Co by było, gdyby (8)…

ludzkość zamieszkała na Marsie?

Kiedy zabierałam się za ten wpis, zrobiłam na Twitterze sondę z pytaniem o najbardziej kłopotliwy element eksploracji Marsa w dobie kolonizacji. Spojrzałam na temat jak astrofizyczka, a nie psycholożka – tymczasem sonda sondą, a w komentarzach niemal każdy pisał o tym, że co tam promieniowanie, marsjański pył czy wiatr, brak gleby, problemy z wodą i atmosferą: najważniejsze będzie to, czy mieszkańcy nowej kolonii będą potrafili ze sobą współpracować i czy psychicznie dadzą radę. Odłóżmy zatem na moment kwestie technologiczne i spójrzmy na to, jak agencje kosmiczne realizują program przystosowania do długich lotów, z czym wiąże się pobyt w kosmosie pod kątem zachowania, jakie zagrożenia może nieść ze sobą przebywanie z dala od Ziemi przez dłuższy czas, a także czy w razie ewentualnego „buntu na Bounty” kolonii groziłoby realne niebezpieczeństwo.

Oczywiście od samego początku podbój kosmosu i psychologia wiązały się ze sobą nierozerwalnie. To, że w kosmos do lat 80. w zasadzie latali wojskowi piloci, nie było przypadkiem, i wcale nie chodziło tu głównie o ich umiejętności związane z lataniem: podróże kosmiczne już od zarania odbywały się na pokładzie skomputeryzowanych statków; obecnie na przykład Dragon lecący na ISS wszystko „robi sam”. Wojskowi piloci mieli jednak zestaw umiejętności oraz cech fizycznych (i poziom wytrenowania), a także predyspozycje do tego, by jednocześnie nie bać się wykonać zadanie, ale też by mieć na tyle respektu i wglądu w samych siebie, by być w stanie oceniać sytuację, w razie potrzeby samodzielnie decydować, a także wiedzieć, kiedy mieć ograniczone zaufanie do automatyki i przyrządów.

Musimy też pamiętać, że choć pierwsi kosmonauci i astronauci nie byli naukowcami, to jednak mieli wykształcenie techniczne, uczestniczyli w budowie i testowaniu statków kosmicznych (czasami niestety też podczas tych prób ginęli), mieli solidne podstawy fizyki, chemii, nawigacji i astrofizyki.

Wśród pierwszych naukowców, którzy polecieli w kosmos, było dwóch Rosjan: Borys Jegorow (lekarz) i Konstanty Feoktysztow (biolog) udali się na orbitę 12 października 1964 roku wraz z doświadczonym pilotem, Komarowem. Do dzisiaj nie mogę uwierzyć, że naukowcy sami zdecydowali się na lot, podczas którego NIE MIELI skafandrów (bo po prostu by się w nich nie zmieścili na pokład w trójkę) ani opcji ewakuacji. Cóż, Rosja to stan umysłu.

Misje Apollo na początku również składały się z wojskowych (co było zrozumiałe również ze względów bezpieczeństwa państwa), a jedynym człowiekiem na Księżycu bez wcześniejszej służby wojskowej był Harrison Hagan Schmitt, geolog, który poleciał na Księżyc z misją Apollo 17.

Harrison Hagan Schmitt. Źródło: NASA. Domena publiczna.

Z czasem w kosmosie znalazło się miejsce dla naukowców, cywili czy celebrytów – jednak zawsze przechodzą oni szkolenie, pozostają w ścisłym kontakcie z centrum kontroli lotów, są starannie monitorowani i muszą zdawać regularne raporty dotyczące samopoczucia fizycznego i psychicznego.

Udajmy się jednak dalej, w ośmiomiesięczną podróż na Marsa, zakończoną co najmniej dwuletnim pobytem przed otwarciem kolejnego korzystnego okna przelotowego. Jaki rys osobowościowy („charakter”) powinni mieć koloniści i na jakie niespodzianki psychologiczne trzeba ich przygotować?

Wszyscy pewnie już widzieli lub czytali „Marsjanina”, jednak książka (i film na jej podstawie) przedstawiają sytuację ekstremalną: jednego człowieka, swego rodzaju Robinsona Crusoe, który musi poradzić sobie z obcą planetą, która chce go zabić na każdym kroku. Jest sam, więc przynajmniej nie musi się użerać z fochami innych osób, prawda?

