworowskiego, wykręcając się <brakiem dowodów>”. Generalnie więc, „faszyzm” utożsamiany był z antykomunizmem czy antysowietyzmem.

„Marchlewszczyzna Radziecka” z 1930 r. Artykuły o „faszystowskiej Polsce” zamieszczano zazwyczaj na ostatniej stronie.

Polski „faszyzm” już wówczas miał mieć ścisłe związki z nacjonalizmem ukraińskim. Przywołana już „Marchlewszczyzna Radziecka” pisała w 1933 r., że „zdemaskowane niedawno i rozgromione kontrrewolucyjne, petlurowskie, nacjonalistyczne ugrupowania ukraińskie miały i sojuszników na odcinku polskim. (…) Szowinizm ukraiński żywi nacjonalizm polski, który przybiera różne formy i postacie – bezpośredniej agientury faszyzmu polskiego i reakcyjnego antysemityzmu”. „Petlurowcy”, a więc zwolennicy przywódcy Ukraińskiej Republiki Ludowej i sojusznika Polski w wojnie z bolszewikami Semena Petlury, a także żołnierze Armii Czynnej URL, byli w ZSRR również synonimem zła.

Polskojęzyczne media w ZSRR zamieszczały dramatyczne opisy działań „polskiego faszyzmu”. Wydawany w Kijowie „Głos Młodzieży” relacjonował dramatyczny przebieg egzekucji komunisty w Baranowiczach: „Szubienica złamała się po założeniu stryczka na szyję pierwszej ofiary. Kat dodusił skazańca własnemi rękoma, ciągnąc za sznur. Pozostali skazańcy musieli kilka godzin czekać na naprawienie szubienicy. (…) Faszyzm nie zna granic w swych łajdactwach. Nie dość, że morduje robotników na szubienicach, ale jeszcze stara się okrucieństwo egzekucji doprowadzić do ostatecznych granic”…

Nazistowska Ukraina

Ukraiński „nazizm” pojawił się w wypowiedziach rosyjskich przywódców w zasadzie dopiero w 2014 r. Wówczas to prezydent Władimir Putin, nawiązując do wydarzeń tzw. Majdanu (protestów przeciwko decyzji prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza o rezygnacji ze stowarzyszenia z Unią Europejską), oznajmił, że „Ukraina pogrąży się w neonazizmie”. Właśnie wówczas Putin sformułował podstawowe tezy rosyjskiej propagandy, powtarzane przez kolejne lata: Majdan (nazywany na Ukrainie „rewolucją godności”) był zbrojnym przewrotem, zamachem stanu zorganizowanym pod auspicjami Zachodu, a w jego efekcie Ukraina zaczęła się przekształcać w państwo nazistowskie, nastawione wrogo do Rosji i do Rosjan. W tej sytuacja Rosja musiała wziąć prześladowanych pod swoją ochronę.

Później okazało się, że w rosyjskiej propagandzie „nazizm” ma być czymś gorszym niż „faszyzm”, bo wprost wywodzącym się z ideologii panującej w hitlerowskich Niemczech. Ponadto jest to pojęcie bardzo pojemne i umożliwia wyprowadzenie dość pokrętnych, ale propagandowo skutecznych twierdzeń. Istnieje nawet strona na rosyjskiej Wikipedii „Neonazizm na Ukrainie” (nie ma strony ukraińskiej czy polskiej, choć jest ormiańska i japońska). Znajdziemy tam  m.in. informacje o udziale „partii prawicowych” w Majdanie oraz wywody, iż „szereg symboli ukraińskich radykałów jest oczywistą spuścizną po nazistowskich emblematach i hasłach”. Nie ma tu miejsca na głębszą analizę ideologii OUN ani osoby Stepana Bandery. Jednak nie ma dziś na Ukrainie partii, która by te idee i poglądy przywoływała wprost. Są co najwyżej odwołania historyczne i upamiętnianie działaczy OUN czy partyzantów UPA.

