Defilada na Placu Czerwonym w Moskwie, rok 1935.

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 25

Mit o samodzielnym zbudowaniu przez Związek Sowiecki ogromnego przemysłu ciężkiego, w całości zaplanowanego jako baza do produkcji zbrojeniowej, to owoc długotrwałej kampanii propagandowej, której elementy, świadomie bądź nieświadomie, powtarzane są do dziś.

Obok produkcji licencyjnej silnika BMW VI w Rybińsku, silnika, od którego pochodziła cała masa późniejszych “rodzimych” konstrukcji lotniczych silników rzędowych, Sowieci interesowali się także nowatorskimi samolotowymi silnikami wysokoprężnymi Junkersa. Dwusuwowe jednostki z podwójnymi tłokami pracującymi w każdym cylindrze wyglądały na odpowiednie dla ciężkich bombowców dalekiego zasięgu, o których marzył towarzysz Stalin. Przyglądano się silnikowi znanemu jako Jumo 4. Zakupiono pewną liczbę takich jednostek napędowych i badano je w samolotach Polikarpow R-5. Rezultaty były znakomite, zużycie paliwa niewielkie (możliwy był lot bez lądowania trwający 12 godzin), ale produkcja licencyjna wydawała się inżynierom sowieckim nierealna – elementy współpracujące silnika wymagały precyzji wykonania, której osiągnięcie w ZSRR nie było możliwe.

Wysokoprężny silnik lotniczy Junkers Jumo 4. (Wikimedia Commons)
Samolot Polikarpow R-5 z silnikiem Jumo 4. (Wikimedia Commons)

Postawiono więc na własne konstrukcje lotniczych silników o zapłonie samoczynnym autorstwa A.D. Czeromskiego (potem aresztowanego i pracującego jako “wróg ludu” w “szaraszce” przy Zakładzie nr 82 – jego nazwisko wymazano z wszystkich rysunków technicznych). Badania tychże jednostek prowadzone po 1940 roku pokazały, że obawy wobec jakości wykonania miały zastosowanie nie tylko w odniesieniu do złożonych konstrukcji Junkersa – sowieckie lotnicze diesle rzadko pracowały dłużej niż 10 godzin… Planowano pierwotnie ich zastosowanie w bombowcach strategicznych, ale zmiana poglądów Stalina w materii tych ostatnich (nie ma sensu niszczenie przemysłowych zasobów krajów, które chce się zająć) sprawiła, że priorytet zniknął.

Silnik rotacyjny Le Rhône 9E, podobny do niego model B produkowano na licencji w Związku Sowieckim. (USMC/Wikimedia Commons)

Wiele sowieckich silników lotniczych to w prostej linii dzieci M-17, czyli bawarskiego BMW VI, ale nie wszystkie. Od kogo zatem ZSRR kupił licencje na pozostałe “samodzielnie skonstruowane” jednostki napędowe? Bardzo proszę. Zacznijmy od silnika, na produkcję którego nabyto licencję już ok. 1920 roku. Był to francuski silnik rotacyjny Le Rhône 9 Jb, wytwarzany jako M-2. Silniki rotacyjne były to silniki gwiazdowe, gdzie cały silnik wraz ze śmigłem obracał się wokół sztywno zamontowanego wału korbowego. Popularne podczas pierwszej wojny światowej, wraz ze zdobyciem wiedzy o skutecznycm chłodzeniu powietrzem silników gwiazdowych wyszły z mody. Rosjanie potrzebowali jednak tego silnika, bo produkowali swoją wersję brytyjskiego samolotu Avro 504 – według niektórych źródeł skopiowanego, według innych budowanego na licencji. Samolot nazywał się U-1 i używano go do szkolenia podstawowego. Notabene dwupłatowiec bojowy R-1 tak naprawdę był kopią (lub wynikiem licencji) brytyjskiego samolotu DH-9, ale w nim stosowano znacznie potężniejsze silniki.

Sowiecki silnik M-5, czyli licencyjna wersja Liberty V-12. (Wikimedia Commons)

Dwie inne licencje na silniki zaprojektowane podczas pierwszej wojny światowej zostały zakupione, a produkcja na nich oparta została uruchomiona jeszcze w latach 1924-26, czyli na długo przed ultraszybką industrializacją Rosji Sowieckiej. Był to amerykański Liberty V-12, wytwarzany w serii jako M-5 i M-5B, stosowany we wspomnianych R-1 i wielu innych maszynach, a także francuska jednostka Hispano-Suiza 8Fb, której nadano nazwę M-6 (użyto jej m.in. w nieudanym samolocie P-2 Polikarpowa). Podstawowe założenia konstrukcji tych dwóch silników posłużyły Sowietom jako fundament projektu czołgowego silnika wysokoprężnego V-2 (stosowanego od czołgu T-34 do dziś, choć naturalnie miał miejsce proces rozwojowy).

