Próżnia, (nie)byt skomplikowany. Część 2: Próżnie kosmiczne

Pozostałe części cyklu

Część 1: Próżnie filozofów i eksperymentatorów
Część 3: Próżnie relatywistyczne
Część 4: Próżnie kwantowe

Jak policzono cząsteczki gazu

W pierwszym odcinku pisałem o tym, jak odłożywszy na bok rozważania filozofów, którzy łamali sobie głowę nad tym, czym jest próżnia, próbując apriorycznie ustalić możliwość bądź niemożność jej istnienia, badacze zajęli się próżnią empirycznie, czyli po prostu spróbowali ją uzyskać. Podejście takie okazało się owocne. Nauka ruszyła z miejsca, kiedy uczeni oswoili się z myślą, że „moc rozumu”, choćbyśmy nie wiem jak wytężali mózg, nie jest w stanie zastąpić obserwacji i eksperymentów.

Wspomniałem, że najniższe ciśnienie uzyskane dotąd w próbach wytworzenia sztucznej próżni to ok. 10–17 ciśnienia atmosferycznego. Oznacza to, że w centymetrze sześciennym przestrzeni mamy kilkaset poruszających się molekuł gazu. Jeżeli podzielimy sobie centymetr sześcienny na milimetry sześcienne, będzie ich tysiąc – to znaczy więcej niż molekuł. Zatem w dowolnej chwili z całą pewnością wiele komórek o krawędzi 1 mm nie zawiera ani jednej drobinki „zwykłej materii”. Jak zobaczymy, mogą one zawierać różne inne rzeczy, ale przynajmniej jeśli chodzi o bariony – protony i neutrony, z których zbudowane są jądra atomów – jest to próżnia doskonała.

Skąd znamy liczbę cząstek w objętości gazu o danym ciśnieniu? Dawni filozofowie nie mieli sposobu, żeby ją oszacować choćby w grubym przybliżeniu. Jednak od czasów Torricellego i Pascala nauka czyniła stopniowe postępy. Między XVII a XIX w. dzięki eksperymentom fizycznym powstały podwaliny teorii gazów i termodynamiki. Rozwijała się także chemia. W XVIII w. wiedziano już dość o budowie materii, żeby odróżniać pierwiastki od związków chemicznych, a w 1811 r. Amedeo Avogadro precyzyjnie rozróżnił pojęcia atomu (najmniejszej ilości pierwiastka chemicznego) i molekuły (cząsteczki związku chemicznego) oraz postawił następującą hipotezę: pod określonym ciśnieniem w określonej temperaturze dana objętość gazu zawiera stałą liczbę cząsteczek niezależnie od tego, o jakim gazie mówimy.1

W szczególności liczba molekuł gazu w objętości 0,0224 m3 (pod ciśnieniem 1 atm i w temperaturze 0°C) jest równa liczbie atomów węgla w 12 g tego pierwiastka albo liczbie molekuł w 32 g tlenu cząsteczkowego (O2). Taką ilość substancji, traktowaną jako jednostka „liczności materii”, nazywamy molem. Liczbę elementarnych składników substancji (atomów/cząsteczek) składających się na 1 mol oszacowano po raz pierwszy w 1865 r., ale dopiero na początku XX w. Jean-Baptiste Perrin, późniejszy noblista, wyznaczył ją eksperymentalnie na kilka sposobów i nazwał liczbą Avogadra (N0). Współczesna definicja mola to N0 = 6,02214076 · 1023 składników elementarnych. Znając N0 i równania opisujące związki między temperaturą, ciśnieniem i objętością gazów, potrafimy oszacować średnią liczbę cząstek w jednostce objętości zarówno w „warunkach normalnych”, jak i dla gazu skrajnie rozrzedzonego, czyli próżni w sensie technicznym.

Próżnia wokół Ziemi

Siedziba Europejskiej Organizacji Badań Jądrowych (CERN) mieści się na przedmieściach Genewy, ok. 1060 km „w prostej linii” od miejsca, gdzie piszę te słowa (okolice Poznania). Żeby znależć w przyrodzie próżnię doskonalszą niż ta wytworzona sztucznie przez naukowców z CERN, nie trzeba podróżować o wiele dalej. Trzeba tylko udać się pionowo w górę, a nie poziomo na południowy zachód.

Mniej więcej 400 km nad powierzchnią Ziemi orbitują dwie funkcjonujące obecnie załogowe stacje kosmiczne: ISS/MSK (International Space Station, czyli Międzynarodowa Stacja Kosmiczna) oraz chińska Tiangong (nazwa oznacza ‘niebiański pałac’). Znajdują się one w ośrodku, który uważamy za przestrzeń kosmiczną (zaczyna się ona umownie na wysokości 100 km, czyli na tzw. linii Kármána). Jest to jednak w rzeczywistości bardzo rozrzedzona górna warstwa atmosfery Ziemi – środkowy obszar tzw. termosfery. Ciśnienie gazu wokół ISS wynosi nieco ponad 1 μPa (jedną milionową paskala), jest zatem sto miliardów razy niższe niż ciśnienie powietrza na poziomie morza.2 Przewyższa natomiast stukrotnie ciśnienie próżni utrzymywanej w rurze akceleratora LHC.

Ryc. 1.