Ale dla rosyjskich propagandzistów to nieistotne. W 2021 r. Fundacja Poparcia i Ochrony Praw Rodaków Żyjących za Granicą opublikowała badanie „Przejawy nazizmu, neonazizmu i ksenofobii na Ukrainie”. Stwierdzono w nim, że ukraińskie władze „prowadzą systematyczną politykę, której celem jest fałszowanie historii II wojny światowej, gloryfikowanie na wszelkie możliwe sposoby ukraińskich kolaborantów i wspólników nazizmu”. Z badań tej fundacji ma wynikać stwierdzenie o aktywnie rozwijającym się nad Dnieprem kulcie Bandery i Romana Szuchewycza (dowódcy UPA) oraz „ukraińskich kolaborantów i wspólników nazizmu w czasie II wojny światowej”. Twórcy raportu podkreślają też praktyki celowego niszczenia lub bezczeszczenia pomników „wybitnych sowieckich dowódców wojskowych, bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, bezpośrednio zaangażowanych w wyzwolenie Ukrainy spod okupacji hitlerowskiej”. I to ma być dowód, że na Ukrainie panuje „neonazizm”.

Wiele kłopotu sprawia rosyjskim propagandzistom fakt, iż w wyborach ogólnokrajowych skrajni nacjonaliści uzyskują co najwyżej kilka procent głosów. Ale media rosyjskie usiłują dać sobie z tym radę, dowodząc, że „naziści” nie chcą wygrywać wyborów, bo jest to im niepotrzebne. Powód: „faszystowskie państwo” tworzy się niejako bez nich (!). „Komsomolska Prawda” twierdziła na przykład, że Ukraina stała się „rajem dla nazistów”, fakt istnienia „faszystowskiego państwa” udowadniając ograniczaniem roli języka rosyjskiego czy przepisami wymagającymi od stacji radiowych i telewizyjnych nadawania 75 proc. programów po ukraińsku. Według tej gazety, Rosjanie na Ukrainie byli i są prześladowani. Ci, którzy się tym prześladowaniom sprzeciwiają, byli jakoby brutalnie mordowani. Co prawda nie ma na go dowodów, ale to nieistotne.

„Argumenty niedieli” z 2024 r. Wywiad z dr. Eduardem Popowem „Ukrainskij nazizm: nie Bandera, a Hitler” – czytamy w nim, że „Ukraina stała się mekką nazistów z całego świata”, a dla dzisiejszych ukraińskich nazistów wzorem nie jest już Bandera, a Hitler.

Ukraiński „nazizm” ma się jak najlepiej i dziś. Pisząc o walkach w rosyjskim obwodzie kurskim, internetowe pismo „Waszi nowosti” podało niedawno, iż „ukraińscy naziści zamęczyli co najmniej siedmiu cywilów”, torturując ich i mordując Wypada w tym miejscu dodać, że dla niektórych rosyjskich mediów także Polska jest „nazistowska”. Dowód jest prosty: premier Donald Tusk miał dziadka w Wehrmachcie, a prezydent Andrzej Duda w UPA. Wyjaśnień, czemu dziadek Tuska znalazł się w niemieckim wojsku, raczej się nie przytacza; historia z Dudą – sotnikiem UPA jest o tyle prawdziwa, że jakiś upowiec o tym nazwisku istniał naprawdę, ale z polskim prezydentem nie ma nic wspólnego. Co jednak Rosjanom wcale nie przeszkadza. Podobnie „nazistowska” była Armia Krajowa. A że walczyła z Niemcami, to tylko dowód, że „naziści” mogą się zwalczać nawzajem…

Źródła: Piotr Kościński, Bolszewiccy Polacy i faszystowska Polska, Warszawa 2019; Agnieszka Sawicz, Piotr Kościński, Droga Putina do wojny, Warszawa 2022

Najbardziej polskie miasto na Ukrainie

Gdy spytać kogokolwiek, jakie jest „najbardziej polskie” miasto na Ukrainie – a więc takie, w którym proporcjonalnie żyje najwięcej Polaków – odpowiedź bywa z reguły taka sama: Lwów. Tymczasem we Lwowie, choć funkcjonują dwie polskie szkoły, nasi rodacy stanowią zaledwie 1–2 proc. mieszkańców. Podobnie jest w innych, większych miastach na zachodzie Ukrainy – a więc w regionach należących przed wojną do Polski.

