Końca nie widać…

W rozmowie, którą prowadziłem ze znajomą z Twittera, padło pytanie o to, czy są jeszcze jakieś nieodkryte pierwiastki. Uważam, że odpowiedź “tak” stanowczo nie wyczerpuje tematu, więc jak zwykle zastanówmy się nad tym, co pamiętamy z lekcji chemii w szkole. Pewnie pamiętacie, że siódmy okres układu zawierał w sobie trzyliterowe symbole zaczynające się od “U”: pojawiał się tam symbol Uub a następnie Uut, Uuq, Uup, Uuh i tak dalej aż do Uuo. Kryły się pod nimi pierwiastki, których istnienia domyślaliśmy się z prawa okresowości, na którym opiera się układ okresowy.

Zacznijmy może od wyjaśnienia znaczenia samych symboli pierwiastków hipotetycznych. Zgodnie z nazewnictwem IUPAC (Międzynarodowej Unii Chemii Czystej i Stosowanej) symbol takiego pierwiastka jest zawsze trzyliterowy i pochodzi od połączenia pierwszych liter rdzeni liczbowych odpowiadających kolejnym cyfrom jego liczby atomowej, przy czym pierwsza litera takiego symbolu jest zawsze duża. Spójrzmy więc na ilustrację poniżej:

Jest to banalnie proste. W nazwie wystarczy połączyć trzy rdzenie. Spróbujmy więc odczytać symbol Unq według tej reguły. Un (1) nil (0) quad (4), czyli mowa o pierwiastku o liczbie atomowej 104, nazywanym według tej reguły unnilquad. Pod symbolem Uup kryje się wobec tego ununpent i tak dalej. Według tej reguły można konstruować kolejne nazwy i symbole hipotetycznych pierwiastków właściwie aż do Eee czyli ennenenu, mającego liczbę atomową 999, czyli dokładnie tyle protonów w jądrze. Tylko czy tworzenie takich symboli ma sens fizyczny, czy to tylko sztuka dla sztuki, gdyby ktoś chciał potrenować dykcję?

Stan wiedzy na dzień dzisiejszy jest taki, że możecie spokojnie zapomnieć o symbolach od Uub do Uuo. Obecnie układ okresowy zawiera 118 nazwanych pierwiastków; te o liczbach atomowych od 112 do 118 noszą kolejno nazwy: kopernik, nihon, flerow, moskow, liwermor, tenes i oganeson. Jeśli nie znacie tych nazw, to żaden wstyd − wszystkie odkryto po roku 2000. Nie wiem tylko, czy “odkryto” jest tu właściwym słowem. Wszystkie pierwiastki zawierające w jądrze więcej protonów niż ołów nie posiadają żadnych stabilnych izotopów. Ulegają rozpadowi radioaktywnemu z czasem półtrwania od miliardów lat (dzięki temu w naturze istnieją jądra takich pierwiastków jak tor czy uran) do milisekund. Jedyne jądra cięższe niż uran, jakie znaleźliśmy na naszej planecie, to śladowe ilości jąder neptunu i plutonu w rudach naturalnie występującego uranu. I to jest dziwne.

Jedyny proces rozpadu radioaktywnego, który zwiększa liczbę protonów jądrze, to rozpad beta minus, w którym jeden z neutronów przemienia się w proton. Uran nie rozpada się w ten sposób; wszystkie znane nam jego izotopy ulegają rozpadowi, emitując cząstkę alfa, tj. cząstkę składającą się z dwóch protonów i dwóch neutronów. Neptun i pluton mają więcej protonów w jądrze niż uran więc na pewno nie powstały w wyniku jego rozpadu. Najtrwalszy izotop neptunu to 237Np, którego czas połowicznego rozpadu to około 2 miliony lat; w przypadku plutonu jest to około 80 milionów lat dla najtrwalszego 244Pu i około 24,4 tysiąca lat dla spotykanego tam również izotopu 239Pu. Nawet jeśli jakiekolwiek ilości tych izotopów istniały przy powstaniu naszej planety, to nie było szans, aby dotrwały do naszych czasów. No ale jak sam napisałem, znaleźliśmy ich śladowe ilości w rudach uranu, a więc musiały się tam skądś pojawić.