Doskonały serial o Marsie wyprodukowało studio National Geographic. Choć serial ma wiele uproszczeń i błędów, to trzeba przyznać, że całkiem dobrze skupia się na relacjach międzyludzkich. Możemy dzięki niemu zrozumieć, że bycie genialnym naukowcem nie gwarantuje sukcesu we współpracy z innymi, że czasami trzeba wyciągnąć rękę do „wroga”, a także że spędzanie czasu na planecie odległej od Ziemi wiąże się z ryzykiem starym jak świat, zwanym swojsko cabin fever.

Cabin fever to coś więcej niż klaustrofobia: to złożone zjawisko obejmujące kwestie psychofizyczne związane z przedłużającym się pobytem w niewielkiej przestrzeni lub w izolacji (w tym ekstremalnej izolacji od świata zewnętrznego, na przykład na łodzi podwodnej) samotnie lub z grupą innych osób. Do objawów zaliczamy rozdrażnienie, problemy ze snem, zanik zaufania do innych osób i samego siebie, a także irracjonalną potrzebę uwolnienia się z tej stresującej sytuacji, nawet kosztem życia własnego lub innych. I właśnie o tym zjawisku traktował jeden z odcinków serialu: kiedy po awarii zasilania dr Paul Richardson musiał pogodzić się ze zniszczeniem upraw, zaczął doświadczać na tyle trudnych emocji, że pojawiły się u niego objawy cabin fever; zanim na Marsa dotarła jego dokumentacja psychiatryczna, było za późno: wiedziony omamami (słonecznym ogrodem pełnym roślin) otworzył śluzę, zabijając nie tylko siebie, ale i kilka innych osób, i omal nie niszcząc całego habitatu.

John Light jako egzobotanik, dr Paul Richardson, w serialu Mars produkcji National Geographic.
Rysunek Paula, który był wstępem do tragedii.

Oprócz tak ekstremalnych przypadków najważniejsze oczywiście jest zarządzanie relacjami, które z czasem mogą stać się skomplikowane: kiedy pokłócimy się z kimś, często mamy potrzebę pozostania w samotności czy wyjścia na spacer, co w naturalny sposób pozwala nam przetrawić emocje i rozładować gniew czy żal: na Marsie, a tym bardziej na statku kosmicznym, może to być znacząco utrudnione. Dlatego właśnie astronauci przechodzą intensywne szkolenia z zarządzania emocjami, rozwiązywania konfliktów – i uczą się rosyjskiego i angielskiego.

W Stanach Zjednoczonych problemem tym zajmuje się National Space Biomedical Research Institute (NSBRI) we współpracy z wieloma psychologami i instytutami. Pierwszym badaniem prowadzonym na szeroką skalę było badanie dotyczące stacji kosmicznej Mir, podsumowane w roku 2000 i dotyczące lat 1995–1998. Podczas tego badania okazało się, że Amerykanie, którzy na stację lecieli zawsze w mniejszej liczbie i zawsze znajdowali się tam pod dowództwem Rosjanina (a także musieli komunikować się po rosyjsku), narzekali na dyskomfort psychiczny spowodowany problemami z komunikacją, przydzielaniem zadań, a także brakiem niezależności. Na Mirze zwykle znajdowała się załoga złożona z dwóch kosmonautów i jednego astronauty, co wprowadzało ten właśnie brak równowagi i poczucie bycia piątym kołem u wozu.

Do innych znanych przykładów należy trwająca jedenaście dni misja Apollo 7, podczas której niemal doszło do buntu na pokładzie: astronauci ciągle pamiętali o wypadku Apollo 1, byli zmęczeni, zdenerwowani – i na koniec odmówili założenia hełmów podczas powrotu na Ziemię (głównie z powodu potwornego problemu Schirry z zatokami: okazuje się, że zatkany nos potrafi w kosmosie być problemem niemal nie do przeskoczenia). Członkowie załogi zakończyli w zasadzie po tym locie karierę astronautów.

Załoga Apollo 7: Eisele, Schirra i Cunningham. Źródło: NASA. Domena publiczna.