Niemal cała ludność Strzelczysk w rejonie mościskim jest narodowości polskiej. Ale Strzelczyska to tylko wieś. W samych Mościskach Polacy stanowią ponad jedną trzecią mieszkańców. Natomiast miastem o największym odsetku naszych rodaków jest Dowbysz (nazywany też Dołbyszem), położony niedaleko Żytomierza. Tam około połowy spośród niecałych 5 tys. osób stanowią Polacy.

Poszarpana granica etniczna

Dziś granica etniczna między Polakami i Ukraińcami przebiega dość prosto – wzdłuż granicy państwowej między Polską i Ukrainą. Owszem, na Ukrainie są skupiska naszych rodaków, co jednak ciekawe – głównie za Zbruczem, a więc za granicą przedwojenną. Wynika to głównie z powojennej tzw. repatriacji do Polski. Ukraińcy w Polsce (mniejszość narodowa, nie migranci czy uchodźcy) są rozrzuceni od Mazur przez Pomorze po Śląsk – a jest to efekt akcji „Wisła”, czyli przesiedleń z Bieszczadów w końcu lat czterdziestych ubiegłego wieku.

Ale przed II wojną światową wszystko wyglądało inaczej. Na zachodzie Ukraińcy sięgali po Krynicę (byli to głównie Łemkowie, których część uważa się za oddzielną grupę etniczną, a część za Ukraińców), mieszkali w Przemyślu i okolicach oraz na Chełmszczyźnie. We Lwowie Polacy stanowili większość (w 1931 r. – 63,5 proc., gdy Ukraińców około 11 proc.; w Roczniku Statystycznym oddzielnie odnotowywano Ukraińców i Rusinów, ja liczę ich łącznie), ale w okolicznych wsiach byli zdecydowaną mniejszością.

Z kolei na wschód od Zbrucza, w Ukraińskiej SRR, Polacy stanowili liczący się odsetek w miastach. W Żytomierzu w 1939 r. wg. danych oficjalnych było to 8,7 proc. (a wówczas przyznawanie się do narodowości polskiej było skrajnie niebezpieczne, więc dane są z pewnością zaniżone). W Kijowie stanowili wówczas 1,4 proc., ale w 1919 r. aż 7,8 proc. W Winnicy było to 3 proc. a w Berdyczowie aż 10,1 proc.

Klasztor karmelitów w Berdyczowie

Położony 40 km na zachód od Żytomierza Dowbysz i cała jego okolica były w przeważającej mierze zamieszkane przez naszych rodaków. Stąd – w ramach tzw. korienizacji – pomysł stworzenia tam polskiego rejonu narodowego. Wypada przy tym wyjaśnić, czym była wspomniana już korienizacja. Tą nazwą określono politykę realizowaną w latach dwudziestych i na początku trzydziestych XX w. w ZSRR przez Rosyjską Partię Komunistyczną (bolszewików). Głównym powodem jej wprowadzenia była chęć umocnienia wpływów partii komunistycznej na „prowincji”. Możliwość swobodnego korzystania z własnego języka oraz zachowania i rozwijania swojej kultury miały spowodować, że nowa władza – często widziana jako narzucona– zostanie uznana za „swoją”. Wszystko to miało ułatwić szerzenie ideologii komunistycznej i pozyskiwanie zwolenników dla RKP(b).

Bolszewicka Polska

I dlatego właśnie przez dziesięć lat, tuż za polsko-sowiecką granicą, trwała mała, „bolszewicka Polska”. Polski rejon narodowy w przemianowanym na Marchlewsk Dowbyszu miał wychować Polaków – komunistów. Powstał też drugi taki rejon, w Dzierżyńsku (wcześniej Kojdanów) w Białoruskiej SRR.