Silnik Klimow M-105 w wersji WK-105PF. (Wikimedia Commons)

Sowieci kupili już w latach 30. licencję na kilka wersji niezłego francuskiego silnika Hispano-Suiza 12Y – pierwsza seria już sowiecka nazywała się M-100 i udawano, że skonstruował ją Klimow. Dalsza faza rozwoju, czyli silnik Hispano-Suiza 12Y45-51, zaopatrzony w dwubiegową sprężarkę, skonstruowaną przez polskiego Żyda, Józefa Szydłowskiego, założyciela firmy Turbomeca, nazywała się Klimow M-105 i napędzała wiele samolotów bojowych ZSRR w drugiej wojnie światowej. Dzięki temu silnikowi Sowieci poznali technologię budowy poprawnie zaprojektowanych sprężarek. Silniki rzędowe Klimowa były w istocie tak radzieckie jak pieczone żabie udka.

Silnik Szwiecow M-25, czyli wykonana w systemie metrycznym licencyjna wersja silnika Wright R-1820 Cyclone. (Wikimedia Commons)

Postarano się o licencje na wiele modeli silników gwiazdowych chłodzonych powietrzem. W miarę budowy kolejnych zakładów produkcyjnych przez Amerykanów produkcja takich jednostek napędowych stawała się łatwiejsza. Znany także dobrze i w ówczesnej Polsce brytyjski silnik Bristol Jupiter nazywał się w ZSRR Szwiecow M-22. Francuski Gnome-Rhone Mistral stał się silnikiem Tumański M-75, a jego wersja rozwojowa, Gnome-Rhone Mistral Major, otrzymała oznaczenie Tumański M-85 (na tej bazie potem powstały silniki M-87 i M-88). W tym samym czasie kupiono też prawdopodobnie licencję na silniki lotnicze Fiata oraz Isotta-Fraschini – tych ostatnich używano w szybkich kutrach. Wiązało się to pośrednio z budową zakładów przemysłowych przez Włochów (o czym wiadomo niewiele) oraz zakupami samolotów bojowych w Italii, w tym Ansaldo (takich samych, jak kupione przez Polskę) oraz łodzi latających SIAI-Marchetti dwóch typów. Wbrew pozorom sporo kupowano z Imperium Brytyjskiego, co na swój sposób stanowiło kontynuację procesu, w wyniku którego pod koniec XIX wieku Walijczyk John Hughes zbudował Donieck i Ługańsk (Donieck początkowo nazywał się “Juzowka” na jego cześć).

Silnik Tumański M-85 z sowieckiego bombowca DB-3, zestrzelonego podczas pierwszego ataku ZSRR na Finlandię. (Wikimedia Commons)

Wszechpotężny Amtorg za ukraińską pszenicę budował także zakłady lotnicze. Zakup licencji na samolot Douglas DC-3 (produkowany seryjnie jako Lisunow Li-2) oznaczał konieczność produkcji odpowiednich silników. Znakomity silnik gwiazdowy Wright R-1820 Cyclone przygotował do produkcji Szwiecow – nazwano go M-25. W drodze rozwoju tego silnika powstał motor o nazwie M-62, a z tego później ASz-62, tak dobrze znany w Polsce, gdzie produkowano go seryjnie, m.in. dla samolotu An-2. Biuro konstrukcyjne Szwiecowa rozwinęło także zmodyfikowany silnik Cyclone do postaci podwójnej gwiazdy i wytwarzano go jako ASz-73 i ASz-82. Silniki gwiazdowe Szwiecowa stosowano w licznych samolotach bojowych w ZSRR już w połowie lat 30., zaopatrzone w nie były np. myśliwce Polikarpowa I-15, I-153 oraz I-16.

Lisunow Li-2, czyli Douglas DC-3 zbudowany na licencji. (Wikimedia Commons)

Wiadomo, że produkowano również na licencji jeszcze jeden francuski silnik, mianowicie Renault 6Q/6P, jako sowiecki motor MW-6. Stanowił on między innymi po 1939 roku źródło napędu samolotu Antonow OKA-38 Aist, czyli licencyjnej wersji niemieckiego samolotu krótkiego startu i lądowania Fieseler Fi-156 Storch. Niestety znalezienie wiarygodnych, pozbawionych propagandy źródeł na temat licencyjnej produkcji silników lotniczych w ZSRR graniczy z cudem i być może wytwarzano jeszcze inne typy, o których nic nie wiem.

Polikarpow I-16 – myśliwiec napędzany silnikiem na licencji amerykańskiej. (Wikimedia Commons)

W kolejnym odcinku serii zajmę się mitem, podług którego Niemcy i ZSRR nie współpracowały wcale w latach 1933-1939.

cd.