NASA oczywiście zdaje sobie sprawę z tego, że misje kosmiczne to nie tylko doskonałe przygotowanie techniczne i fizyczne, ale także kwestie behawioralne. Mapa drogowa badań (znajdziecie ją tutaj) zawiera zatem takie punkty, jak ryzyko problemów behawioralnych i zaburzeń zdrowia psychicznego, a także problemy wynikające z nieodpowiedniego przygotowania do współpracy z członkami załogi i kontrolą lotów. Najczęściej pojawiającym się ryzykiem jest izolacja, zwłaszcza ta związana z brakiem możliwości szybkiego powrotu na Ziemię.

Taka izolacja wiąże się z wieloma skutkami nie tylko emocjonalnymi, ale i poznawczymi: zaczynają się tarcia między członkami załogi, pojawiają się objawy depresji, wykonywanie zadań może zostać zarzucone lub przerwane albo spowolnione – a na stacji kosmicznej czy statku nie można sobie tak po prostu odłożyć na potem na przykład konserwacji czy odkurzania.

Na Ziemi często prowadzi się eksperymenty badawcze, takie jak Mars 500: podczas tego badania członkowie załogi (troje Rosjan, dwoje Europejczyków i jeden Chińczyk, sami mężczyźni) spędzili najpierw 105 dni we wstępnej izolacji w celu zbadania zdrowia i spełniania warunków eksperymentu, a następnie 520 dni w specjalnie przygotowanym module izolacyjnym, w którym symulowano zarówno pobyt na statku lecącym na Marsa, jak i lądowniku. Członkowie „załogi” mogli komunikować się z kontrolą lotów, czasami z rodziną, wszystko z około 20-minutowym symulowanym opóźnieniem, mogli też korzystać z maili. Największym problemem okazało się zaburzenie cyklu snu.

Aby jeszcze dokładniej zbadać wpływ izolacji na człowieka, prowadzi się też bardziej rygorystyczne badania w rejonach arktycznych, gdzie dodatkowo uczestnicy mają świadomość, że za drzwiami nie ma „cywilizacji”.

Najciekawszym jednak, i na razie niemożliwym do zbadania, jest efekt „Earth-out-of-view” w kontraście do efektu „Overview” (efektu oglądu). Efekt ten, polegający na utracie widoku Ziemi jako planety (z daleka będzie jedynie świecącym punktem na niebie, a przy podróżach poza nasz układ słoneczny nie będzie jej widać), może znacząco przyczynić się do pogorszenia stanu psychicznego załogi, która będzie mieć świadomość braku połączenia z tymi, którzy zostali tak daleko.

Pale Blue Dot. Źródło: Voyager 1, NASA. Domena publiczna.

Wszystkie te kwestie trzeba brać pod uwagę już na etapie planowania misji, wyboru astronautów, a nawet projektowania samego statku kosmicznego. Trzeba uwzględnić nie tylko potrzebę spędzania czasu z innymi członkami załogi, ale także prywatność, o którą tak trudno w ciasnych pomieszczeniach. Podczas samego lotu, a także ewentualnego pobytu na innej planecie, niezmiernie ważne jest stałe monitorowanie samopoczucia, prowadzenie sesji terapeutycznych, a także dbanie o dobrostan bliskich załogi: osoby na Ziemi bowiem również mogą doświadczać ogromnego stresu związanego z misją, a przecież jednym z ich zadań jest udzielanie wsparcia tym, którzy są daleko.

Reasumując: pobyt na Marsie będzie wiązać się z wieloma wyzwaniami nie tylko pod względem technologii – dlatego właśnie potrzebujemy jak najwięcej psychologów zajmujących się kosmosem!

Dalsza lektura:

Opis eksperymentu LUNARK.

Kwestie behawioralne i psychologiczne związane z mieszkaniem na Marsie.

Pseudomedycyna – jak działa szurzy marketing?

W poprzednim odcinku przedstawiłam Wam mechanizm, który sprawia, że niektórzy ludzie stają się podatni na manipulację związaną z pseudonauką. Wiemy już, jak nasz umysł chętnie wędruje w „tajemnicze nieznane zakamarki” i dlaczego rozumowanie intuicyjne wiedzie nas tym samym na manowce.