Analiza złóż uranu, w których natrafiono na wspominane izotopy, naprowadziła badaczy na rozwiązanie. W 1972 roku grupa francuskich badaczy zauważyła, iż w złożu znajdującym się w Oklo na terenie Gabonu występuje pewna różnica zawartości izotopów uranu w rudzie. Jak do tej pory wszystkie badane złoża cechowała pewna prawidłowość: pochodząca z nich ruda uranu zawierała dokładnie 0,72% izotopu 235U; próbki pochodzące z Oklo zawierały go zaś znacznie mniej. Prawdę mówiąc, skład izotopowy rudy z tej kopalni bardzo przypominał skład wypalonego paliwa jądrowego. Co było takiego szczególnego w tym miejscu? Jaki był powód, dla którego ruda wydobywana w tej kopalni była inna niż wszędzie?

Obecnie neptunu mamy coraz więcej. Jak wspomniałem wcześniej, jest to odpad z wypalonych prętów paliwowych, których używamy w elektrowniach atomowych. Wymuszamy rozpad izotopu 235U, bombardując go neutronami, no ale pręty zawierają również w przewadze izotop 238, który może taki neutron pochłonąć, zwiększając swoją liczbę masową o 1. Takie jądro jest niestabilne i ulega rozpadowi beta minus, przemieniając się w neptun; dalsze bombardowanie pozwoli uzyskać pluton. Nasuwa się pytanie: czy taki proces mógł zajść naturalnie? Przecież paliwo używane w elektrowniach atomowych wymaga wcześniejszej obróbki, tak aby stosownie zwiększyć zawartość izotopu 235. Tak, teraz wymaga − ale czy taka konieczność występowała zawsze w przeszłości? Izotopy mają różne czasy połowicznego rozpadu. Zawartość tego, którego czas półtrwania jest krótszy, będzie maleć w czasie. I tak dzieje się z naturalnie występującym uranem: zawartość rozszczepialnego izotopu maleje, choć miliardy lat temu była wyższa. Oznacza to, iż wystarczyło zgromadzić w jednym miejscu odpowiednią jego ilość, aby mogła zajść reakcja łańcuchowa. O to postarała się rzeka płynąca w pobliżu Oklo, odpowiedniczka dzisiejszej Ogowe. Jej wody wymywały rudy uranu, gromadząc je np. w zakolach. Kolejnym szczęśliwym zbiegiem okoliczności jest sama woda − używamy jej w naszych reaktorach zarówno jako chłodziwa, jak i moderatora. Szacuje się że naturalny reaktor w Oklo mógł działać przez ok. 300 tysięcy lat, wytwarzając 100 mld kWh energii.

Czy tak więc wytworzono pozostałe pierwiastki siódmego okresu? Bombardując coraz cięższe jądra neutronami? Nie, to absolutnie bez sensu. Szanse na powstanie jądra w ten sposób są niewielkie, co oznacza konieczność posiadania wydajnych źródeł neutronów, a tymi są inne radioaktywne pierwiastki, których nie posiadamy nieograniczonych ilości. Swobodny neutron istnieje średnio około 15 minut, zanim ulegnie przemianie w proton, więc nie ma sensu nałapanie ich na zapas. Zresztą, jak wspomniałem, im jądro ma większą liczbę atomową, tym krócej istnieje, więc nie tylko musielibyśmy mieć dużo neutronów, ale również używać ich z odpowiednią precyzją, tak aby wstrzelić się we właściwy moment. Pewnym rozwiązaniem wydaje się użycie cząstek alfa: jeśli jądro je pochłonie, to zyskuje dwa protony i dwa neutrony, co daje więcej możliwości. Tak zresztą uzyskano pierwiastki takie jak np. kaliforn, nobel czy lorens. Tylko że nadal mówimy o liczbach atomowych nie większych niż 103. Dalsze doklejanie cząstek alfa w ten sposób staje się ekstremalnie trudne. Potrzeba nam bardziej wydajnego źródła neutronów i innych obiektów, które możemy wykorzystać.