Dzisiaj w dawnym Marchlewsku o przeszłości przypomina tylko przysłonięty krzakami postument z napisem literami łacińskimi – LENIN. Bo był tu jedyny chyba pomnik Lenina w przedwojennym ZSRR, na którym napis nie był wykonany cyrylicą. Ale z pomysły władz w Moskwie nic nie wyszło. Polacy nie chcieli wyzbywać się wiary, iść do kołchozów i wstępować do partii.

A nowa władza chciała zmienić wszystko: zwyczaje, wierzenia, a nawet język. Nic dziwnego, że za największych „wrogów ludu” uważano księży. Polskojęzyczna gazeta „Marchlewszczyzna Radziecka” oburzała się, że szef huty szkła w pobliskiej wsi „przyjmował udział w religijnym pogrzebie swego ojca”, a komsomolec z innej wioski „chodzi jeszcze do spowiedzi”. Relacjonowała też, jak kandydat do partii komunistycznej tłumaczył się ze świętych obrazów w swoim domu: „on by już dawno powyrzucał obrazy, tylko żona nie pozwala”…

Walczyła też z przesądami. Po wsiach działały „szeptuchy”, czyli znachorki, a także „babki” – te miały zostać zastąpione przez felczerów i lekarzy. Niektórzy gospodarze do mielenia zboża wciąż używali żaren – samodzielne mielenie miało zostać zakazane, a zboże trzeba było oddawać państwu. Wydawane w „Kijowie” polskojęzyczne pismo „Głos Młodzieży” ubolewało ze zgrozą: „jeszcze i obecnie w ZSRR można spotkać wielu włościan którzy mówią: książka i gazety tylko przewracają w głowach młodych ludzi” i dodają, że „ojcowie nasi bez nich żyli to i my żyć możemy”. Właśnie „dlatego też często widzimy włościan, że książkami nakrywają mleko, że w gazetach palą machorkę albo gazeta zasłaniają okno”.

Bolszewicy zamierzali też zmienić język. Przede wszystkim, tradycyjnie używane, ale „niesłuszne” słowa, próbowano zastąpić nowymi, „właściwymi”. I tak „pana” miał zastąpić „towarzysz“ lub przynajmniej „obywatel”. Nowe, rosyjskie skróty przekładano na polskie. Przykładem może być „ludkom” (od rosyjskiego „narkom”) czyli „ludowy komisarz” (odpowiednik ministra) albo „wykonkom” (od rosyjskiego „ispołkom“), a więc komitet wykonawczy lokalnej rady, a także „radgosp” (ros. „sowchoz“, czyli gospodarstwo radzieckie, odpowiednik późniejszego, polskiego PGR) i kolgosp (od „kołchozu”, czyli gospodarstwa kolektywnego, spółdzielni rolnej). W latach ’30 ubiegłego wieku tych słów uczyły się dzieci, korzystając z nowo wydanych elementarzy – i czytali je dorośli w polskojęzycznych gazetach.

Ale w Marchlewszczyźnie, przy całej tej bolszewickiej propagandzie, wiejskie życie w znacznej mierze toczyło się swoim, tradycyjnym torem. Na wsi bywali i chuligani, którzy – jak pisał wydawany w Kijowie „Sierp“ – „człowiekowi nie dadzą przejść”. Ludność umilała sobie czas kartami, a grywano zwłaszcza w „pocztyliona” i „morguńczyka”, czyli gry zupełnie dziś w Polsce nieznane. Rzeczą powszechną był alkoholizm. „Marchlewszczyzna Radziecka” bulwersowała się w jednym z artykułów, iż w polskim rejonie dwaj alkoholicy „urządzili sobie pijaną rozrywkę. W stanie pijanym przyszli oni do kooperatywy i tu urządzili skandal, tak, że ludzie zbiegli się. By uniknąć zbiegowiska, zarząd kooperatywy zdecydował zamknąć sklepik i nie sprzedawał wódki”.

