Zwał się ten słoń…

Imiona to nazwy własne, czyli słowa odnoszące się do konkretnego, jednostkowego bytu, a nie do całej klasy takich bytów (od tego mamy rzeczowniki pospolite). We wszystkich społeczeństwach ludzkich ich członkowie identyfikowani są indywidualnie poprzez nadawane im imiona. Praktyka ta jest z pewnością równie stara jak język, bo porozumiewając się, adresujemy nasze wypowiedzi do konkretnych osób i często zaczynamy je od wołacza, aby adresat skierował na nas swoją uwagę. Jesteśmy gatunkiem społecznym. Ludzie, wśród których żyjemy, odgrywają w naszym życiu różne niepowtarzalne role, a język, dzięki istnieniu imion, uwzględnia tę niepowtarzalność. Ludzie, jak na ssaki, żyją długo, więc imiona znanych nam osób pozostają trwałymi „adresami” przez dziesiątki lat.

O ile wiemy, żadne inne zwierzęta nie posługują się językiem przypominającym ludzki pod względem złożoności oraz zdolności do przekazywania innym osobnikom tego, co zachodzi w ich umyśle. Nie oznacza to, że nie przekazują sobie komunikatów. Robią to na wiele sposobów, posługując się „mową ciała”, sygnałami chemicznymi, dotykiem, a także dźwiękami. Język ludzki nie powstał przecież z niczego, tylko wyewoluował jako szczególnie wyrafinowana forma komunikacji wokalnej. Czy inne gatunki także potrafią adresować swoje komunikaty do konkretnych osobników, znanych im indywidualnie? Takiej zdolności moglibyśmy się spodziewać zwłaszcza u zwierząt, które tworzą skomplikowane struktury społeczne, obdarzone są zaawansowaną inteligencją, rozpoznają się nawzajem, współpracują z sobą, a także mają świadomość własnej roli w społeczności. Trwale przypisane imię byłoby szczególnie praktyczne u zwierząt żyjących długo i tworzących grupy, których członkowie towarzyszą sobie przez wiele lat.

Tylko u kilku gatunków udało się stwierdzić, że adresat komunikatu jest wywoływany przy użyciu czegoś, co można od biedy uznać za jego imię. Południowoamerykańskie papugi zwane konurami pomarańczowoczelnymi (Eupsittula canicularis) oraz delfiny butlonosy zwyczajne (Tursiops truncatus) używają indywidualnych sygnatur wokalnych, dzięki którym są rozpoznawane przez innych członków stada. Ich towarzysze potrafią naśladować te okrzyki, co z kolei wywołuje odpowiedź osobnika wywołanego „po imieniu”. Zapewne zarówno wśród papug, jak i wśród waleni – grup słynących z wysokiej inteligencji − taka zdolność jest szerzej rozpowszechniona, ale badania systemów komunikacji dziko żyjących zwierząt są szalenie trudne. W każdym razie „imiona” konur i butlonosów są naśladowcze – imitują charakterystyczne dźwięki wydawane przez ich nosicieli. Brak było dotąd dowodów na istnienie imion czysto konwencjonalnych, nienaśladowczych, nadawanych osobnikom przez innych członków społeczności.

Loxodonta africana. Mpumalanga, RPA. Foto: Alan Manson (alandmanson) 2023, iNaturalist (licencja CC BY).

Afrykańskie słonie sawannowe (Loxodonta africana) komunikują się bardzo intensywnie w zakresie bardzo niskich dźwięków, zwykle o częstotliwości podstawowej 14−35 Hz, czyli częściowo poniżej progu wrażliwości ucha ludzkiego (ok. 20 Hz). To częściowo infradźwiękowe basso profondo wytwarzane jest dzięki specjalnej budowie krtani – większej niż u jakiegokolwiek innego ssaka – i modulowane za pomocą systemu rezonatorów traktu głosowego słoni (w tym jamy ustnej oraz nosowej wraz z trąbą). Pomruki mogą być bardzo donośne: osiągają poziom ciśnienia akustycznego do 117 dB i są słyszalne dla innych słoni – w zależności od warunków fizycznych i terenowych – na odległość 2−10 km. Typowe słoniowe wypowiedzi trwają od kilku do kilkunastu sekund i mogą mieć złożoną strukturę akustyczną, w której można upakować pokaźną ilość informacji, czyli złożony komunikat. Niestety komunikaty te nie są zrozumiałe dla ludzi. Obserwacje wskazują jednak, że adresatami pomruków mogą być konkretne osobniki, a nie całe stado – słonie mogą bowiem odpowiadać i reagować indywidualnie na wezwanie innego słonia, podczas gdy pozostali członkowie grupy zajmują się spokojnie własnymi sprawami, jak gdyby wiedząc, że nie o nich mowa. Pojawiło się zatem pytanie, czy przypadkiem w pomrukach nie są w jakiś sposób zawarte imiona odnoszące się jednostkowo do poszczególnych słoni.