O jakim bardziej wydajnym źródle mowa? Oprócz reaktorów mamy przecież bomby atomowe, w których zachodzą dokładnie te same procesy, co w reaktorze. I jest to prawda: w obszarach testów broni atomowej znaleziono pewne ilości jąder ameryku i kiuru. Tylko znów nie jest to odpowiednia metoda, aby produkować ciężkie jądra pierwiastków. Nie możemy w imię nauki robić rzeczy powodujących przedostawanie się odpadów tego rodzaju do środowiska, a w przypadku eksplozji bomby atomowej jest to nieuniknione: produkty rozszczepienia przedostają się do atmosfery, by opaść w najmniej spodziewanych miejscach. Pewne ilości ameryku znaleźliśmy m.in. na Antarktydzie oraz w koralowcach. Jak więc stworzyliśmy jądra pierwiastków od 104 do 118? Nie inaczej niż wcześniejsze: bombardując ciężkie jądra, tyle że nie cząstkami alfa, a czymś o wiele cięższym − jonami. Z tym że nie mogą być to jądra dowolnych pierwiastków, ale takich, których izotopy zawierają odpowiednie liczby protonów i neutronów. Jądra koperniku uzyskano na przykład, ostrzeliwując tarczę wykonaną z ołowiu jonami cynku rozpędzonymi uprzednio w akceleratorze do około 1/10 prędkości światła. Następnie powstałe jądra trzeba jak najszybciej schłodzić i liczyć na to, że uda się je złapać w odpowiednich detektorach. Ostatni z pierwiastków, tj. oganeson, udało się wytworzyć w ilości zaledwie czterech… jąder. To naprawdę droga zabawa: potrzeba odpowiednich izotopów, które dają szansę zlepienia się z ostrzeliwanymi w proporcjach pozwalających na istnienie choćby przez ułamek sekundy.

Czy wobec tego warto kontynuować? Prowadzić skomplikowane eksperymenty, których efektem są izotopy nie mające żadnego realnego zastosowania z uwagi na czas ich istnienia? Czy warto próbować z ósmym okresem? Gdzie jest koniec układu?

Mamy powody, aby przypuszczać, że ostatni z odkrytych pierwiastków, choć w konfiguracji elektronowej przypomina pozostałe gazy szlachetne, w standardowych warunkach jest ciałem stałym. Przyczyny tego należy upatrywać w tym samym zjawisku, które opisałem w tekście pt. Dlaczego złoto jest złote?. Im większa liczba protonów w jądrze, tym większa musi być liczba elektronów w samym atomie, aby pozostawał on elektrycznie obojętny. O ile nie można tych obiektów traktować jak naładowanych elektrycznie kuleczek krążących wokół jądra pozlepianego z kuleczek o ładunku przeciwnym, o tyle można im przypisać pewną cechę obiektów krążących po orbitach − moment pędu. Im jądro większe, tym szybciej musi się poruszać elektron znajdujący się na najbardziej zewnętrznej powłoce elektronowej. W przypadku superciężkich pierwiastków prędkości te stają się istotnymi ułamkami prędkości światła, co powoduje, że musimy uwzględniać efekty takie jak np. relatywistyczny wzrost bezwładności ciał w ruchu, popularnie, choć niezbyt szczęśliwie nazywany “relatywistycznym wzrostem masy”. Jakie ma to znaczenie dla granicy układu okresowego? Żaden obiekt obdarzony masą nie może osiągnąć prędkości światła, gdyż wymagałoby to nieskończonej energii. W przypadku oganesonu prędkości elektronów na powłoce walencyjne to około 70% prędkości światła. Może to oznaczać, że granica układu okresowego jest już gdzieś niedaleko, a jest nią ta liczba protonów, powyżej której elektron musiałby poruszać się szybciej niż światło. Szacuje się, że jest to nie więcej niż liczba Z = 210. Jeśli granicą jest prędkość c, to układ okresowy zamyka hipotetyczny biunnil.