Gęstość materii w termosferze jest na tyle wysoka, że poruszające się w niej obiekty są zauważalnie spowalniane przez opór aerodynamiczny. Orbity załogowych stacji kosmicznych, pędzących z prędkością ok. 7,7 km/s, obniżałyby się o ok. 2 km na miesiąc, gdyby nie okresowe korekty za pomocą silników rakietowych. Próżnia wokół stacji orbitalnych jest gorąca, ponieważ zawarty w niej gaz rozgrzewa się, absorbując wysokoenergetyczne składniki promieniowania Słońca (promieniowanie rentgenowskie i skrajny nadfiolet). Temperatura na wysokości 400 km wynosi około 720°C, ale może osiągać nawet 2000°C. Oczywiście nie oznacza to, że ISS może się rozgrzać do czerwoności lub stopić wskutek kontaktu z gorącym ośrodkiem, gdyż tak rozrzedzony gaz nie jest w stanie przekazać odczuwalnej ilości ciepła pancerzowi stacji ani skafandrom astronautów odbywających spacery kosmiczne. Jest tam zatem „gorąco” w sensie termodynamicznym, ale nie potocznym.

1000 km nad powierzchnią Ziemi próżnia kosmiczna odpowiada mniej więcej tej, która wypełnia rurę LHC. Jest to jednak nadal niesłychanie rozrzedzona otulina gazowa Ziemi. Oddalając się jeszcze bardziej od naszej planety, dotrzemy w końcu do obszaru położonego gdzieś w pół drogi do orbity Księżyca, gdzie molekuły gazu (przeważnie wodoru atomowego) przestają odczuwać przyciąganie ziemskie, ponieważ silniej działa na nie ciśnienie promieniowania Słońca. Tu naprawdę zanikają ostatnie ślady atmosfery, przechodząc w próżnię międzyplanetarną.

Próżnia w Układzie Słonecznym

Tam już panują już warunki nieosiągalne (przynajmniej przy obecnych możliwościach technicznych) w laboratoriach ziemskich. Na centymetr sześcienny ośrodka międzyplanetarnego przypada od pięciu do kilkudziesięciu drobinek materii. Nie jest to zwykły gaz, ale plazma przenosząca ładunki elektryczne i oddziałująca z magnetosferami obiektów Układu Słonecznego. W ogromnej większości składa się na nią wiatr słoneczny, czyli wyrzucane z górnych warstw atmosfery Słońca strumienie protonów, elektronów i cząstek α (jąder helu 4He) ze śladową domieszką zjonizowanych atomów cięższych pierwiastków. W okolicach Ziemi rozróżniamy wiatr wolny (stosunkowo gęsty, o zmiennym składzie i „wiejący” z prędkością wahającą się w zakresie 300–500 km/s)3 oraz wiatr szybki (bardziej rozrzedzony, o prędkości ok. 750 km/s). Źródłem pierwszego jest korona Słońca, drugi pochodzi z fotosfery, czyli tego, co uważamy za „powierzchnię″ naszej gwiazdy.

Inne składniki materii międzyplanetarnej to cząstki promieniowania kosmicznego przybywające spoza Układu Słonecznego i „pył kosmiczny”, czyli resztki materii, z której powstały planety, mikrofragmenty pozostałe z kolizji większych ciał, rozproszone resztki rozpadłych komet, a nawet materia pochodząca z przestrzeni międzygwiazdowej. Pył zawiera węgiel i jego związki, krzemiany, mikroskopijne kryształki lodu, związki żelaza i innych pierwiastków. Drobiny pyłu w kontakcie ze zjonizowanym gazem mogą stanowić podłoże dla reakcji chemicznych, czasem zdumiewająco skomplikowanych. Krótko mówiąc, choć próżnia międzyplanetarna jest doskonalsza niż jakakolwiek próżnia wytworzona sztucznie na Ziemi, nie jest to ani absolutna pustka, ani bierne medium, w którym nic się nie dzieje.

Próżnia międzygwiazdowa

Ale Układ Słoneczny, podobnie jak inne układy planetarne, których znamy już ponad cztery tysiące – a liczba ta stale rośnie – jest lokalną wyspą materii barionowej związanej pochodzeniem ze swoją gwiazdą centralną i stabilizowaną przez jej pole grawitacyjne. Nawet w jego „pustych” obszarach gęstość materii jest na ogół większa niż w przestrzeni dzielącej go od innych takich wysp. W ośrodku międzygwiezdnym Drogi Mlecznej materia jest rozłożona nierównomiernie. Większość obszarów wewnątrzgalaktycznych zawiera około jednej molekuły lub atomu na cm3, ale są też takie, gdzie ta liczba jest wielokrotnie wyższa. Głównymi składnikami materii międzygwiezdnej są produkty pierwotnej nukleosyntezy, czyli wodór i hel – neutralne lub zjonizowane (tzn. w postaci gazu i plazmy). Około 1% stanowi pył – drobiny materii zawierające cięższe pierwiastki („metale”, jak mówią astronomowie).