Testowanie takiego przypuszczenia w warunkach naturalnych to oczywiście wielkie wyzwanie dla badaczy, którzy obserwują słonie z dystansu i mają tylko powierzchowny wgląd w ich życie społeczne. To, co można było zrobić, i co zrobiono w ramach badania, którego wyniki opublikowano kilka dni temu w Nature Ecology & Evolution (Pardo et al. 2024), to zebranie korpusu nagrań powiązanych z obserwacjami zachowania słoni. Nagrywano kilka typów pomruków wydawanych w okolicznościach, w których użycie „wołacza” identyfikującego adresata wydaje się prawdopodobne. Są to następujące sytuacje: nawiązywanie kontaktu (gdy słonie nie widzą się nawzajem), witanie się przy spotkaniu i opieka słonicy nad młodymi. Nagrania zebrano w latach 2019−2022 w rezerwatach słoni w północnej Kenii i uzupełniono nagraniami archiwalnymi z Parku Narodowego Amboseli w południowej Kenii.

Badacze przeanalizowali w sumie 469 nagrań pomruków kierowanych przez 101 słoni do 117 zidentyfikowanych odbiorców. Użyto samouczącego się algorytmu, który próbował powiązać cechy akustyczne pomruków z ich adresatem. Rezultat może się wydawać skromny: algorytm nauczył się poprawnie przewidywać adresata na podstawie pomruku w 27,5% przypadków. Jest to jednak poziom sukcesu ponad trzykrotnie wyższy niż w próbach kontrolnych i oczywiście istotny statystycznie. Trzeba mieć na uwadze piętrzące się ograniczenia: korpus nagrań był ze względów praktycznych stosunkowo skromny; nie mamy pojęcia, co i jak jest zakodowane w pomrukach słoni (zwłaszcza tych dłuższych) oprócz domniemanych imion własnych ani jak te imiona wyizolować; nie jest pewne, które parametry akustyczne sygnału i cechy jego przebiegu w czasie są dla słoni istotne. Ponadto część wypowiedzi, nawet adresowanych indywidualnie, może w ogóle nie zawierać „wołacza” (tak jest na pewno w przypadku ludzi). Słoniowi językoznawcy poruszają się po omacku w niezbadanym dotąd terenie.

Druga część badania polegała na odtworzeniu nagrań siedemnastu słoniom i porównaniu ich reakcji. Okazało się, że słonie reagowały energicznie − odpowiadały głosem i maszerowały ku głośnikom nadającym nagrania − w przypadku pomruków adresowanych do nich samych, inaczej niż wówczas, gdy odtwarzano pomruki kierowane do innych słoni. Rozpoznawały zatem siebie jako odbiorców komunikatu. Oczywiście pionierskie badania tego typu trzeba traktować z ostrożnością i czekać na ciąg dalszy, dają one jednak mocne podstawy do przypuszczenia, że w pomrukach słoni zakodowana jest informacja wskazująca na konkretnego odbiorcę – tak jak wołacz dołączony do zdania wypowiadanego przez człowieka. Badacze nie znaleźli zależności między wokalizacjami danego słonia a cechami kierowanych do niego pomruków, można zatem sądzić, że – inaczej niż w przypadku papug czy delfinów – nie mamy tu do czynienia z naśladownictwem głosu adresata. Oznaczałoby to istnienie jakiegoś „odgórnego” mechanizmu nadawania młodym słoniom imion. Biorąc pod uwagę strukturę społeczną słoni, długi okres opieki nad potomstwem i fakt, że duża część wypowiedzi „adresowanych” jest generowana przez matki zajmujące się dziećmi, nasuwa się przypuszczenie, że to matka wymyśla dla słoniątka unikatowy i trwały identyfikator akustyczny.

Słonie mogą inicjować i podtrzymywać ożywione dyskusje grupowe, wymieniając pomruki, nie wiadomo jednak, czego dotyczą te rozmowy. Czy słonie potrafią np. nadawać nazwy własne miejscom, które często odwiedzają (co umożliwiałoby uzgadnianie planów przemieszczenia się całego stada)? Czy używają imion tylko w funkcji wołacza, czy mogą dyskutować o nieobecnym towarzyszu za jego plecami? Czy słoń „własne imię wymawia, gdy się na przykład komuś przedstawia”? Tego na razie nie wiadomo. Możliwe jednak, że badając komunikację słoni, dowiemy się przez analogię czegoś ciekawego o procesach, dzięki którym rozwinął się język naszego własnego gatunku.