Tylko jak to sprawdzić, skoro już obecnie wytwarzane jądra istnieją przez ułamki sekund? Pewnym rozwiązaniem może być model, przy którego powstaniu ogromy udział miała urodzona w Katowicach Maria Goeppert-Mayer. Zaproponowała ona mechanizm wyjaśniający powód, dla którego pewne izotopy są szczególnie stabilne. Pozwolę sobie zacytować słowa samej badaczki:

Wyobraź sobie salę pełną tańczących walca. Tancerze przesuwają się dookoła tej sali w koncentrycznych kołach. Dalej pomyśl, że w każdym kole możesz zmieścić dwa razy więcej tancerzy jeśli jedna para wiruje w kierunku ruchu wskazówek zegara, a druga w przeciwnym. A potem dodatkowa wariacja: pomyśl, że ci tancerze wirują w porywach, jak mistrzowie. Niektóre z tych par, które wirują w kierunku wskazówek zegara robią porywy w tym samym kierunku. Porywy pozostałych par są w kierunku przeciwnym. Tak samo z parami wirującymi w kierunku przeciwnym do kierunku wskazówek zegara – niektóre wykonują zrywy w tym samym kierunku, inne w przeciwnym.

Nie przypomina wam to czegoś? Atomy są szczególnie stabilne, gdy mają wypełnioną ostatnią powłokę elektronową, tak jak gazy szlachetne. Jądra wg. Marii są szczególnie stabilne, gdy mają wypełnione odpowiednie powłoki nukleonowe, które mogą być zajmowane przez pary protonów i neutronów. Liczby protonów i neutronów przy których powłoki nukleonowe są zamknięte, a dany izotop bardziej trwały w stosunku do sąsiednich, to 2, 8, 20, 28, 50, 82, 126 i 184 dla samych neutronów. Biorąc pod uwagę, że najcięższe stabilne jądro to 208Pb o magicznych liczbach protonów (Z=82) i neutronów (N=126), to rzecz wydaje się warta uwagi, zwłaszcza że sprawdza się również w innych przypadkach. Obliczenia wskazują iż kolejne liczby magiczne dla protonów to być może 114 i 120 a dla neutronów może być to liczba 196. Oznacza to że izotopy pierwiastków z ósmego okresu takie jak 304Ubn i 310Ubh powinny wykazywać podwyższoną trwałość i mieć izotopy istniejące nawet kilka miesięcy, choć ja przychylam się do opinii mówiących o godzinach.

fot. domena publiczna

Większość syntezowanych superciężkich jąder rozpada się w czasie rzędu milisekund, ale gdy uda się uzyskać jądra o większych liczbach neutronów, to zauważamy obszar nazywany wyspą stabilności W przypadku koperniku (Z=112) dodawanie kolejnych neutronów sprawia że jego izotop o liczbie masowej 285 ma czas połowicznego rozpadu ok. 29 sekund, a metastabilny izomer nawet 9 minut! Gra wydaje się być warta świeczki, stąd nasze, dotychczas bezskuteczne, próby syntezy unbinilu i unbiheksu. Jeśli uda się nam uzyskać odpowiednio stabilne izotopy tych pierwiastków, będzie to okazja, aby sprawdzić obliczenia, z których wynika, iż kolejna wyspa stabilności powinna znajdować się w okolicach liczby atomowej 164, gdzie mogą występować izotopy o czasach półrozpadu nawet rok i dłużej.

Takie pierwiastki mogą mieć interesujące zastosowania jako wydajne źródła neutronów czy materiał, którego będziemy używać do rozpoczęcia reakcji łańcuchowych w przyszłych reaktorach torowych. A najważniejszym powodem ich odkrycia jest w gruncie rzeczy nasza ciekawość, dzięki której nauka nigdy się nie kończy a Wszechświat zaskakuje nas coraz bardziej.

(c) by Lucas Bergowsky
Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem
.

Niestraszna opowieść o kwantowych duchach – część czwarta

Niestraszna opowieść o kwantowych duchach – część pierwsza.

Niestraszna opowieść o kwantowych duchach – część druga.