MITOM ŚMIERĆ

Piszę w gazetach od 40 lat i powinienem się już na wszystko uodpornić. Ale nie mogę. Nadal wiele rzeczy mnie wkurza, a szczególne miejsce wśród nich mają historyczne mity, bezmyślnie powtarzane i rozpowszechniane. Większość z nich to treści domyślne, pozornie oczywiste, nad którymi nikt się już nie zastanawia. Czerpią z nich autorzy książek popularnonaukowych i beletrystyki, utrwalając kłamstwa w publicznej świadomości. Poniżej pierwsze z tych, które irytują mnie najmocniej i o których niebawem napiszę tu więcej.

Sanacyjna Polska była do niczego. Tak uczyła peerelowska propaganda, kontynuując dzieło stalinowskich komunikatów z września 1939 roku. W szkole kazano mi wyśmiewać się ze sławojek i z hasła “silni, zwarci, gotowi”. Uczono, że sanacyjni politycy byli idiotami, bo nie stali się sojusznikami ZSRR, który obroniłby Polskę przed Niemcami (naprawdę taki tekst miałem w podręczniku historii!). Długo po wojnie esbecy przeszukiwali zbiory biblioteczne, usuwając z nich rozmaite dowody zaawansowania naukowego i technicznego. Niszczono na przykład zdjęcia pojazdów motorowych polskiego wojska, by podtrzymać legendę o przestarzałym charakterze konnej armii (ukrywając zarazem rolę hitlerowskich pułków kawalerii, które wzięły udział w “Polenfeldzug”). Domorośli historycy wciąż zastanawiają się, co należało zrobić inaczej i dlaczego polska armia przegrała z Niemcami, Słowakami i Sowietami. A warto spojrzeć na całość obiektywnie: jaki inny europejski kraj, okupowany przez ponad stulecie przez trzy zupełnie różne mocarstwa, mając do dyspozycji zaledwie 18 lat (po odjęciu wojen 1919 i 1920 roku), zdziałał tak wiele? Który kraj zaatakowano z czterech stron? Zgadza się, polskie dowództwo szybko straciło łączność i skuteczność, dokładnie tak jak francuskie w 1940 roku – mające do dyspozycji ogromną, ale także doktrynalnie ułomną armię.

Sowieci jako ofiara drugiej wojny – to mój “pet hate”, kolejny szkodliwy mit. Historycy udają, że nie dostrzegają oczywistych sprzeczności (samoloty i czołgi wprowadzone do uzbrojenia w 1941 nie mogły być przestarzałe w 1941, nadto czemu największą pancerną armię świata, mającą więcej czołgów niż wszystkie pozostałe kraje razem, zgrupowano nie dalej niż 80 km od granicy wyznaczonej w przyjacielskiej umowie Ribbentropa i Mołotowa?), tylko trąbią do znudzenia o przestarzałym sprzęcie, o ignorowaniu ostrzeżeń agenta Richarda Sorge (który wówczas nie był już wiarygodnym agentem), no i o czystkach wśród generałów. Nie pamiętam już, w ilu książkach przeczytałem, że “gdyby Stalin nie zabił Tuchaczewskiego…”. Stalin kazał załatwić Tuchaczewskiego, bo w jego planie podboju Europy nie było miejsca na pozbawionego wykształcenia kretyna, który domagał się budowy miliona (!) czołgów.

W efekcie świat wierzy, że dobrzy Rosjanie zostali niespodziewanie i bez wypowiedzenia wojny zaatakowani przez złych Niemców (notę o wypowiedzeniu dostarczono, to kłamstwo) i że tylko dzięki ich męstwu pokonano Hitlera. A bez ZSRR nie byłoby Hitlera – dlaczego Komintern kazał niemieckim komunistom głosować w kluczowych wyborach zgodnie z NSDAP, a przeciw socjaldemokratom? Mało kto pamięta, że w 1939 i 1940 roku III Rzesza i ZSRR były najbliższymi sojusznikami, którzy razem zaczęli drugą wojnę światową. W swoim czasie opowiem zresztą dokładniej o fascynującej współpracy militarnej i technicznej Niemiec i Związku Sowieckiego przed 1941 rokiem. Po ataku Niemiec na ZSRR, ktory uprzedził radziecką inwazję Europy, Stalin zaczął upowszechniać propagandowe wymówki, które idealnie odpowiadały wcześniejszej indoktrynacji społeczeństw Wielkiej Brytanii i USA. Do tego doszła naiwność – albo więcej niż naiwność – Roosevelta; mówienie prawdy o ZSRR nikomu już nie pasowało do realpolitik. Trybunał w Norymberdze, w którym nie sądzono żadnych zbrodniarzy poza wybranymi niemieckimi i austriackimi, przypieczętował Wielkie Sowieckie Kłamstwo – konsekwencje widzimy także dziś.