Źródła

Wielkie wymierania (1): Zabójczy gatunek, czyli co się stało z plejstoceńską megafauną

Cykl: Wielkie wymierania

Ofiary i główny podejrzany

Od dłuższego czasu – na dobrą sprawę od XIX w. – trwa dyskusja na temat przyczyn wymierania megafauny plejstoceńskiej. Jak wiemy, jeszcze nie tak dawno temu, podczas epoki lodowcowej, na Ziemi żyło wiele gatunków wielkich zwierząt lądowych (głównie, choć nie wyłącznie ssaków), które z jakiegoś powodu nie dożyły do naszych czasów. Na przykład obecnie istnieją trzy gatunki trąbowców (dwa w Afryce i jeden w Azji Południowej, wszystkie zagrożone wyginięciem), podczas gdy jeszcze kilkadziesiąt tysięcy lat temu żyło ich około dwudziestu – także w Europie, Azji Północnej i obu Amerykach. Wyginęły nie tylko gatunki, ale całe rodzaje (Paleoloxodon, Stegodon, Mammuthus, Mammut, Cuvieronius, Notiomastodon).

Wymieraniem dotknięte zostały wszystkie kontynenty prócz Antarktydy (gdzie nie było ssaków lądowych), a jego ofiarami padały zwłaszcza gatunki największe, ważące setki lub tysiące kilogramów. Część z nich dożyła początków holocenu, który zaczął się 11,7 tys. lat temu. Z początku przypisywano wymieranie megafauny zmianom klimatu – ociepleniu, które zapoczątkowało holocen i doprowadziło do poważnych zmian w ekosystemach. Ale w roku 1966 amerykański paleontolog Paul S. Martin wysunął hipotezę, że głównym sprawcą wymierania był człowiek, kolonizujący kolejne kontynenty i doskonalący swoje zdolności łowieckie. Znikanie wielkich ssaków wydaje się silniej skorelowane z migracjami naszego gatunku niż z topnieniem lodowców. Warto zwrócić uwagę, że tam, dokąd ludzie dotarli późno – np. na Antylach, Madagaskarze czy Nowej Zelandii – pierwotna megafauna (ssaki lub wielkie nielotne ptaki) nie wymarła na początku holocenu, natomiast zaczęła znikać wkrótce po pojawieniu się Homo sapiens.

Oczywiście wyniszczenie megafauny nie było celem łowców paleolitycznych. Nie mieli pojęcia, że zasoby najgrubszej zwierzyny nie są niewyczerpane. Nie zabijali jej dla rozrywki, tylko dla zdobycia pożywienia, skór, z których sporządzali odzież, oraz rogu czy kości, z których wytwarzali narzędzia. Na nowo kolonizowanych kontynentach presja łowiecka nie niszczyła populacji wielkich zwierząt z roku na rok ani nawet z pokolenia na pokolenie, jednak redukowała je systematycznie, podkopując przy tym równowagę ekologiczną. Kiedy jeden gatunek znikał, łowcy przerzucali się na inny. Polowali zwykle na wielkich roślinożerców, ale w ten sposób stawali się konkurentami wielkich drapieżników w rywalizacji o te same zasoby.

Ryc. 1.

Czy oskarżony przyznaje się do winy?

Nie jest miło być podejrzanym o spowodowanie masowego wymierania gatunków, toteż zwolennicy poglądu, że jego przyczyną były czynniki naturalne, zwracali uwagę na zmiany środowiskowe mniej spektakularne niż globalna odwilż na początku holocenu – wszelkie wahania klimatu i związane z nimi przekształcenia ekosystemów zachodzące jeszcze w plejstocenie. Tyle tylko, że plejstocen trwał ponad dwa i pół miliona lat i składał się z licznych zlodowaceń przeplatanych interglacjałami. Nie wywarły one zauważalnych skutków w postaci masowego wymierania gatunków, a jeśli już jacyś przedstawiciele megafauny wymierali, ich miejsce zajmowały nowe gatunki odgrywające podobną rolę ekologiczną. Ostatnie zlodowacenie i następujący po nim okres cieplejszy (w zasadzie interglacjał taki jak wiele innych) nie różniłyby się od poprzednich, gdyby nie jeden dodatkowy czynnik: ekspansja Homo sapiens poza Afryką.

Ale przecież nasz gatunek nie był pierwszym przedstawicielem Homo w Europie i Azji Południowej. Już H. erectus prawie dwa miliony lat temu zaczął penetrować Eurazję, a później jego śladem poszły inne wczesne formy ludzkie: H. antecessor, H. heidelbergensis i jego potomkowie – neandertalczycy i denisowianie.1 Dlaczego szlaków ich migracji nie znaczą trupy megafauny? Wiadomo, że już H. heidelbergensis był sprawnym łowcą. Znalezione w Niemczech szczątki drewnianej broni myśliwskiej (rzadkie w porównaniu z nieulegającymi rozkładowi narzędziami kamiennymi) świadczą o tym, że co najmniej 337−300 tys. lat temu technika jej wytwarzania osiągnęła wysoki stopień zaawansowania (Leder et al. 2024). Neandertalczycy polowali na mamuty, nosorożce włochate, renifery i inne wielkie ssaki. Dlaczego nie doprowadzili do ich wymarcia?