Niestraszna opowieść o kwantowych duchach – część trzecia

Fizyków głowiących się nad pozornym łamaniem zasad zachowania w rozpadzie beta pozostawiliśmy w latach 30. XX wieku. Rozwiązanie nad wyraz eleganckie w swej prostocie zaproponował Wolfgang Pauli. Neutron miał przemieniać się w proton z jednoczesną emisją elektronu i nowej cząstki nie przenoszącej ładunku elektrycznego, która miała unosić część energii kinetycznej tego rozpadu. To tłumaczyło, dlaczego elektrony mają różne energie, a ładunek pozostaje zachowany.

Chociaż jest to niezłe wyjaśnienie obserwowanego zjawiska, to taka teoria jest niewiele warta, dopóki postulowana cząstka nie zostanie zaobserwowana lub jej istnienie nie zostanie dowiedzione pośrednio. No i z tym Pauli miał twardy orzech do zgryzienia – no bo jak zaobserwować cząstkę tego rodzaju? Bezpośrednie obserwacje to oczywisty absurd. Takie coś jest po prostu zbyt małe, aby to położyć pod jakikolwiek mikroskop, również elektronowy, sił jądrowych etc. Ta cząstka dodatkowo ma nie posiadać ładunku elektrycznego, co wyklucza próby wykorzystania pola elektromagnetycznego. Postulowany obiekt na dokładkę nie oddziałuje z siłami jądrowymi spajającymi jądro atomowe, a bezpośrednie próby pomiaru wskazują, że jeśli takie coś istnieje, to jego masa jest nieodróżnialna od zera.

Nie ma znaczenia, jakich użyjemy magnesów lub z czego zostanie wykonany detektor – ta cząstka z założenia nie bierze udziału w tych oddziaływaniach. No i mamy takie rozwiązanie problemu, że stanowi ono problem samo w sobie: każda teoria jest warta tyle, na ile sprawdzalne są jej postulaty. W tej wszystko pasuje, ale jak złapać postulowanego ducha? Tu Pauli poległ, na szczęście gdzie Pauli nie może, tam Fermi potrafi!

Wyżej wspomniany włoski uczony o materii wiedział sporo – w końcu od jego nazwiska bierze się nazwa rodziny cząstek ją budujących, tj. “fermionów”. Enrico postanowił opisać rozpad beta za pomocą nowatorskich metod mechaniki kwantowej. To było to! Fermi zauważył, że przy pomocy równań uwzględniających kwantową naturę cząstek da się idealnie przewidzieć spektrum energii elektronów. Można z dużym prawdopodobieństwem przewidywać pojawiające się energie i zachowanie samego procesu. Nic tak nie cieszy naukowca jak teoria z w miarę sprawnie działającym aparatem matematycznym. Skąd ten entuzjazm u Fermiego i jakie ma to znaczenie dla prób upolowania neutrin? Tu trzeba sobie przypomnieć pewną piękną cechę naszego Wszechświata – symetrię! Nawet na poziomie obserwowanych przez nas zjawisk możemy odnaleźć ją na przykład w reakcjach chemicznych, które są odwracalne. Przykładem mogą być te zachodzące w akumulatorach, o czym więcej tutaj: Przynieś dwa wiadra prądu! Nie ma absolutnie żadnych przeciwwskazań, aby rozpad beta mógł również zachodzić na odwrót, tak długo jak szanujemy zasady zachowania.

Fermi zastanawiał się, czy neutrino emitowane w tym rozpadzie samo może również w jakiś sposób oddziaływać z materią, tak aby proton uległ przemianie w neutron z emisją wcześniej odkrytej cząstki – pozytonu, tj. odpowiednika elektronu w świecie antymaterii. Taki proces szanuje zasady zachowania, a więc jak najbardziej może zajść we Wszechświecie, w którym z definicji dzieją się wyłącznie rzeczy możliwe.