Wśród lokalnych zgęszczeń materii międzygwiazdowej wyróżniają się obłoki molekularne, zawierające szczególnie dużo gazu (w tym wodoru cząsteczkowego, H2) i pyłu. Typowa gęstość materii w takich obszarach (o średnicy od roku do kilkuset lat świetlnych) to kilkadziesiąt lub kilkaset cząsteczek na cm3, ale tworzą się w nich lokalne zgęszczenia zawierające od 10 tys. nawet do miliona cząsteczek w tej samej objętości. Obłoki molekularne bywają nazywane żłobkami lub wylęgarniami gwiazd, bo ze względu na swoją gęstość mogą wskutek jakiegoś zewnętrznego zaburzenia zapaść się pod wpływem własnej grawitacji, dając początek młodym gwiazdom. W ostatnich latach okazało się, że obłoki molekularne są także reaktorami chemicznymi, w których powstają setki złożonych związków węgla, wodoru, tlenu, azotu czy siarki. Pisał o tym Mirosław Dworniczak we wpisach Organiczne odpadki z fabryki gwiazd – część 2 oraz Kosmiczne laboratorium chemiczne – część 2); patrz też mój wpis, którego fragment poświęciłem międzygwiezdnej chemii organicznej. Proszę pamiętać, że wszystko to zachodzi w ośrodku, który na Ziemi kwalifikowałby się jako wysoka próżnia.

Ryc. 2.

Gaz i plazma zawarte w obłokach międzygwiazdowych mogą świecić – jak w przypadku mgławic emisyjnych, wzbudzanych promieniowaniem nadfioletowym pobliskiej gwiazdy. Inne z kolei widzimy jako ciemne chmury na tle odleglejszych gwiazd, bo mimo swojego rozrzedzenia bardzo skutecznie absorbują światło widzialne. Teleskopy kosmiczne Hubble’a i Jamesa Webba dostarczają spektakularnych zdjęć obłoków kosmicznych wszelkiego typu (patrz ryc. 2). Gdybyśmy mogli podróżować swobodnie po Galaktyce, to znalazłszy się głęboko wewnątrz obłoku międzygwiazdowego, nie zauważylibyśmy nic szczególnego, może oprócz przygaśnięcia światła dalekich gwiazd. Podobnie chmura, która z daleka ma określony, wyraźnie zarysowany kształt, uwypuklony przez cienie i refleksy światła, zmienia się w bezpostaciowe zamglenie, kiedy przelatujemy przez nią samolotem. Coś, co jest w zasadzie próżnią, przybiera zdumiewające kształty i mieni się barwami światła wskutek faktu, że oglądamy z bardzo daleka chmurę materii wprawdzie rozrzedzoną, ale ze względu na swoje ogromne rozmiary wywołującą efekty optyczne.

Próżnia międzygalaktyczna

Galaktyki to także wyspy materii związane grawitacyjnie (dlatego ich materia nie rozprasza się po całym Wszechświecie, tylko zgodnie krąży wokół wspólnego środka ciężkości. Należy zatem oczekiwać, że ośrodek międzygalaktyczny powinien być jeszcze bardziej rozrzedzony niż międzygwiazdowy. Tak jest w istocie. Gęstość materii barionowej (głównie atomowego wodoru i helu) poza galaktykami spada do około jednego atomu na m3 (innymi słowy, 0,000001 atomu na cm3), a pomiędzy gromadami galaktyk jest jeszcze niższa, rzędu 0,2 atomu na m3. Oznacza to, że w kilometrze sześciennym przestrzeni międzygalaktycznej rozproszonych jest nie więcej niż miliard atomów – mniej niż jedna stutysięczna nanograma zwykłej materii. Nanogram można sobie unaocznić jako średnią masę jednej komórki naszego ciała, czyli czegoś, czego nawet nie widzimy nieuzbrojonym okiem. Próżni bardziej zbliżonej do ideału niż pustki kosmiczne z dala od galaktyk nie ma już nigdzie indziej w dostępnej obserwacjom części Wszechświata.

Niemniej nawet ośrodek międzygalaktyczny nie jest całkowicie jednorodny i bierny. Istnieją w nim wielkoskalowe struktury złożone prawie z niczego. Zawiera on także składniki, o których dotychczas nie wspomniałem. Zacznijmy od tego, co oczywiste i dobrze widoczne: od światła. Promieniowanie gwiazd przenika Wszechświat. Gdybyśmy się znaleźli w przestrzeni międzygalaktycznej, to kierując teleskop w dowolną stronę, widzielibyśmy niezliczone galaktyki podobnie jak z Ziemi albo z teleskopów kosmicznych – właściwie nawet lepiej, bo nie przeszkadzałaby nam materia międzyplanetarna ani międzygwiazdowa. Strumienie fotonów emitowanych przez zbiorowiska gwiazd docierają stale nawet do miejsc oddalonych o setki tysięcy lat świetlnych od jakiejkolwiek galaktyki. Fotony nie mają co prawda masy spoczynkowej, ale niosą pęd i energię, a zatem nie można ich ignorować w bilansie zawartości próżni. Trudniejsze do wykrycia, ale za to wszechobecne, są także neutrina produkowane we wnętrzach gwiazd i przemierzające Wszechświat praktycznie bez przeszkód.

Skoro mowa o fotonach, nie wolno zapomnieć o mikrofalowym promieniowaniu tła. Jest ono reliktem z czasów, kiedy młody Wszechświat – mający wówczas 379 tys. lat – rozrzedził się i schłodził na tyle, że stał się przezroczysty dla promieniowania elektromagnetycznego (światło „oddzieliło się od materii”). Promieniowanie tła nadlatuje z każdego kierunku z tą samą charakterystyką: odpowiada ona widmu promieniowania ciała doskonale czarnego o temperaturze 2,725 K (co oznacza, że maksimum jego natężenia przypada na długość fali ok. 1 mm).4 Na każdy centymetr sześcienny Wszechświata, nawet w najgłębszych pustkach międzygalaktycznych, przypada w dowolnej chwili 411 fotonów mikrofalowego promieniowania tła i tylko jeden foton innego pochodzenia.