Jedną z przyczyn mogła być niska gęstość populacji neandertalskiej, a także denisowiańskiej. Jak się zdaje, były one mniej liczne i znacznie bardziej rozproszone niż w przypadku H. sapiens. Łatwiej było im pozostawać w długotrwałej równowadze z populacjami zwierzyny łownej. Możliwe też, że rozwój ich technik łowieckich był stopniowy i przez setki tysięcy lat dał megafaunie dość czasu na przystosowanie się do obecności dużych mięsożernych naczelnych.

Globalny pochód wymierania

Afryka (gdzie człowiek żył „od zawsze”) ucierpiała z pozoru najmniej, co nie znaczy, że nie ucierpiała w ogóle, tyle że wymieranie nie przybrało tam formy nagłej katastrofy i oszczędziło część największych gatunków: słoni, żyraf, hipopotamów, nosorożców, bawołów, lwów itp. Podobnie było w Azji Południowej, gdzie przeżyły słonie indyjskie, nosorożce, tapiry czaprakowe czy tygrysy. Megafauna europejska i północnoazjatycka poniosły duże straty, były one jednak rozłożone w czasie, a dotyczyły przeważnie gatunków naprawdę wielkich, zwłaszcza o masie ciała powyżej tony (z kilkunastu nie przeżył ani jeden).2 Najdotkliwsze i najbardziej gwałtowne były skutki wymierania ssaków plejstoceńskich tam, gdzie przed H. sapiens nie dotarli inni przedstawiciele Homo: w Australii (ok. 50–40 tys. lat temu) i w obu Amerykach (ok. 13–11 tys. lat temu). Zapewne miejscowa zwierzyna nie zdążyła się nauczyć, jak reagować na obecność człowieka, czyli przede wszystkim, jak go unikać. W krótkim czasie wymarło tam 70–90% gatunków o masie ciała powyżej 40 kg, w tym wszystkie ważące więcej niż tonę.

W przypadku Australii i Ameryki Południowej próg ustawiony był jeszcze niżej: największe ssaki lądowe, jakie tam przeżyły, ważą odpowiednio ok. 30–80 kg (kangur rudy) i ok. 250 kg (tapir amerykański) lub 300 kg (jeśli uwzględnić manaty rzeczne). Pisałem już tutaj o losach pancerników olbrzymich i leniwców naziemnych, ale w chwili przybycia człowieka liczba gatunków samych trąbowców w obu Amerykach wynosiła około pół tuzina; reprezentowały one trzy rodziny (dwie z nich już nie istnieją). Znikły też między innymi olbrzymie wielbłądy północnoamerykańskie (Camelops hesternus), wszystkie koniowate Nowego Świata i ostatni przedstawiciele endemicznych kopytnych południowoamerykańskich: litopternów (Macrauchenia) i notoungulatów (Piauhytherium, Toxodon, Mixotoxodon). W Australii wymieranie objęło zarówno ogromnych roślinożerców z trzyipółtonowym Diprotodon optatum na czele, jak i duże drapieżniki, takie jak Thylacoleo carnifex (o masie ponad 100 kg), a spośród gadów – gigantycznego kuzyna „smoka z Komodo”, Varanus priscus.

Ci, którzy przeżyli, też ucierpieli

W ubiegłym roku opublikowano wyniki ciekawego badania (Bergman et al. 2023), w którym skupiono się nie na gatunkach, które wymarły, ale tych, które przeżyły. Zbadano genomy przedstawicieli 139 gatunków dużych i wielkich ssaków współczesnych, próbując oszacować wahania wielkości ich populacji efektywnej na przestrzeni ostatnich 740 tys. lat. Wahania te porównano z zapisem zmian średniej temperatury rocznej i intensywności opadów w tym okresie oraz chronologią migracji ludzkich. W przypadku 91% gatunków stwierdzono znaczące spadki liczebności populacji (na ogół tym większe, im większa była masa ciała analizowanego gatunku), nie były one jednak równo rozłożone w badanym czasie, ale skoncentrowane w okresie 76–32 tys. lat temu. Globalna wielkość populacji i biomasa megafauny pozostawały niemal stałe przez większość plejstocenu, ale załamały się nagle w ciągu ostatnich 50 tys. lat, ulegając redukcji o 92–95%. Proponuję chwilę refleksji nad znaczeniem tej liczby. Dzisiejsza megafauna jest cieniem plejstoceńskiej – i nie mówimy tylko o wymieraniu gatunków, ale o drastycznym spadku liczebności tych, które przetrwały.

Ryc. 2.