I choć polski rejon dostawał sporo pieniędzy na organizację kołchozów czy baz maszynowych, to jednak panowała w nim bieda. „Głos Młodzieży” ubolewał nad brudem panującym w bibliotekach, czyli „chatach-czytelniach”: „w wielu wsiach chata-czytelnia swym wewnętrznym i zewnętrznym wyglądem odstręcza ludzi. Brud, puste ściany, na podłodze pełno okurków <siemieczek>”, czyli łusek nasion. Podsumowanie możemy znaleźć w jednym z artykułów „Marchlewszczyzny Radzieckiej” z 1933 r.: „Stan sanitaryjny Marchlewska pozostawia wiele do życzenia. Na podwórzach brud, ustępy zanieczyszczone. Na bazarze również stan antysanitaryjny, produkty sprzedawane są wprost z ziemi. Nie porobiono w miejscach sprzedaży nabiału odpowiednich straganów czy stołów. Stan sanitaryjny miejsc odżywiania społecznego (stołówek) również nie odpowiada wymogom sanitaryjnym. Centralnym miejscem stanu antysanitaryjnego jest Marchlewska fabryka porcelany. Na podwórzu stosy śmieci, odpadków, brudu, ustęp zanieczyszczony, iż podejść blisko nie można i zalewa on sąsiednią ulicę, łaźnia jest nieczynna”.

Biedne miasteczko

W 1935 r. polski rejon narodowy zlikwidowano, podobnie jak niemal wszystkie polskie i zarazem bolszewickie instytucje (szkoły, czytelnie, gazety), a w 1936 r. przeprowadzono masowe deportacje Polaków żyjących w szerokim pasie wzdłuż sowiecko-polskiej granicy – najpierw na wschód Ukrainy, a potem do Kazachstanu. Marchlewsk w 1939 r. przemianowano na Szczorsk, a w 1946 r. wrócił do pierwotnej nazwy Dowbysz.

Centrum Dowbysza, w tle widać fabrykę porcelany

Niestety, choć właśnie tu wciąż żyje wielu Polaków, to sytuacja miasteczka jest fatalna. Fabryka porcelany zmieniała właścicieli i kilkakrotnie bankrutowała; znakomita piekarnia (w latach dziewięćdziesiątych wypiekała „chleb krakowski”) też zbankrutowała. Funkcjonuje szkoła, w której spora grupa dzieci uczy się polskiego, a także kościół katolicki, bo połowa mieszkańców to katolicy. Ale miejscowość położona jest z dala od głównych szlaków komunikacyjnych, a pomoc z Polski zawsze docierała bardzo skąpo. Zresztą, w Polsce mało kto o Dowbyszu wie. A szkoda…

Zdjęcia: Wikipedia (klasztor w Berdyczowie), Piotr Kościński

Literatura:

Mikołaj Iwanow, Pierwszy naród ukarany: Polacy w Związku Radzieckim 1921 – 1939, Warszawa 1991

Piotr Kościński, Bolszewiccy Polacy i faszystowska Polska, Warszawa 2019

Henryk Stroński, Marchlewszczyzna 1925 – 1935. Polski rejon narodowościowy na sowieckiej Ukrainie, Warszawa 2023

EM poleca (#11): Ken Alibek – Biohazard

Dane książki:
Autorzy: Ken Alibek, Stephen Handelman
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, rok 2000
ISBN: 83-7255-677-6

Od razu uprzedzam – nie jest to lekka lektura, ale naprawdę warto tę książkę przestudiować, szczególnie w obecnych, trudnych czasach. Tytuł mówi już sporo – biohazard. Naprawdę jest się czego bać.
Zacznijmy jednak od bardzo istotnej kwestii, czyli od autora, albowiem jest to wielce ciekawa postać. Kanatżan Bajzakowicz Alibekow, na zachodzie znany jako Ken Alibek, to pochodzący z Kazachstanu lekarz wojskowy, który po ukończeniu studiów został zatrudniony w instytucie Biopreparat, nadzorowanym przez KC KPZR tajnym ośrodku, a właściwie zespole ośrodków zajmujących się badaniami i produkcją broni biologicznej. Jako bardzo błyskotliwy naukowiec, oddany bez reszty pracy i służbie socjalistycznej ojczyźnie, szybko awansował, zostając w końcu zastępcą dyrektora instytutu. Tymczasem w ZSRR z jednej strony mieliśmy deklarowaną przez władze w osobie Gorbaczowa jawność i pieriestrojkę, a z drugiej intensywne prace nad bronią masowej zagłady. Alibek w pewnym momencie miał dość i przy okazji wizyty w USA poprosił o azyl. Został jednym z najbardziej cennych źródeł informacji o sowieckim programie broni biologicznej, ponieważ jego wiedza była olbrzymia. Autor pisze, że wszystko, co ujawnił Amerykanom, było dla nich wielkim szokiem. Nie mieli oni absolutnie pojęcia o tym, na jakim etapie są prace nad modyfikacją mikroorganizmów w Związku Sowieckim. Obawiam się zresztą, że prace te są prowadzone nadal.