Dzisiaj porozmawiamy trochę o psychologii marketingu, ale nie o tym, dlaczego w sklepie w konkretny sposób układa się towary, jak konstruuje się reklamy kociej karmy, viralowe kampanie czy przed świętami rozpyla zapach ciasta z bakaliami. Opowiem Wam, jakie sztuczki stosują osoby sprzedające pseudonaukę – i nie tylko dla pieniędzy, ale także dla sławy czy innych korzyści, w tym ze względu na ich konstrukt osobowościowy: satysfakcję z możliwości kierowania działaniami innych i uzależniania ich od siebie.

Żeby zrozumieć, w jaki sposób pseudonauka i pseudomedycyna wkradają się w nasze życie, trzeba niestety zagłębić się w odmęty absurdu. Internet znacząco to ułatwia – oznacza to także, że osoby poszukujące cudownego leku, pomocy, magicznej pigułki itd. równie łatwo natrafią na skonstruowane specjalnie treści i mogą im ulec. Jakie to treści i jak konstruuje się taki przekaz?

Naturalny produkt (którego chce zakazać rząd, Big Pharma lub Gates)

To chyba najczęściej pojawiające się określenie, trafiające do nas bardzo celnie w obecnym świecie, gdzie zanieczyszczenie środowiska i „wszędobylska chemia” (dotrzemy do tego punktu nieco później) rzeczywiście dają nam się we znaki. Dodatkowo każdy, kto brał dowolny lek, miał na pewno jakiś skutek uboczny, czyli doświadczył niepożądanego działania substancji czynnej lub pomocniczej (czasami lek działa, ale jesteśmy uczuleni na składnik otoczki tabletki). Szurzy marketing ma na to idealną radę: produkt X lub działanie Y są w 100% naturalne, a więc bezpieczne, dobre, skuteczne, a ponieważ mają w sobie tylko naturalne składniki lub wykorzystują energię ciała lub wszechświata (patrz Reiki), można je stosować bez konieczności ich dokładnego zbadania. Cóż, cykuta też jest naturalna, podobnie jak sporysz.

Skutków takich twierdzeń jest wiele: od średnio groźnych ziółek typu rumianek, przez problematyczne lewatywy z kawy (kawa, przypominam, jest naturalna), po naprawdę zaskakujące metody leczenia, na które trafiłam podczas przygotowywania tego wpisu. Na podium zdecydowanie trafia…

Cieciorkowanie raka

Tutaj w zasadzie łączą się wszystkie metody sprzedaży cudownego leku, a wszystko za jedyne 7,99 dolara na Amazonie.

Okładka książki Ashkara, który ma doktorat z fizyki… Źródło: Amazon.

Z przerażeniem odkryłam, że na całym świecie, w tym w Polsce, metodę tę stosują tysiące ludzi, skuszonych twierdzeniami o tym, że jest ona naturalna, bezpieczna i przynosi skuteczny efekt. Ale po kolei.

Pierwszym ważnym elementem sprzedaży jest tutaj oczywiście tytuł naukowy autora, doktor to doktor, a że fizyki? W Polsce pewien inżynier też robi furorę w „ukrytoterapii” – bardzo często niestety wszelkiego rodzaju preparaty czy terapie sprzedają się dzięki wsparciu autorytetu (bądź kogoś, kto jest autorytetem choćby ze względu na popularność, patrz Goop czy Huberman, który coraz bardziej zjeżdża poniżej linii przyzwoitości, reklamując różnorakie bezsensowne suplementy).

Kolejnym elementem jest twierdzenie dotyczące układu odpornościowego, na punkcie którego wszyscy mamy niezdrowego bzika, spytajcie dowolnego farmaceutę. Zamiast wysyłać dzieci na dwór, podajemy im więc magiczne jeżówki i cudowne syropki. Podczas epidemii COVID magia układu odpornościowego wybiła się na pierwszy plan do tego stopnia, że niektórzy zalecali wielokrotne zarażanie się, by zyskać odporność (tylko że to tak nie działa). W połączeniu ze słowem „rak” i stwierdzeniem „get well” (wyzdrowieć) już sam tytuł zachęca do eksploracji tego nieznanego lądu.

