EM poleca (#11): Ken Alibek – Biohazard

Dane książki:
Autorzy: Ken Alibek, Stephen Handelman
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, rok 2000
ISBN: 83-7255-677-6

Od razu uprzedzam – nie jest to lekka lektura, ale naprawdę warto tę książkę przestudiować, szczególnie w obecnych, trudnych czasach. Tytuł mówi już sporo – biohazard. Naprawdę jest się czego bać.
Zacznijmy jednak od bardzo istotnej kwestii, czyli od autora, albowiem jest to wielce ciekawa postać. Kanatżan Bajzakowicz Alibekow, na zachodzie znany jako Ken Alibek, to pochodzący z Kazachstanu lekarz wojskowy, który po ukończeniu studiów został zatrudniony w instytucie Biopreparat, nadzorowanym przez KC KPZR tajnym ośrodku, a właściwie zespole ośrodków zajmujących się badaniami i produkcją broni biologicznej. Jako bardzo błyskotliwy naukowiec, oddany bez reszty pracy i służbie socjalistycznej ojczyźnie, szybko awansował, zostając w końcu zastępcą dyrektora instytutu. Tymczasem w ZSRR z jednej strony mieliśmy deklarowaną przez władze w osobie Gorbaczowa jawność i pieriestrojkę, a z drugiej intensywne prace nad bronią masowej zagłady. Alibek w pewnym momencie miał dość i przy okazji wizyty w USA poprosił o azyl. Został jednym z najbardziej cennych źródeł informacji o sowieckim programie broni biologicznej, ponieważ jego wiedza była olbrzymia. Autor pisze, że wszystko, co ujawnił Amerykanom, było dla nich wielkim szokiem. Nie mieli oni absolutnie pojęcia o tym, na jakim etapie są prace nad modyfikacją mikroorganizmów w Związku Sowieckim. Obawiam się zresztą, że prace te są prowadzone nadal.

To, co Alibek w szczegółach opisuje w książce, jest naprawdę przerażające. Praca nad zarazkami dżumy, wąglika (sam opracował metodę otrzymywania tych bakterii na skalę przemysłową), tularemii i dziesiątek innych mikroorganizmów, a także nad ich modyfikacją, były prowadzone na szeroką skalę. Co ciekawe, pracownicy naukowi Biopreparatu nie mieli żadnych problemów z otrzymaniem próbek wszelakich bakterii i wirusów – kupowali je zupełnie legalnie na całym świecie (także w USA). Jednocześnie prowadzono testy, na ile są one zabójcze. Wstępne prowadzono je na zwierzętach (w tym małpach), potem na ludziach. Tak, na ludziach – ich było pod dostatkiem. Więźniów gułagów były miliony, po prostu wystarczyło złożyć zamówienie, a potem kolejne, ponieważ byli oni wykorzystywani jednorazowo. Alibek oczywiście nie pisze o szczegółach, te pozostawił dla CIA, ale nawet to, co mamy w książce, przyprawia o prawdziwe dreszcze. Ośrodki badawcze często były ulokowane w dawnych monastyrach, w pobliżu łagrów, aby nie trzeba było daleko transportować ludzkich królików doświadczalnych. Dalej mamy drobiazgowe opisy działania bakterii, modyfikacji ich w celu zwiększenia zaraźliwości, prób uzyskania broni z wirusa HIV. No i produkcja na skalę przemysłową… Coraz więcej śmiercionośnej broni, co najmniej tak groźnej, jak jądrowa. Tak naprawdę nadal wiemy o niej niewiele, większość danych jest utajniona.

Dlatego warto przeczytać książkę Alibeka, który dziś jest jednym ze specjalistów od zagrożeń biologicznych w USA. Dowiemy się z niej też o czymś, co nazwano biologicznym Czarnobylem – wypadku w Swierdłowsku, w którym chmura wąglika została uwolniona z wytwórni i opadła na miasto. Zmarło wtedy nie mniej niż sto osób, ale dane są tylko w rękach KGB. Co ciekawe, kierunek wiatru spowodował, że najwięcej ofiar było poza ośrodkiem Biopreparatu, w pobliskim zakładzie ceramicznym. Wszyscy zachorowali na najbardziej niebezpieczną, płucną odmianę wąglika. Większość ludzi zmarła.

Książkę uzupełnia niezwykle cenny schemat całego systemu ośrodków zajmujących się badaniami i produkcją śmiercionośnej broni biologicznej na terenie ZSRR, a później też w Rosji. Dodam tylko, już nieco poza tekstem Alibeka, że gdy na początku XXI wieku amerykańscy badacze odwiedzili jedną z nieczynnych podobno „wysp laboratoriów” w Uzbekistanie (wcześniej będącym częścią ZSRR), stwierdzili z przerażeniem, że nie dość, że bakterie nadal tam są, to dodatkowo zmutowały i są znacznie bardziej zjadliwe niż 20 lat wcześniej. Jest się czego bać.

Na koniec jako ciekawostkę dodam, że książkę z angielskiego przełożył Tomasz Lem. Tak, nazwisko nieprzypadkowe, albowiem jest to syn Stanisława Lema.