Mniej znanym zjawiskiem jest neutrinowe tło Wszechświata. W odróżnieniu od fotonów neutrina zaczęły przenikać materię supergęstego Wszechświata, kiedy jego wiek wynosił zaledwie sekundę. Szacuje się, że na każdy cm3 objętości Wszechświata przypada średnio ok. 339 reliktowych neutrin. Ze względu na ich niską energię i ogólnie słabe oddziaływanie neutrin ze zwykłą materią nie jesteśmy na razie w stanie wykryć ich bezpośrednio, ale wywierają one zauważalny wpływ na fluktuacje mikrofalowego promieniowania tła i rozkład materii we Wszechświecie. Neutrina nie są cząstkami bezmasowymi, ale ich masy są niezmiernie małe. Nie ma ekranów zdolnych efektywnie zatrzymać neutrina. Jeśli zamkniemy się w głębokiej kopalni, dwa kilometry pod powierzchnią Ziemi, nie dotrze do nas żaden proton czy foton pochodzenia kosmicznego, natomiast nadbiegające ze wszystkich stron neutrina tła będą nas przenikały tak samo, jak gdybyśmy się znajdowali w przestrzeni kosmicznej.

Ryc. 3.

Co jeszcze mamy we Wszechświecie?

Czy to już wszystko? Bynajmniej. Wiadomo, że materia barionowa (czyli „zwykłe” jądra atomowe i zbudowane z nich struktury) stanowi mniej niż jedną piątą masy materii we Wszechświecie. Z czego składa się reszta? Nie wiadomo. Jest to tak zwana ciemna materia, niewidoczna, bo nieemitująca i niepochłaniająca promieniowania elektromagnetycznego. Przeważa pogląd, że podlega ona oddziaływaniom słabym, dlatego (podobnie jak neutrina) prawie nie wchodzi w reakcje z materią barionową. Istnieje kilka hipotez na temat tego, czym jest i skąd się wzięła ciemna materia, ale żadna z nich nie została na razie poparta dowodami empirycznymi. Jedno jednak wiemy: ciemna materia jest obdarzona masą i oddziałuje grawitacyjnie. Choć nie tworzy zwartych struktur w małej skali, to dzięki grawitacji gromadzi się w otoczkach galaktyk, stanowiąc przeważającą część ich masy (ok. 90% w przypadku Drogi Mlecznej).

Także w przestrzeni międzygalaktycznej jest kilka razy więcej ciemnej materii niż zwykłej. Nie zmienia to faktu, że gęstość wszelkiej materii jest w tym ośrodku znikoma, nawet gdy uwzględnimy fotony, neutrina i bliżej nieznane cząstki ciemnej materii. A czym jest reszta? Prawdziwą próżnią kosmiczną. To znaczy czym? Absolutną pustką, czyli przestrzenią, w której nie ma dosłownie nic? Na to trudne pytanie spróbujemy odpowiedzieć w trzeciej części cyklu.

Przypisy

  1. Mówiąc ściśle, równość postulowana przez Avogadra dotyczy tzw. gazu doskonałego, czyli pewnej idealizacji teoretycznej. Jednak w dużym zakresie warunków różnice między gazem idealnym a gazami rzeczywistymi są na tyle niewielkie, że objętości molowe wodoru, helu, azotu czy tlenu można z czystym sumieniem uznać za równe i wynoszące 22,4 litra. ↩︎
  2. Jak wspomniałem w poprzednim odcinku, taką próżnię są w stanie wytworzyć laboratoryjne i przemysłowe pompy turbomolekularne. Próżnia wokół stacji kosmicznej ma jednak tę przewagę, że nie trzeba jej wytwarzać i że ma ona praktycznie nieograniczoną objętość. Można zatem korzystać z pobytu na stacji, aby przeprowadzać w stosunkowo wysokiej próżni eksperymenty, których wykonanie na Ziemi byłoby kłopotliwe lub niemożliwe (patrz ryc. 1). Dodatkową zaletą stacji kosmicznych jest to, że panują na nich warunki mikrograwitacji (stan nieważkości). ↩︎
  3. Szczególnym przypadkiem są wyrzuty materii koronalnej, zdarzające się raz na kilka dni lub kilka razy dziennie zależnie od fazy cyklu aktywności Słońca. Stosunkowo wąskie, ukierunkowane wyrzuty miliardów ton plazmy osiągają prędkości od 20 do 3200 km/s i mogą docierać poza orbitę Ziemi, a nawet Marsa w postaci obłoków magnetycznych. Ich widocznymi skutkami są burze magnetyczne, zorze polarne, a w skrajnych przypadkach uszkodzenia sztucznych satelitów lub sieci energetycznych. ↩︎
  4. Z powodu ekspansji Wszechświata temperatura promieniowania tła maleje z upływem czasu, a jego długość fali rośnie (jest dosłownie rozciągana wraz z przestrzenią). W chwili „uwolnienia″ widmo promieniowania tła odpowiadało temperaturze ok. 3000 K, a szczyt natężenia przypadał na długość 970 nm, czyli na bliską podczerwień, ale duża część widma wchodziła w zakres światła widzialnego. Młody Wszechświat był zatem „rozgrzany do czerwoności″, jak by to ujął Lucas Bergowsky. ↩︎