Zrekonstruowane spadki populacji nie są skorelowane z żadnymi parametrami opisującymi zmiany klimatyczne, natomiast pokrywają się w czasie z pojawieniem się H. sapiens w danym regionie. Częściowym wyjątkiem są obie Ameryki, gdzie skurczenie się populacji gatunków nadal żyjących wyprzedzało w czasie ogólnie przyjęte daty przybycia człowieka. Możliwe, że w tym przypadku ochłodzenie związane z ostatnim maksimum zlodowacenia (ok. 26–20 tys. lat temu) przetrzebiło populacje gatunków ciepłolubnych, a może po prostu człowiek pojawił się w obu Amerykach wcześniej, niż przyjmowano. W każdym razie, nawet jeśli to czynniki naturalne osłabiły megafaunę Nowego Świata, ostateczny cios zadali ludzie: masowe wymieranie całych gatunków zaczęło się około 13 tys. lat temu, w okresie, gdy z Azji i Beringii przedostała się na południe główna fala migrującej ludności paleolitycznej.

Druga fala wymierania

To, że część wielkich ssaków żyje nadal, nie oznacza, że nie musimy się o nie martwić, gdyż „dały sobie radę”. Wystarczy wspomnieć, że szacowana łączna populacja słoni afrykańskich (obu gatunków) wynosiła w XVIII w. ok. 15−30 mln. Dziś jest ich niewiele ponad 400 tys. Znacznie liczniejszy słoń sawannowy (Loxodonta africana) jest klasyfikowany jako gatunek zagrożony, a słoń leśny (L. cyclotis) jako krytycznie zagrożony: przez kilkadziesiąt lat jego liczebność spadła z 700 tys. do ok. 30 tys.3 Populacja słoni malała najpierw powoli, choć systematycznie przez XIX w., głównie z powodu stopniowej utraty siedlisk, ale rabunkowe polowania, zwłaszcza dla zdobycia kości słoniowej, dramatycznie przyśpieszyły ten spadek w XX w. Dopóki istnieje popyt na kość słoniową, kłusownikom będzie się opłacało zabijać jedne z najwspanialszych zwierząt na Ziemi tylko po to, żeby sprzedać ich ciosy. Dopóki w części krajów afrykańskich legalne są krwawe safari, dopóty znajdą się bogaci idioci, których marzeniem jest pozowanie z upolowanym słoniem do fotki, która będzie budzić zachwyt innych idiotów w mediach społecznościowych.

„Tradycyjna medycyna chińska”, pseudonauka pozbawiona podstaw empirycznych, tak bardzo ceni róg nosorożca, że na czarnym rynku cena tego „panaceum” sięga 30–100 tys. dolarów amerykańskich za kilogram. Z tej przyczyny dwa gatunki azjatyckie, nosorożec jawajski (Rhinoceros sondaicus) i sumatrzański (Dicerorhinus sumatrensis), są już bliskie wymarcia i prawdopodobnie nie do uratowania. Rogi są nielegalnie importowane także z Afryki, dlatego północny podgatunek nosorożca białego (Ceratotherium simum) liczy już tylko dwa osobniki (dwie samice w niewoli). Podgatunek południowy „uciekł śmierci spod kosy” po tym, jak liczebność jego dzikiej populacji spadła do kilkudziesięciu sztuk na początku XX w. Dziś wzrosła do 20 tys., ale kłusownicy polujący na rogi nadal stanowią dla niej zagrożenie: w latach 2012–2017 zabili ok. 15% nosorożców białych. Krytycznie zagrożony jest także afrykański nosorożec czarny (Diceros bicornis): z populacji liczącej kilka tysięcy osobników kilkaset rocznie pada ofiarą kłusowników. Nosorożec indyjski (Rhinoceros unicornis) stracił większość siedlisk; kilkanaście niezbyt licznych i izolowanych populacji stanowi łatwy cel dla łowców rogów. Tymczasem „róg” nosorożca to częściowo zmineralizowana (wzmocniona hydroksyapatytem) keratyna, taka sama jak ta, z której zbudowane są nasze włosy, paznokcie czy naskórek. Gdyby amatorzy chińskich cudów medycyny ogryzali i zjadali własne paznokcie, wzmocniłoby to ich wigor i potencję w równym stopniu jak sproszkowany róg nosorożca.

Ryc. 3.

W Ameryce Północnej na początku XIX w. żyło kilkadziesiąt milionów bizonów preriowych (Bison bison subsp. bison)4 – jednego z zaledwie kilku wielkich ssaków tego kontynentu, które uniknęły zagłady na początku holocenu. Bizony tworzyły wielkie stada, świetnie przystosowane do życia na preriach i odporne na zaburzenia demograficzne. Mimo że rdzenni Amerykanie polowali na nie od tysięcy lat, ustaliła się równowaga ekologiczna niezagrażająca odtwarzaniu się populacji bizonów. Jednak w ciągu kilkudziesięciu lat biali przybysze z bronią palną doprowadzili bizony na skraj wymarcia, tępiąc je szczególnie intensywnie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XIX w. W znacznej części była to zagłada gatunku prowadzona z premedytacją: w ten sposób pozbawiano rdzenne ludy Wielkich Prerii jednej z podstaw egzystencji ich tradycyjnych społeczności. Po tej rzezi pozostało kilka stad liczących łącznie nieco ponad 100 sztuk. Choć w końcu objęto bizony ochroną i zaczęto odtwarzać ich dziką populację, jej obecna liczebność jest sto razy razy mniejsza niż 200 lat temu, a do tego narażona na skutki dramatycznego zubożenia różnorodności genetycznej, ponieważ wszystkie dzisiejsze bizony pochodzą od kilkudziesięciu ocalałych osobników założycielskich. Z własnego podwórka dobrze znamy losy europejskich turów, dzikich koni i żubrów (dziś często mylonych z dzikami przez ludzi, którzy najchętniej oglądają megafaunę przez celownik sztucera).