Gdyby jednak jakiś dociekliwy czytelnik zechciał zastanowić się, co ciecierzyca ma wspólnego z rakiem, to dowie się z internetu, że w badaniach in vitro stwierdzono interesującą inhibicję wzrostu komórek nowotworowych przez lektynę zawartą w ciecierzycy. Od razu dodam, żebyście nie rzucali się na poszukiwanie lektyn w dużych ilościach, że lektyny mogą być szkodliwe, a do tego badania laboratoryjne na modelach komórkowych to zdecydowanie nie to samo, co usuwanie raka ziarnami ciecierzycy. Jednak jest to kolejny element szurzego marketingu: podeprzeć się badaniami, które dla laika wyglądają na zasadne, udowadniające tezę i uwiarygadniające produkt lub jego autora.

Przejdźmy zatem do opisu metody.

Widać tutaj jak na dłoni, w jaki sposób autor manipuluje czytelnikiem: ponieważ łatwo sprawdzić, że jest fizykiem, na samym początku przedstawia problem nowotworów jako problem z dziedziny fizyki, sprawa załatwiona, idziemy dalej.

Następnie mamy wtręt „naukowy”: pojawia się specjalistyczne słowo: kancerogeny (czyli czynniki rakotwórcze). A zaraz potem informacja, że są to czynniki biorące się z diety, których jednak nie da się usunąć lekami (co ciekawe, autor już nie wspomina o tym, że nasz organizm naprawdę dobrze radzi sobie z wieloma substancjami rakotwórczymi dzięki, tym razem na serio, zupełnie naturalnym procesom – nawet z tymi pochodzącymi ze środowiska), zatem trzeba zadziałać czarną magią. No dobrze, może nie napisał tego wprost, ale w kolejnym zdaniu pojawia się informacja o tym, że można to zrobić tylko i wyłącznie jedną naturalną metodą. Jest to kolejny często stosowany zabieg, który ma na celu przyciągnięcie chętnych do wypróbowania produktu czy „leczenia”: podkreślenie wyjątkowości, szczególnych właściwości, napisanie, że jest to jeden, jedyny sposób, idealny i nie da się go niczym zastąpić.

Później autor serwuje opis metody, okraszając go, warto na to zwrócić uwagę, takimi określeniami, jak „stuprocentowe wyleczenie” czy „żadnych badań obrazowych”. Oczywiście jeśli nie będziemy w trakcie aplikowania do rany ciecierzycy przez pół roku badać się u onkologa, przez te pół roku na pewno będziemy zdrowi jak kot Schrödingera. Jest to często stosowany trick: mój produkt zadziała, ale tylko pod warunkiem, że nie zrobisz tego czy owego: pacjent, który poczuje się gorzej i trafi do szpitala, gdzie otrzyma realną pomoc, „przekreśli” działanie ciecierzycy. Autor doskonale zabezpiecza się przed oskarżeniami o brak efektu: wystarczy wypić herbatkę miętową zapewne, by została ona uznana za „odstępstwo od protokołu”.

Starożytna wiedza

To jeden z najczęstszych sposobów przyciągnięcia uwagi potencjalnych klientów: ponieważ pseudomedyczne produkty nie mają za sobą badań, wystarczy powiedzieć, że są stosowane od tysiącleci, a Big Pharma nie chce, byśmy się o nich dowiedzieli, no wtedy ich leki się nie sprzedadzą. Nie będę tu rozwijać tego wątku, ale zajrzyjcie do cyklu o papirusie Ebersa (w kilku częściach), by się przekonać, że ta starożytna wiedza bywa, cóż, zawodna.

Wystarczy przyjrzeć się „tradycyjnej” herbatce Essiac, sprzedawanej z powodzeniem i u nas:

Fragment wywiadu z czasopisma Wildlife, Vol. 6, No. 1.

Jak zauważył Piotr Gąsiorowski, jeden z naszych autorów:

Jak to godzą z faktem, że spośród czterech składników ziołowej herbatki Odżibwejów tylko jeden (wiąz czerwony) jest rodzimą rośliną północnoamerykańską? Szczaw i łopian występują tam dziś dziko, ale zostały zawleczone z Europy, a rabarbar to jednak roślina ogrodowa, pochodząca z Azji.