Opis ilustracji

Ryc. 1. Fragment Międzynarodowej Stacji Kosmicznej sfotografowany z jej wnętrza. W górnej części widoczny japoński moduł Kibō i jego „instalacja eksponowana″ (Exposed Facility), znana potocznie jako „Taras″. Jest ona otwarta na zewnętrzną próżnię i służy do przeprowadzania eksperymentów badawczych. Źródło: NASA 2021 (domena publiczna).
Ryc. 2. Mgławica Kraba w gwiazdozbiorze Byka (6500 lat świetlnych od Ziemi). Pozostałość po supernowej z 1054 r. Obecna średnica mgławicy to ok. 11 lat świetlnych. W centrum mgławicy znajduje się pulsar – gwiazda neutronowa wirująca z prędkością 30 obrotów na sekundę. Wiatr cząstek relatywistycznych emitowanych przez pulsar generuje promieniowanie synchrotronowe, będące źródłem świecenia mgławicy w zakresie od promieniowania rentgenowskiego do fal radiowych. Gęstość gazu we włóknach mgławicy wynosi około 1300 atomów/molekuł na cm3. Źródło: Webb Space Telescope 2023 (domena publiczna).
Ryc. 3. Odległa gromada galaktyk MACS J1423 zdominowana przez olbrzymią galaktykę eliptyczną (widoczną w centrum zdjęcia). Soczewkowanie grawitacyjne powodowane przez masę gromady jest źródłem powiększonych, zdeformowanych obrazów galaktyk położonych daleko za nią. Gromada leży w odległości 5,4 mld lat świetlnych od Drogi Mlecznej (mierzonej jako czas podróży światła). W układzie współrzędnych współporuszających się (czyli z poprawką na rozszerzanie się Wszechświata) odległość ta wynosi 6,7 mld lat świetlnych. Źródło: Webb Space Telescope 2024 (domena publiczna).

Lektura dodatkowa

  • Astrochemia przestrzeni międzygwiazdowej: Gronowski 2015 (Forum Akademickie).
  • Mikrofalowe promieniowanie tła: Petelczyc 2024 (National Geographic).
  • Kosmiczne neutrina tła: CERN 2020.
  • Z czego składa się Wszechświat? WMAP/NASA.

Obłok Oorta, czyli o kosmicznej strefie wpływów

Co to jest Kosmos? To jest takie prawie nieskończenie wielkie COŚ składające się z… I tu wymieniamy dość ściśle zdefiniowane byty: gwiazdy, planety, galaktyki, kwazary, pulsary, czarne dziury w różnych odmianach, kolorach i kształtach. Repertuar tych bytów kosmicznych jest skończony i (tak uważamy) zamknięty. Wiemy, że gwiazda, to gwiazda, a planeta to planeta, a razem wzięte tworzą układ gwiazdowy, na przykład Układ Słoneczny. Zapominamy jednak, że Kosmos to kontinuum i wyznaczanie ścisłych granic nie jest właściwą metodą zrozumienia jego natury. W poprzednim wpisie „Brązowe karły, czyli niedorobione gwiazdy” opisałem inny przykład niemożności poszufladkowania kosmicznych jestestw, czyli brązowe karły, już nie planety, a jeszcze nie gwiazdy. 

Obłok Oorta jest odpowiedzią na pytanie: jak daleko rozciąga się grawitacyjna „strefa wpływów” Słońca i jakie są tego konsekwencje? 

Ryc. 1. Artystyczna wizja Pasa Kuipera (górny rysunek) i Obłoku Oorta z zaznaczonym Pasem Kuipera w środku, jako mały prostokąt (dolny rysunek). Źródło: Wikipedia, Medium69, licencja Public Domain.

Inspiracją do rozważań, które doprowadziły do koncepcji istnienia sfery nazwanej Obłokiem Oorta, były komety. Komety można z grubsza podzielić na dwa rodzaje: krótkookresowe komety ekliptyczne (to znaczy poruszające się w płaszczyźnie ekliptyki 1) oraz komety długookresowe izotropowe, czyli pojawiające się w dowolnej części nieba, nadlatujące z dowolnego kierunku. Zakładano początkowo, że komety izotropowe poruszają się po orbitach parabolicznych, czyli pojawiają się jednorazowo i znikają na zawsze w otchłani kosmicznej. W istocie komety izotropowe pojawiają się w pobliżu Słońca cyklicznie, ale cykl ten jest bardzo długi, rzędu paruset lat. Źródłem komet ekliptycznych jest Pas Kuipera, który jest podobnej budowy co pas planetoid znajdujący się za orbitą Marsa, ale oddalony jest od Ziemi o około 50 AU (astronomical unit to tzw. jednostka astronomiczna, czyli średnia odległość Ziemi od Słońca. Polski skrót to j.a.). Dla porównania – najdalsza planeta Układu Słonecznego – Neptun, jest oddalona od Słońca o 30 AU. W Pasie Kuipera krąży wiele planet karłowatych: Pluton (do niedawna zwany Dziewiątą Planetą), Eris, Haumea, Makemake, Gonggong, Quaoar, Orcus, Sedna (to tylko największe z nich). 