Smutna konkluzja

Można zatem przyjąć, że Homo sapiens stał się dla innych dużych ssaków śmiertelnym zagrożeniem mniej więcej w czasie, gdy zaczął eksplorować świat poza rodzinną Afryką. Nowa krucha równowaga, która ustaliła się po zubożeniu fauny plejstoceńskiej, została ponownie złamana, kiedy zaczęła się kształtować współczesna cywilizacja. Ta druga fala destrukcji, w odróżnieniu od pierwszej, nie oszczędziła Afryki ani Azji Południowej.5 Tamtejsze gatunki największych ssaków lądowych – już ostatnie na Ziemi – są dziś zagrożone w stopniu, którego często nie ogarnia wyobraźnia opinii publicznej. To samo zresztą dotyczy wielu ssaków mniejszych, które pierwszą falę wymierania przeżyły bez wielkiego szwanku. Wysiłki organizacji zajmujących się ochroną przyrody i co światlejszych rządów często rozbijają się w zderzeniu z ludzką chciwością, głupotą, myśleniem życzeniowym (które skłania do ignorowania ostrzeżeń) i zakorzenionym w wielu kulturach przekonaniem, że środowisko naturalne istnieje po to, aby służyło ludziom, a człowiek jest „gospodarzem Ziemi”, który powinien po gospodarsku zarządzać jej pozostałymi mieszkańcami, na przykład kontrolując ich pogłowie.

Wątpię, żeby mogło się to skończyć dobrze.

Przypisy

  1. Można też wspomnieć o karłowatych wyspiarskich odmianach wczesnych ludzi, jak Homo floresiensis, który notabene polował na karłowate trąbowce z wyspy Flores, Stegodon florensis subsp. insularis. Choć skarłowaciały, słoń ten należał do megafauny, miał bowiem 130 cm wysokości w kłębie i ok. 570 kg masy ciała. Wymarł − zapewne nieprzypadkowo − ok. 50 tys. lat temu, wkrótce po pojawieniu się na Flores ludzi współczesnego gatunku. ↩︎
  2. Mamuty włochate (Mammuthus primigenius) przeżyły dłużej na izolowanych wyspach niezasiedlonych przez człowieka we wczesnym holocenie. Populacja z Wyspy św. Pawła (Alaska) wymarła ok. 5650 lat temu wskutek naturalnego zmniejszenia się powierzchni wyspy, zaniku wegetacji i procesów erozyjnych spowodowanych przez same mamuty. Na o wiele większej Wyspie Wrangla na Oceanie Arktycznym ostatnia populacja mamutów zanikła ok. 4 tys. lat temu. Udział człowieka jest w tym przypadku możliwy, ale nieudowodniony. ↩︎
  3. Dopiero około 2000 r. w wyniku badań DNA powszechnie uznano istnienie dwóch odrębnych gatunków słoni afrykańskich, których drogi ewolucyjne rozdzieliły się 5−2 mln lat temu. ↩︎
  4. Istnieje ponadto alaskański i kanadyjski bizon leśny (B. b. subsp. athabaskae), również zagrożony wymarciem. ↩︎
  5. Co gorsza, współczesne zagrożenie wymarciem dotyczy także wielkich ssaków morskich, zwłaszcza waleni. Pierwsza fala wymierania fauny plejstoceńskiej praktycznie nie dotknęła gatunków oceanicznych. Wyjątkiem była syrena morska (Hydrodamalis gigas) z rzędu brzegowców (Sirenia), której zasięg w rejonie Beringii skurczył się w holocenie z przyczyn naturalnych. Jednak ostatnią reliktową populację syren na Wyspach Komandorskich na Morzu Beringa wybili łowcy fok przed końcem XVIII w., tuż po jej odkryciu przez Europejczyków. ↩︎