Przejdźmy do kolejnego tricku:

Pacaneum (czyli panaceum dla pacanów)

Zwykle pseudonaukowe badziewie reklamuje się też jako sposób na wszystko: moczu ludzie używają (w wersji świeżej i odstanej, nie guglajcie tego) do przemywania ran, płukania ust, do picia, do zakrapiania oczu (w tym dzieciom), jako wody po goleniu, zamiast szamponu i do… dezynfekcji. Ze zdziwieniem przeczytałam też, że podobne zastosowanie ma… boraks!

Nie róbcie tego w domu, boraks jest szkodliwy dla organizmu.

Wiem, że na pewno trafiacie podczas surfowania po internecie na różne produkty, być może nawet docieracie do nich, poszukując rozwiązania jakiegoś problemu zdrowotnego. Mogę więc tylko prosić: uważajcie, sprawdzajcie, co zażywają członkowie rodziny (zwłaszcza starsi), zwracajcie uwagę na opisane powyżej twierdzenia nawet wtedy, a może zwłaszcza wtedy, gdy za produktem stoi znana twarz.

I zajrzyjcie na profil Bad Medical Takes, tam znajdziecie ogrom przykładów na to, jak skuteczne jest namawianie ludzi do robienia sobie krzywdy.

Snake oil…

czyli dlaczego nabieramy się na ozonowanie pochwy i jedzenie pestek awokado oraz pigułki na odchudzanie

Wszyscy wiemy, że w internecie (i nie tylko) krążą przepisy na szybką poprawę bolączek: popularne portale wrzucają przepisy na zupę antynowotworową, gubienie tłuszczu z brzucha czy poprawę odporności; do tego w zasadzie co chwilę w mediach pojawiają się „nowe (amerykańskie) badania”, które co roku sobie zaprzeczają (kawa jest zdrowa, niezdrowa, przedłuża życie, niszczy organizm, wypłukuje magnez, dostarcza magnezu…). Lekarze i naukowcy reklamują suplementy na równi z szarlatanami i różnymi ptaszkami z rodziny łuszczakowatych (wink, wink), fora puchną od porad, a do tego przecież wczoraj koleżanka napisała, że wypijanie codziennie łyżki oliwy na czczo zdziałało u niej cuda, a z kolei pani z milionem obserwujących przysięga, że zakrapianie oczu odstanym moczem przywróciło jej ostrość widzenia. Niby patrzymy na te doniesienia, uśmiechamy się, kiwamy głową, ale jak trwoga, to do… ząbka czosnku wkładanego do pochwy w ramach kuracji przeciwgrzybiczej, prawda?

Ostatnio debunkowaliśmy wpis z Twittera dotyczący jedzenia startych pestek awokado (przeciwnowotworowe! przeciwstarzeniowe! zabijają wolne rodniki!) – to jeden z przykładów tego, jak bardzo nasza psychika potrafi zwieść nas na manowce. I o tym będzie mój wpis: dlaczego tak często wybieramy medycynę alternatywną czy te tam „ukryte terapie” (wlewy z witaminy C albo amigdalinę na raka), picie moczu, dziwaczne sposoby pielęgnacji uzębienia (przepisy na wybielanie zębów… wybielaczem), cudowne sposoby radzenia sobie z naturalnym procesem starzenia (ozonowanie odbytu) lub zgoła szatańskie metody na „zachowanie zdrowia” – fizycznego i psychicznego (wlewy doodbytnicze z kawy, kropelki na odstraszanie wampirów emocjonalnych albo popularne ostatnio „resetowanie” nerwu błędnego za pomocą gwałtownego zanurzania głowy z misce z lodowatą wodą [nie róbcie tego w domu]).

Aby zrozumieć, dlaczego nasza koleżanka od miesiąca je tylko magiczną zupę z kapusty (nie będę tu wklejać linków do diety kapuścianej), musimy zagłębić się w meandry ludzkiej psychiki. Pseudonauka jest popularna i chętnie wybierana głównie z jednego powodu: zdaje się potwierdzać to, w co wierzymy, wzmacniać nasze przekonania, a dodatkowo daje nam kartę wstępu do ekskluzywnego klubu „wiedzących”. Nauka z kolei zmusza nas do ciągłych poszukiwań, podważa przekonania, często sama sobie przeczy – i naukowcy nie mają z reguły problemów z przyznaniem się do błędów czy niesprawdzonych teorii. Natomiast Gwyneth Paltrow, zachwalająca wspomniane już ozonowanie odbytu czy wciskająca kobietom jadeitowe jajka zapewniające jakoby poprawę w kwestii nietrzymania moczu i satysfakcji ze współżycia, nie musi się martwić o dostarczanie dowodów, wystarczy zrobić to raz, a potem oprzeć marketing na tysiącach zadowolonych klientek, a raczej kupionych recenzji. Dodajmy, gwoli ścisłości, że wydatek kilkudziesięciu dolarów na jajko jest zbędny, a dobry fizjoterapeuta i ewentualna farmakoterapia zdziałają lepiej i często szybciej (a na pewno bezpieczniej) podobne „cuda”.