Ryc. 2. Sonda Voyager 1 (wizja artystyczna), wystrzelona w 1977 roku, dotrze do Obłoku Oorta za około 300 lat i będzie przez niego przelatywać następne 30000 lat. Źródło: NASA/JPL Wikipedia, licencja Public Domain. 

Ale do rzeczy, czyli do historii odkrycia (czy raczej wyspekulowania istnienia) Obłoku Oorta. W 1907 Armin Otto Leuschner wysunął hipotezę, że komety izotropowe nie poruszają się po trajektoriach parabolicznych, ale krążą po wydłużonych elipsach. Hipotezę tę rozwinął holenderski astronom Jan Hendrik Oort w 1950 roku, od nazwiska którego Obłok został nazwany. No dobrze, ale skąd się biorą? W 1932 roku estoński astronom Ernst Öpik zaproponował, że rezerwuarem tych komet jest obszar oddalony od Słońca nie o kilkadziesiąt AU, jak Pas Kuipera, ale o tysiące, a nawet setki tysięcy AU. 200000 AU, bo na tyle ocenia się zasięg Obłoku, to ponad 3 lata świetlne. Bliżej stąd do Proximy Centauri (4,24 lat świetlnych niż do Słońca). Zewnętrzna powierzchnia Obłoku Oorta wyznacza granicę dominacji grawitacyjnej Układu Słonecznego nad grawitacją Galaktyki. Obliczenia Briana Marsdena określają materialną granicę Obłoku Oorta na około 50000 AU. Poza tą granicą przestrzeń jest praktycznie pusta. 

Ryc. 3. Albedo (zdolność odbijania światła przez daną powierzchnię) oraz porównanie wielkości największych zaobserwowanych planet transneptunowych. Źródło: Wikipedia, Eurocommuter~commonswiki, licencja: Creative Commons Attribution-Share Alike 3.0 Unported.

Według aktualnej wiedzy prawie wszystkie komety krótkookresowe pochodzą z Obłoku Oorta i są ciałami (skupiskami materii) wytrąconymi kiedyś z orbity kołowej przez oddziaływanie grawitacyjne przechodzącej w pobliżu gwiazdy lub obłoku materii. Ostatecznym miejscem „parkowania” takich komet jest Pas Kuipera, stąd też bierze się krótki okres ich obiegu. Komety długookresowe także pochodzą z Obłoku Oorta, ale ich prędkość i trajektoria pozwalają im uwolnić się od grawitacji Słońca i powrócić tam, skąd przybyły.

Trzeba jasno powiedzieć – Obłoku nie jesteśmy w stanie obserwować, jesteśmy zdani tylko na dowody pośrednie jego istnienia, struktury i historii. Dlatego wszystkie rozważania są w istocie mniej lub bardziej prawdopodobnymi hipotezami wynikającymi z obserwacji obiektów, które jesteśmy w stanie obserwować, i coraz dokładniejszych symulacji. Obecnie uważa się, że powstał równocześnie z powstaniem planet Układu Słonecznego z pierwotnego dysku protoplanetarnego, a było to około 4,6 miliarda lat temu. Pierwotnie obiekty wchodzące w jego skład krążyły wokół Słońca razem z planetami, ale oddziaływanie grawitacyjne nowo tworzących się planet olbrzymich (Jowisza) wyrzuciło je daleko poza układ. Ostatnie badania NASA wskazują, że większość materii Obłoku Oorta nie pochodzi z pobliża Słońca, ale jest produktem wymiany z przelatującymi obok gwiazdami w początkowym okresie jego istnienia. Symulacje wskazują też na intensywną wymianę materii między Obłokiem Oorta a rozproszonym dyskiem będącym pozostałością dysku protoplanetarnego. 

Ryc. 4. Wizualizacja Obłoku Oorta z odległościami w skali logarytmicznej. Charakterystyczne jest zagęszczenie materii (wewnętrzny Obłok Oorta) w płaszczyźnie ekliptyki wynikające z oddziaływania grawitacyjnego planet Układu Słonecznego (a wcześniej dysku protoplanetarnego). Źródło: Southwest Research Institute, licencja: Licencja standardowa ESA

Wszystkie wymienione obiekty: Pas Kuipera, rozproszony dysk i Obłok Oorta tworzą tzw. obiekty transneptunowe. Pierwsze dwa z wymienionych nadal są przedmiotem ontologicznych spekulacji. Jedni uważają, że są to dwa odrębne byty, inni, że stanowią jedność. Nic dziwnego, ich odległości od Słońca są zbliżone, zachowania podobne, a obserwacji tyle, co kot napłakał. Osią dyskusji jest oddziaływanie grawitacyjne Neptuna na zachowanie obiektów wchodzących w ich skład. Krakowskim targiem stanęło więc na tym, że nie definiuje się ich jako poszczególnych obiektów kosmicznych, które weszły albo nie weszły w interakcję z Neptunem, a jako regiony przestrzeni kosmicznej. 