Jeśli udałoby się go zaobserwować, to mielibyśmy pośredni dowód na istnienie szukanej cząstki. Dalej mówimy o możliwościach naukowców w latach 30. XX wieku. Fermi z Paulim ostro żałowali, że zachciało im się takie teorie formułować, bo wnioski może i piękne, ale mało sprawdzalne. Na szczęście nauka nie kończy się na uznanych autorytetach i pierwszorzędnych naukowcach. Ci mniej znani też mają dobre pomysły – a dobre są te, które są proste i oparte na dobrze poznanych zjawiskach. No i tak się fajnie składa, że wiedziano dość dobrze o pewnym zjawisku, które daje zawsze ten sam charakterystyczny efekt. Mowa tu o anihilacji materii i antymaterii, które napotykając na siebie, znikają w oślepiającym błysku światła! Mówiąc mniej poetycko, światło oznacza zawsze jakiś rodzaj fotonów, a błysk – ich emisję. Spójrzcie raz jeszcze na ilustrację: pozyton jest cząstką antymaterii, która może anihilować, jeśli napotka swego kuzyna, tj. elektron. Anihilacji tej towarzyszy emisja dwóch kwantów promieniowania gamma, które emitowane są niemal w przeciwległych kierunkach, a to już daje pewne możliwości budowy detektora zdolnego do wykrycia takiego zjawiska. Wystarczy, że pozyton napotka na elektron materii go budującej i mamy to!

Całość sprowadza się do zaplanowania eksperymentu, który będzie zdolny wykryć taką emisję, a skoro mamy do dyspozycji równania zdolne powiedzieć nam, z jakim prawdopodobieństwem może to zajść w zadanych warunkach, to możemy zaplanować miejsce eksperymentu tak, aby warunki były jak najbardziej korzystne. No, przecież nikt rozsądny nie stanie z detektorem na środku ulicy, aby patrzeć, czy dane zjawisko ma miejsce, bo w tych warunkach ze 100% pewnością nie wykryjemy nic. Eksperymenty przeprowadza się w kontrolowanych warunkach i z odpowiednią czułością, która zależy od prawdopodobieństwa szukanego zjawiska. Obliczenia uwzględniające odkrycia Fermiego nie napawały optymizmem. Trzeba by bardzo długo patrzeć, aby dostrzec, tak znikome jest prawdopodobieństwo zajścia tego procesu samoistnie. Skoro tak, to może trzeba zjawisku pomóc zajść? Robimy to przecież w przypadku ciężkich jąder, np. uranu, którego rozpad wymuszamy poprzez interakcję z neutronem o odpowiedniej energii. Prosty wniosek mówi nam, że w tym wypadku potrzeba nam wydajnego źródła neutrin. Przypominam, że w tamtych czasach jedynym procesem, który był znanym źródłem tej cząstki, był rozpad beta. Czyli wydajnym źródeł neutrin byłoby coś, co powoduje dużo rozpadów beta w krótkim czasie, co gwarantuje obfitość szukanych cząstek. W tamtych czasach nie potrafiono nic z tym zrobić – ale wystarczyło, że minęło niecałe 20 lat, i problem się rozwiązał. No to zagadka: co powoduje dużo rozpadów beta w mgnieniu oka i równa miasta z powierzchnią ziemi? Podpowiedzią niech będzie ilustracja:

Bomba atomowa jest świetnym źródłem neutrin, jest to jednak źródło cokolwiek problematyczne z uwagi na szkody w infrastrukturze i ogólną niechęć społeczeństwa do eksperymentów tego rodzaju. Potrzeba nam czegoś innego – czegoś, co da się okiełznać bez ryzyka (lub z akceptowalnym ryzykiem). I znów świetnie się składa, bo mamy coś takiego:

Reaktor jądrowy jest również źródłem neutrin, bo zachodzą w nim te same procesy, co w bombie, aczkolwiek w kontrolowany sposób. Skoro mamy dużo neutrin, to pozostaje nam tylko dobrze zaplanować eksperyment. Podjęli się tego w 1955 roku Fred Reines i Clyde Cowan. Ich eksperyment odbył się w Savannah River. W odległości około 12 metrów od reaktora umieszczono trzy zbiorniki wody izolowane tak, aby żadna z cząstek innych niż neutrino nie przechodziła z reaktora przez barierę. W wodzie rozpuszczono chlorek kadmu, a same zbiorniki otoczono warstwą substancji o właściwościach scyntylacyjnych i fotopowielaczami.