Z badań wynika, że osoby przychylnie patrzące na alternatywną medycynę (ang. complementary and alternative medicine, CAM) to zwykle osoby lepiej wykształcone (!), mniej zdrowe, o holistycznym podejściu do własnego zdrowia. Są to też częściej kobiety niż mężczyźni, ale nie stwierdzono jednorodnego poziomu zadowolenia z medycyny konwencjonalnej. Nie wyjaśnia to jednak, dlaczego takie osoby chętniej sięgają po reklamowane nowinki czy też próbują stosować „starożytne metody, które Big Pharma ukrywa przed ludźmi”. Pozwólcie mi zatem wysnuć tutaj własną teorię (opartą na źródłach naukowych), która całkiem nieźle, moim zdaniem, odzwierciedla problem.

Podczas jednego z licznych badań dotyczących zwolenników CAM odkryto, że są to osoby, które mocno wierzą w magiczne właściwości różnych potraw czy roślin/zwierząt, a także preferują tzw. myślenie intuicyjne, zwane też rozumowaniem intuicyjnym, doświadczeniowym lub skojarzeniowym. Ten właśnie rodzaj myślenia jest nam niezwykle potrzebny i nie bez powodu wyewoluował wraz z nami i pozostał, choć obecnie często przynosi więcej szkody niż pożytku. Rozumowanie to pomagało naszym przodkom decydować, czy dane zwierzę jest groźne, czy nie (jeśli ma pazury, wielkie kły i zwinnie się porusza, jest takie prawdopodobieństwo, choć wcześniej zwierzęcia nie widzieli), czy warto spróbować nowego owocu (wygląda jak jabłko) lub czy to dobry dzień na polowanie (brak chmur, lekki wiatr, nie pada). Oczywiście rozumowanie to poprowadziło nas w dwie strony: z jednej umożliwiło postęp, rozwój nauki (pchająca nas intuicyjna ciekawość, próbowanie nowych rzeczy, bo skoro dopłynęliśmy do A, to znaczy, że dopłyniemy i do B), ale też sprowadziło nas na manowce.

Żeń-szeń. Źródło: Wiki Commons. Domena publiczna.

Swojski wygląd rozmaitych roślin lub intuicyjne domyślanie się działania różnych substancji, a także skłonność ludzi do czucia się częścią grupy (czym bardziej ekskluzywnej, tym lepiej) przyniosły nam ogrom nieszczęść. Pół biedy, kiedy wyglądającej jak człowiek roślinie przypisujemy magiczne właściwości przywracania sił witalnych, płacimy za niebieski znaczek na Twitterze, by w końcu poczuć się elementem szczególnej grupy użytkowników, a nawet jeśli często jemy cytryny, bo są żółte jak tabletki witaminy C (a na przykład swojska pietruszka ma tej witaminy więcej – 100 g natki, czyli mniej więcej tyle, ile użyjemy do tabbouleh, zapewnia 221% zapotrzebowania na tę witaminę, podczas gdy 100 g cytryny: 88%).

Problem zaczyna pojawiać się wtedy, kiedy na zasadzie tychże podobieństw powstaje cały przemysł pseudofarmaceutyczny: domyślacie się zapewne, że chodzi o homeopatię. Preparaty te, składające się głównie z wody, cukru i czasami alkoholu lub innych dodatków, przygotowywane są na zasadzie „zwalczania podobnego podobnym”, tyle że w rozcieńczeniu, które wymaga od zażywającej je osoby naprawdę ogromnej wiary w to, że zadziałają. Jednak obiecują one efekty, które można osiągnąć bezpiecznie: żadnej chemii (ojej), żadnej Big Pharmy (tylko ogromne korporacje), a do tego leczenie dolegliwości, o których nawet nie wiedzieliśmy, że istnieją – za to w naprawdę solidnej cenie.