Jak widać wszystko, co znajduje się poza orbitą Neptuna, może być (i jest) tematem ostrych sporów naukowych, niekoniecznie o szczegóły. Pluton, przez tyle lat (od 1930, w którym został odkryty) będący dziewiątą planetą naszego układu, decyzją Międzynarodowej Unii Astronomicznej został zdegradowany do miana planety karłowatej, plutoidu. Tak, jakby to miało jakieś znaczenie. Czasem mam wrażenie, że mniejsze wątpliwości (i bardziej powszechny konsensus) dotyczy obiektów kosmicznych o cechach dużo bardziej ekstremalnych niż zwykłe kawałki skał i lodu krążące wokół Słońca. Myślę o kwazarach, czarnych dziurach i ciemnej materii. Chyba dlatego, że wiarygodnych danych obserwacyjnych mamy tak mało, że każda hipoteza czy teoria na ich temat będzie sprawiała wrażenie wyssanej z palca fantastyki naukowej. 

  1. Płaszczyzna ekliptyki to płaszczyzna, na której leży orbita Ziemi. Orbity pozostałych planet Układu Słonecznego są w niewielkim stopniu odchylone od p.e. ↩︎

Wenus – porzucona kochanka

Historia badań najbliższej Ziemi planety przypomina ognisty romans zakończony spektakularnym rozstaniem. Wielkie nadzieje związane z tą urodziwą (i widoczną z Ziemi gołym okiem) planetą rozwiały się wraz z coraz głębszym przekonaniem, że u pięknej Wenus nie mamy żadnych szans. Możemy co najwyżej podziwiać Ją z bezpiecznego dystansu. Podziwiać i marzyć.

Ryc. 1. Wenus. Źródło: NASA/JPL-Caltech, domena publiczna

Obiekt astronomiczny, który znamy pod nazwą Wenus nie zawsze tak się nazywał. Współczesną nazwę zawdzięczamy Rzymianom, którym jasna „gwiazda” poranna przypominała klejnot. Dlatego nazwali ją imieniem rzymskiej bogini miłości i piękna. Babilończycy nazwali ją imieniem bogini Isztar, a Grecy znali ją pod dwoma imionami: Phosphorus (jako gwiazdę poranną) i Hesperus (jako gwiazdę wieczorną). Międzynarodowa Unia Astronomiczna postanowiła, że wszystkie obiekty na powierzchni Wenus będą nosiły imiona kobiet (historycznych lub mitycznych). Jednak zanim to się stało, w trakcie pierwszych prób tworzenia map topograficznych Wenus odkryto rozległy płaskowyż, na którego obszarze znajduje się najwyższy szczyt planety (>11000 m1). Nazwano go (ten płaskowyż) Maxwell Montes na cześć XIX-wiecznego fizyka Jamesa Clerka Maxwella. Jest to jedno z trzech zatwierdzonych odstępstw od tej reguły nazewniczej.

Z prostego powodu, nasze białkowe życie nie jest fizycznie zdolne do wytrzymania nawet ułamka sekundy w warunkach panujących na Wenus. Skład atmosfery, ciśnienie, temperatura: każdy z tych czynników z osobna pozbawiłby nas życia w okamgnieniu. Nawet skafandry, aparatura i elektronika, którymi się tak chlubimy nie są odporne na warunki tam panujące. Mimo, że teoretycznie Wenus znajduje się blisko granicy Strefy Złotowłosej (patrz: Życie w Kosmosie[2]. Chyba jednak jesteśmy jedyni), temperatura i ciśnienie na jej powierzchni są iście piekielne. 

Przypuszcza się, że kiedyś na jej powierzchni warunki mogły być całkiem inne; możliwe, że istniały oceany i woda w stanie ciekłym. Ale wyparowała gdy wskutek jakiegoś kataklizmu i następujących po nim długotrwałych zmian, na przykład efektu cieplarnianego, temperatura znacznie wzrosła. Obecnie Wenus jest planetą suchą, gorącą, pozbawioną jakichkolwiek śladów minionego życia. Wyparowana z oceanów woda dysocjowała, a wodór uleciał w przestrzeń kosmiczną pod wpływem wiatru słonecznego. Został tylko dwutlenek węgla o ciśnieniu prawie sto razy wyższym niż ciśnienie ziemskie. Historia Wenus jest trudna do odtworzenia, a wiele wskazuje na to, że jeszcze 300-500 milionów lat temu powierzchnia planety wykazywała dużą aktywność wulkaniczną. Z obecności związków siarki wnioskuje się o ciągle utrzymującej się aktywności, jednak nie zauważono żadnych przepływów lawy. Same tajemnice. Planeta nazywana „bliźniaczką Ziemi”, krążąca po bliskiej Ziemi orbicie, skalista, o zbliżonej wielkości (średnica wynosi 95% średnicy Ziemi, masa równa 81,5% masy Ziemi), powinna być pierwszą i najlepiej rokującą kandydatką do zaludnienia. Tymczasem nie nadaje się zupełnie ani do zamieszkania ani do potencjalnego terraformowania2. Można się zastanawiać: jak to możliwe, że niewielka planeta o rozsądnej grawitacji i odległości od Słońca jest w stanie wytworzyć tak ekstremalne warunki temperatury i ciśnienia. Być może decydującym czynnikiem jest pole magnetyczne, którego Wenus obecnie nie posiada, a kiedyś prawdopodobnie posiadała. Znowu tajemnica.   