Dlaczego w ten sposób i po co chlorek kadmu w wodzie? Spójrzmy na ilustrację:

Wyemitowany w odwrotnym rozpadzie beta pozyton szybko napotka na elektron – w końcu nie dzieje się to w próżni, ale jak mówią mądre podręczniki, w ośrodku materialnym. Wyemitowane fotony napotkają na okalającą zbiornik wody substancję, w której zachodzi zjawisko znane jako scyntylacja, polegające na powstawaniu błysku światła, gdy promieniowanie jonizujące przechodzi przez materiał o takich właściwościach. Promieniowanie elektromagnetyczne to strumień fotonów, część z nich jest absorbowana przez elektrony lub całe cząsteczki, co powoduje ich przejście do stanu wzbudzonego. Jak pamiętamy z poprzednich tekstów, najprostszym sposobem na powrót do stanu podstawowego jest pozbycie się nadmiaru energii poprzez emisję fotonu. Wyemitowany będzie już o wiele mniej energetyczny, a więc możliwy do zaobserwowania w formie “błysku” światła. Ponieważ rejestrowanie takich błysków gołym okiem wymagałoby skupienia tybetańskich mnichów, korzystamy z urządzeń znanych jako fotopowielacze. Dwa błyski zarejestrowane w tym samym czasie po obu strona zbiornika są dowodem na zajście takiej anihilacji. Czy to jednak wszystko? Nie, bo skąd wiadomo, że zarejestrowaliśmy anihilację pozytonu, który powstał w odwrotnym rozpadzie beta a nie jakiegoś innego? Po to właśnie jest kadm w tym równaniu! Powstały neutron będzie również oddziaływał z innymi cząstkami, wytracając energię i spowalniając. A są jądra takich pierwiastków, które taki spowolniony neutron chętnie pochłoną, np. ksenon, który tak namieszał w czarnobylskim reaktorze, czy dodany do zbiorników wody w Savannah River kadm. Jądro, które pochłonęło taki neutron, znajduje się w stanie wzbudzonym, a do podstawowego wraca, emitując najczęściej foton , który możemy również wyłapać na wspomnianych detektorach. Pozostało jedynie obliczyć, jak często powinniśmy obserwować błyski światła, jeśli taki proces faktycznie zachodzi. Wyniki były jednoznaczne: jeżeli neutrina faktycznie istnieją, to będziemy obserwować trzy błyski światła. Dwa jednocześnie po obu stronach detektora i jeden ułamek sekundy później.

To było to! Na własne oczy każdy mógł stwierdzić, że zachodzi proces, którego jedynym sensownym wyjaśnieniem są cząstki-duchy. O trudnej do ustalenia masie, bez ładunku koloru i elektrycznego, a biorące udział w tajemniczym oddziaływaniu. Tak właśnie odkryto neutrina – nie dlatego, że ktoś je sobie wymyślił, a następnie szukaliśmy ich wszędzie, gdzie się dało. Zauważyliśmy je, bo jak zwykle okazywało się, że jeśli jesteśmy zupełnie pewni naszych teorii, to chwilę później okazuje się, że to straszne głupoty. Zauważyliśmy je, stosując się do praw Wszechświata i uwzględniając zasady zachowania.

Czy to koniec opowieści? Nie, bo jak wspomniałem poprzednim razem, nauka nigdy się nie kończy; bo każde odkrycie pokazuje nam, że czegoś nie rozumiemy. Eksperymentalne odkrycie neutrin może i wyjaśniło rozpad beta i dało nam nowy klocek do teorii, ale okazało się że może i mamy neutrino, ale co dalej? Czy zaobserwowaliśmy neutrino, czy może antyneutrino? Czy istnieje tylko jeden rodzaj neutrina? Czy istnieją inne zjawiska, w których ta cząstka bierze udział? No i pojawił się pewien problem z zasadą zachowania. Na te pytania postaram się odpowiedzieć kolejnym razem, a pomoże nam coś, co zaobserwowano pierwotnie na Wieży Eiffla!

(c) by Lucas Bergowsky
Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem
.