Preparat homeopatyczny podobno zapobiegający skutkom promieniowania z telefonów komórkowych. 90% alkoholu. Zdjęcie producenta.

Podobnie jest z większością wszelkich innych cudownych preparatów, zdrowych pomysłów na wykorzystanie pestek z awokado (nie róbcie tego w domu), stosowaniem preparatów dla koni w leczeniu Covid-19 i tak dalej. Osoby zachęcające nas do takich eksperymentów wykorzystują naszą skłonność do myślenia intuicyjnego oraz swego rodzaju irracjonalności: wszak płynięcie pod prąd nieraz skutkowało wielkimi odkryciami! Otóż… jest to ogromny błąd, który może nas kosztować nawet życie. Dlatego też uważam, że poleganie na intuicji, choć jest nam potrzebne, powinno być dla nas tylko dodatkowym elementem, a nie podstawą egzystencji.

Czy możemy coś zrobić, żeby odwieść osoby korzystające nadmiernie z różnych „cudownych leków i sposobów” od robienia sobie krzywdy? Naukowcy są zgodni, że przekonanie osoby wierzącej bardzo silnie w teorie spiskowe, duchy, płaską Ziemię, chemitrailsy, rtęć w szczepionkach czy magiczne niemal właściwości pigułek z cukru jest co do zasady niemożliwe. Możemy jedynie podsuwać odpowiednie materiały, zachowywać spokój (wszelkie kłótnie, tłumaczenia itd. podsycają jedynie w danej osobie przekonanie, że ma rację, skoro jej wierzenia wywołują w innych taki sprzeciw) i starać się dbać o to, by taka osoba jednak regularnie chodziła do lekarza. Ogromnym problemem od dekad są też alternatywne metody leczenia raka: o ile lekarze nierzadko zalecają jako dodatkowe takie metody, jak medytacja czy nawet akupunktura, to niestety nadal zbyt wielu pacjentów daje się skusić oszustom oferującym cudowne leki: a to dietę sokową, a to amigdalinę, a to magiczne kryształy czy reiki. Dodatkowo pacjenci, zmanipulowani przez sprzedawców oleju wężowego, szkodzą sobie, nie rozmawiając z lekarzami o swoich pomysłach (bo wiadomo, Big Pharma). Rozmawiałam z wieloma lekarzami, personelem pielęgniarskim i członkami rodzin chorych, bo swego czasu próbowałam zrozumieć, dlaczego ktoś, kogo znałam, zdecydował się zrezygnować z leczenia i polecieć do Meksyku na cudowną amigdalinową terapię. Wszyscy w którymś momencie mówili, że internet przyczynił się paradoksalnie nie tylko do zwiększenia dostępu do nauki, ale także do rośnięcia w siłę osób, grup czy firm, które wykorzystują ludzkie słabości do zarabiania na zwykłym oszustwie, bazując a to na większej czy mniejszej sławie lub autorytecie (Paltrow, Mejza), a to na marketingu szeptanym, wykupionym za część zysków ze sprzedaży.

Co możemy z tym zrobić? Jedynie cały czas promować naukę. Do czego Was zachęcam! Żeby to ułatwić, w kolejnych częściach zajmę się po kolei najpopularniejszymi i najdziwniejszymi metodami CAM: ich genezą, marketingiem, powodami popularności i naukowymi dowodami na brak skuteczności.

Źródła:

https://www.researchgate.net/publication/222385887

https://www.psychologytoday.com/intl/blog/writing-integrity/202001/the-psychology-alternative-medicine

https://www.psychologytoday.com/us/blog/finding-the-next-einstein/201902/the-psychological-appeal-snake-oil

https://www.cancerresearchuk.org/about-cancer/treatment/complementary-alternative-therapies/about/why-used

https://www.aafp.org/pubs/fpm/issues/2001/0300/p37.html

https://apcz.umk.pl/JEHS/article/view/36679

https://wiadomosci.onet.pl/kraj/afera-z-lukaszem-mejza-wszystkie-problemy-z-bylym-wiceministrem-sportu/nqect15