Badania Wenus rozpoczęły się stosunkowo wcześnie, bo w 1961 roku. Wtedy to właśnie wystrzelono pierwszą sondę radzieckiego programu Wenera. Sonda doleciała co prawda do Wenus ale minęła ją w odległości 100 tysięcy kilometrów. Amerykański Mariner też nie zaczął od sukcesu, rozpadł się zaraz po starcie. Mariner 2 okazał się szczęśliwszy, dotarł na odległość 34 tysięcy kilometrów, pomierzył nieco i poważył i może być uznany za pierwszą udaną misję międzyplanetarną.  Kolejne Wenery i Marinery coraz śmielej zapuszczały się w wenusjańskie rewiry. Wenera 3 została pierwszym ziemskim obiektem, który zapoznał się z powierzchnią Wenus. Sukcesy kolejnych misji spowodowały, że, dotychczas zawzięcie ze sobą konkurujące Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, zaczęły ściśle współpracować. 

Ryc. 2. Fragment panoramy Wenus wykonanej przez lądownik Wenera 14. Źródło: https://universemagazine.com/en/the-last-photos-from-the-surface-of-venus-are-forty-years-old/ (Don Mitchell)

Celem następnych lotów było lądowanie na powierzchni Wenus i przeprowadzenie pomiarów. Okazało się to trudne, oczywiście z powodu ekstremalnie trudnych warunków, a przede wszystkim ich niedoszacowania przy projektowaniu lądowników. Wenera 5 i 6 spadły zmiażdżone i martwe na powierzchnię planety. Dopiero Wenera 7 wylądowała, co prawda uszkodzona ale częściowo sprawna, na powierzchni Wenus. Nadawanie danych z pomiarami temperatury, ciśnienia i telemetrii trwało całe 23 minuty. To był przełom. Kolejne Wenery: 8, 9 i 10 wytrzymywały coraz dłużej i przekazały na Ziemię pierwsze zdjęcia powierzchni. Amerykanie uruchomili nowy projekt Pioneer Venus, którego dwa loty wzbogaciły naszą wiedzę o Wenus o mapę jej powierzchni oraz dane o składzie atmosfery i wiatrach. 

Następny cykl lotów Wenery (11, 12, 13 i 14) przyniósł kolorowe zdjęcia, badania gleby (a właściwie wenusjańskiego regolitu bo skąd niby na Wenus rośliny?), pomiary spektrograficzne i rentgenowskie. 

W późnych latach 80. zainteresowanie Wenus przygasło. Co prawda wystartował radziecki program Wega i amerykański Magellan, które dostarczyły wartościowych danych, ale, co tu ukrywać, Wenus straciła swój powab. Przez całe 10 lat nie działo się praktycznie nic. Prawie nic, bo trzeba wspomnieć o sondzie Messenger (2007) , który po drodze na Merkurego „zahaczył” o Wenus i Venus Express firmowany przez ESA (2005).

W ostatnich latach zainteresowanie piękną Wenus powróciło. Zarówno NASA jak ESA i Roskosmos planują wysłanie zaawansowanych misji badawczych obliczonych na długotrwały pobyt na powierzchni planety.

Marzenia o kolonizacji Wenus rozwiały się wraz z odkryciem nadzwyczaj niesprzyjających warunków na niej panujących. Na początku lat 60. planowano załogowy lot wokół Wenus w ramach programu Apollo. Plan odrzucono. Podobny lot planował ZSRR, ale tu zawiodły kwestie techniczne. Rakieta N1 mająca wynieść w przestrzeń statek kosmiczny okazała się niewypałem, wszystkie jej próby zakończyły się katastrofą. 

I to właściwie jest cała historia naszego zainteresowania “bliźniaczą” planetą. Burzliwy romans zakończył się totalnym rozczarowaniem i rozstaniem. „Bywa”, jak pisze Kurt Vonnegut

O Wenus nie wiemy nic, prawie nic. Nie znamy jej historii, która musiała być burzliwa sądząc po wulkanicznym ukształtowaniu powierzchni, nie znamy struktury wewnętrznej, a przecież prawie zupełny brak pola magnetycznego wynika z budowy jądra, braku wewnętrznego „dynama”. Dlaczego, skoro planeta jest bardzo podobna do Ziemi, jest skalista i podobnej wielkości? Snujemy hipotezy o oceanach wody, efekcie cieplarnianym, który doprowadził do obecnego stanu. 

Ryc. 3. Artystyczna wizja Wenus pokrytej oceanem. Image credit: NASA

Ciekawe wyniki symulacji ewolucji Wenus przedstawiono w 2019 na podstawie danych przekazanych przez sondę Pioneer Venus. Założono, że na Wenus były oceany wody. Poszczególne scenariusze symulacji różniły się stopniem pokrycia powierzchni planety wodą. We wszystkich scenariuszach Wenus mogła utrzymać stan sprzyjający życiu przez 2-3 miliardy lat. Dopiero jakiś nieznany kataklizm zakończył tę sielankę i rozpoczął się proces, który doprowadził do stanu, jaki obserwujemy dziś. 

  1. Przecież na Wenus nie ma mórz! Nie ma też poziomu morza. Wysokość gór na Wenus i Marsie liczymy od średniego promienia planety. ↩︎
  2. Proces zmiany warunków panujących na planecie lub innym obiekcie kosmicznym do podobnych, jakie panują na Ziemi, sprzyjających zamieszkaniu go przez człowieka ↩︎