Podstawowa bibliografia

Opis ilustracji

Ryc. 1. Mastodont amerykański (Mammut americanum), trąbowiec o wysokości 2,8 m i masie 5 t, jedna z ofiar wymierania ok. 11,5 tys. lat temu. Rekonstrukcja zakłada, że mastodonty pokryte były gęstą sierścią, co niekoniecznie odpowiada prawdzie, był to bowiem gatunek znacznie bardziej ciepłolubny niż mamut włochaty (Mammuthus primigenius), przystosowany do życia w skrajnie surowym klimacie. Autor: Dantheman9758. Źródło: Wikipedia (licencja CC BY-SA 3.0).
Ryc. 2. Żyrafa zachodnioafrykańska (Giraffa camelopardalis subsp. peralta) z okolic Kouré (Niger). Choć tradycyjnie zalicza się żyrafy do jednego gatunku, badania genetyczne sugerują podział na cztery gatunki i ok. 8 podgatunków. W latach dziewięćdziesiątych XX w. liczebność żyrafy zachodnioafrykańskiej spadła do 49 osobników; obecnie jest ich ponad 400. Ale łączna populacja wszystkich żyraf w tym samym czasie zmalała o ponad 30% wskutek polowań i utraty siedlisk. Foto: Roland H. 2006. Źródło: Wikipedia (licencja CC BY-SA 2.0).
Ryc. 3. Przedstawiciel Homo sapiens, William Frederick Cody (1846−1917), znany jako „Buffalo Bill”. Pracując jako licencjonowany dostawca mięsa dla robotników zatrudnionych przy budowie linii kolejowej Kansas Pacific, osobiście zastrzelił ponad 4 tys. bizonów w ciągu półtora roku (1867/1868). Foto: Napoleon Sarony 1880. Źródło: Wikipedia (domena publiczna).

Historia chochlika, co chciał być jednorożcem

DZIENNIK KRÓLOWEJ STWORKÓW O ZABARWIENIU LETKO EDUKACYJNYM – CZĘŚĆ KOLEJNA

„Zawsze bądź sobą, chyba że możesz być jednorożcem. Zawsze warto być jednorożcem!”. Zdradzę Wam pewną tajemnicę: uwielbiam jednorożce! Stanowią synekdochę tego, co niemożliwe i ułudne, a co najważniejsze – najczęściej są różowe:). Chociaż nie od razu tak było, początki jednorożca bardziej przypominają historię eksperymentów Victora Frankensteina niż rogatego konika. Średniowiecze kształtuje się już znacznie lepiej, choć nie wiedzieć czemu mój ulubieniec uchodzi raczej za nieobliczalnego rozpruwacza słoni, pozostając jednocześnie nieuchwytnym. Złapać i zabić można go jedynie przy pomocy dziewicy. Wisienką na torcie jest sam Jezus, którego, o ironio, symbolizuje właśnie jednorożec, róg stanowi zaś metaforę jedności Ojca i Syna. Ach, tak, róg… Ma magiczną moc, leczy wszystko, od łupieżu po cholerę, jest lepszy niż większość badań toksykologicznych, bo nie dość, że wykrywa trucizny, to dodatkowo je neutralizuje, a co najciekawsze pomaga też na potencję. Z punktu widzenia współczesnego czytelnika nie brzmi to dość wiarygodnie. Na całe szczęście przeszło 350 lat, pojawia się przeniknięty sceptycyzmem Thomas Browne, który postanowił rozprawić się z tematem w swoim dziele Pseudodoxia Epidemica. W jego wersji jednorożce wcale nie stanowiły rzadkości – one były wszędzie! Obok nich na jego liście znalazły się między innymi woły indyjskie, nosorożce, oryksy, kilka gatunków ryb oraz owady. Browne popełnił pewne błędy, ale jak na tamte czasy nie była to wcale zła lista. W świetle dzisiejszych badań widać wyraźnie, że wypowiadał się nawet nazbyt ostrożnie. Otacza nas bowiem zatrzęsienie jednorożców!

Wobec tylu możliwości wybór konkretnego przedstawiciela rogatego klanu jest bardzo trudny, zwłaszcza że występują w każdym środowisku. Skupiając się jednak jedynie na wodnym, wielu z was zdecydowałoby się zapewne na narwala jednozębnego (Monodon monoceros), który wygląda niemal równie nierealnie, co mityczny jednorożec, a jego róg naprawdę ma niezwykłe właściwości. Róg narwala to w rzeczywistości górny lewy kieł, niebywale przerośnięty i spiralnie skręcony.