To, co Alibek w szczegółach opisuje w książce, jest naprawdę przerażające. Praca nad zarazkami dżumy, wąglika (sam opracował metodę otrzymywania tych bakterii na skalę przemysłową), tularemii i dziesiątek innych mikroorganizmów, a także nad ich modyfikacją, były prowadzone na szeroką skalę. Co ciekawe, pracownicy naukowi Biopreparatu nie mieli żadnych problemów z otrzymaniem próbek wszelakich bakterii i wirusów – kupowali je zupełnie legalnie na całym świecie (także w USA). Jednocześnie prowadzono testy, na ile są one zabójcze. Wstępne prowadzono je na zwierzętach (w tym małpach), potem na ludziach. Tak, na ludziach – ich było pod dostatkiem. Więźniów gułagów były miliony, po prostu wystarczyło złożyć zamówienie, a potem kolejne, ponieważ byli oni wykorzystywani jednorazowo. Alibek oczywiście nie pisze o szczegółach, te pozostawił dla CIA, ale nawet to, co mamy w książce, przyprawia o prawdziwe dreszcze. Ośrodki badawcze często były ulokowane w dawnych monastyrach, w pobliżu łagrów, aby nie trzeba było daleko transportować ludzkich królików doświadczalnych. Dalej mamy drobiazgowe opisy działania bakterii, modyfikacji ich w celu zwiększenia zaraźliwości, prób uzyskania broni z wirusa HIV. No i produkcja na skalę przemysłową… Coraz więcej śmiercionośnej broni, co najmniej tak groźnej, jak jądrowa. Tak naprawdę nadal wiemy o niej niewiele, większość danych jest utajniona.

Dlatego warto przeczytać książkę Alibeka, który dziś jest jednym ze specjalistów od zagrożeń biologicznych w USA. Dowiemy się z niej też o czymś, co nazwano biologicznym Czarnobylem – wypadku w Swierdłowsku, w którym chmura wąglika została uwolniona z wytwórni i opadła na miasto. Zmarło wtedy nie mniej niż sto osób, ale dane są tylko w rękach KGB. Co ciekawe, kierunek wiatru spowodował, że najwięcej ofiar było poza ośrodkiem Biopreparatu, w pobliskim zakładzie ceramicznym. Wszyscy zachorowali na najbardziej niebezpieczną, płucną odmianę wąglika. Większość ludzi zmarła.

Książkę uzupełnia niezwykle cenny schemat całego systemu ośrodków zajmujących się badaniami i produkcją śmiercionośnej broni biologicznej na terenie ZSRR, a później też w Rosji. Dodam tylko, już nieco poza tekstem Alibeka, że gdy na początku XXI wieku amerykańscy badacze odwiedzili jedną z nieczynnych podobno „wysp laboratoriów” w Uzbekistanie (wcześniej będącym częścią ZSRR), stwierdzili z przerażeniem, że nie dość, że bakterie nadal tam są, to dodatkowo zmutowały i są znacznie bardziej zjadliwe niż 20 lat wcześniej. Jest się czego bać.

Na koniec jako ciekawostkę dodam, że książkę z angielskiego przełożył Tomasz Lem. Tak, nazwisko nieprzypadkowe, albowiem jest to syn Stanisława Lema.