rysunek własny autorki

Wbrew temu, co zakładali dawni zoolodzy, nie jest drugorzędną cechą płciową wykorzystywaną przez samce podczas pojedynków ani wynikiem adaptacji pozwalającej im szybciej pływać, a przynajmniej nie jest tylko tym! W istocie jest to hydrodynamiczny czujnik umożliwiający narwalowi wykrywanie zmian w zasoleniu, temperaturze, ciśnieniu i koncentracji różnych cząsteczek w wodzie w stopniu niespotykanym u żadnego innego Stworka. Przez jego kieł przechodzi ok. 10 milionów włókien nerwowych, co znacząco ułatwia tym ssakom polowanie na ryby (poprzez tropienie śladów zapachowych) oraz orientację w wodnym środowisku. Pamiętacie nieuchwytność jednorożców? W przypadku narwali tak wspaniale nie jest, w środowisku naturalnym zagrożeniem dla nich są przede wszystkim orki. Niestety nasze wodne jednorożce w kategorii szybkości wygrywają zaledwie nagrodę pocieszenia, za to świetnie nurkują. Przyjęły więc strategię ucieczki w głębiny, co wcale nie jest dobre dla ich zdrowia. Okazuje się, że uciekające narwale poruszają płetwami z całych sił, jednak ich tętno spada ze spoczynkowych 60 uderzeń na minutę do zaledwie 3-4 uderzeń. Samo zjawisko spowolnienia tętna jest dość powszechne u oposów, małych królików, wielu gatunków ptaków, a nawet bezkręgowców, tylko one wtedy udają martwe! Natomiast narwal aktywnie ucieka, co na logikę wymagałby maksymalnego przyspieszenia tętna. Tak sprzeczne reakcje są dla nich bardzo szkodliwe. Wiąże się to ze zmniejszonym dopływem krwi do mózgu, co sprzyja dezorientacji oraz przyczynia się do choroby dekompresyjnej (poprzez zaleganie azotu w tkankach). Los, który prawdopodobnie czeka narwala, również czyni go dobrym kandydatem do bycia mitycznym jednorożcem. Gwałtowne zmiany klimatu oraz inne perturbacje w rejonie Arktyki sprawiły, że w ciągu ostatnich 17 lat ubyło co najmniej 10% populacji w rejonach Grenlandii. Śpieszmy się podziwiać jednorożce północy, bo przyjdzie nam czytać o nich tylko w książkach!

Być może odrobinkę naciągnę zasady kwalifikacji dla następnego wodnego jednorożca, ale umówmy się, że liczy się piękno wewnętrzne, a ewentualny sprzeciw przyjmuję tylko od Pana Seweryna! Mitsukurina (Mitsukurina owstoni), czyli rekin chochlik, to Stworek o dość prehistorycznym wyglądzie.

rysunek własny autorki

Żyje tam, gdzie słońce nie dociera, setki metrów pod powierzchnią wody, w zimnej, czarnej głębi oceanu. Sami przyznacie, że to dość bajkowe otoczenie. Jego „róg” to przypominający ostrze dziób, sterczący ponad wysuwanymi szczękami pełnymi cienkich zębów w kształcie kłów. Angielska nazwa goblin shark wzięła się od rzekomego podobieństwa tego rekina do mitycznego japońskiego demona tengu, zwanego czasem górskim goblinem. Osiąga ponad trzy metry długości, co czyni go jednym z największych kręgowców żyjących w wodach poniżej wypełnionej światłem strefy eufotycznej. Kolejnym argumentem przemawiającym za jego przynależnością do jednorożców jest kolor. Jako jedyny z rekinów ma lekko różową barwę, a to za sprawą naczyń krwionośnych prześwitujących przez półprzezroczystą skórę. Można odnieść wrażenie, że to mało urodziwy Stworek – i na pierwszy rzut oka mieć wątpliwości, czy mogłaby je pokochać własna matka. Naukowcy podejrzewają, że jest jajożyworodny, co niekoniecznie musi mieć związek z jego urodą. Zupełnie jak w przypadku wielu mitycznych bestii, rekin chochlik, żywy czy martwy, to niezwykle rzadki widok. Odkąd po raz pierwszy został opisany przez naukowców w roku 1897, do roku 1985 w literaturze przedstawiono zaledwie trzydzieści trzy okazy. W największej tego typu pracy, opublikowanej w 2007 roku, opisano łącznie tylko sto czterdzieści osiem rekinów chochlików. A jednak jakimś cudem wydaje się on stworzeniem wszechobecnym i pożądanym, zwłaszcza dla naukowców. Co więcej, jego „róg” jest nie mniej wyjątkowy niż kieł narwala, chociaż różni się od niego całkowicie zarówno pod względem wyglądu, jak i pełnionej funkcji. Róg chochlika to elektroczuły dziób, dzięki któremu wykrywa drobne wahania ładunku elektrycznego wody wywoływane przez jego potencjalne ofiary. Kiedy obiadek zostanie namierzony, szczęki rekina chochlika wyskakują do przodu jak teleskopowe szczypce, chwytają go i jednocześnie ściskają, zasysając do gardła. Niewiele da się powiedzieć o tym Stworku, poza tym, że choć ze swoim rogodziobem może się nam wydawać odrobinę dziwaczny, być może nawet odpychający, jest w rzeczywistości spektakularnym dziełem ewolucji. Od milionów lat chochlik nie zmienił się prawie wcale. I tu właśnie kryje się sekret jego wewnętrznego piękna. Nie do końca jest również jasna rola, jaką pełni w ekosystemie, przyjmijmy jednak, że stanowią one istotną część swoich światów, a rola ta, podobnie jak w przypadku jednorożców, może się okazać zaskakująca i na swój sposób piękna.

licencja: standardowa Shutterstock

licencja: standardowa Shutterstock