Dzień, w którym na Hiszpanię spadły bomby wodorowe

Nie, to nie jest opowiadanie SF – to się wydarzyło naprawdę, w 1966 roku, a skutki są odczuwane do dziś. Przeczytajcie o historii hiszpańskiej wioski Palomares.

Operacja „Chrome Dome”

Lata 60. XX wieku były szczytowym okresem zimnej wojny między USA i ZSRR. W ramach operacji „Chrome Dome” amerykańskie bombowce strategiczne B-52G pełniły dyżury bojowe między innymi w Europie. Sześć razy na dobę ze wschodniego wybrzeża USA startowały te wielkie maszyny, niosąc na pokładzie po kilka bomb termojądrowych.

Bombowiec USAF B-52 nad oceanem, źródło: Wikipedia, licencja: domena publiczna

Trasa przebiegała przez Atlantyk, nad Hiszpanią, aż do Włoch i Turcji. Tam zawracały do USA. Nie było międzylądowania, dlatego niezbędne były dwa tankowania w powietrzu dla uzupełnienia zapasu paliwa. Ze względów bezpieczeństwa tankowania (refuelling) takie odbywały się nad Morzem Śródziemnym.

Trasa lotów B-52 w trakcie operacji “Chrome Dome”,
źródło: Wikipedia, licencja CC BY-SA 2.5

Taki rutynowy lot odbywał się 17 stycznia 1966 roku. Samolot był już w drodze do USA, zbliżał się do leżącej na wybrzeżu Hiszpanii wioski Palomares w Andaluzji. Około godziny 10.22, na wysokości 9500 m, miała się rozpocząć planowa operacja tankowania paliwa wykonywana przez latającą cysternę K-135 „Stratotanker” (armia USA używa ich do dziś, czasem latają nad Polską). Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Bombowiec zbliżył się do wypuszczonego przewodu tankującego zbyt szybko, co spowodowało uderzenie jego końcówki o kadłub i jego uszkodzenie. W efekcie oba samoloty zostały oblane paliwem lotniczym i prawdopodobnie jakaś iskra spowodowała jego zapłon. Nastąpiła gwałtowna eksplozja, a oba statki powietrzne zmieniły się w olbrzymią kulę ognia. Czteroosobowa załoga latającej cysterny zginęła w wybuchu. Stratoforteca B-52 rozpadła się na dwie części, z których jedna spadła wprost na wioskę Palomares, zaś druga uległa dalszej fragmentacji, a odłamki spadły częściowo do morza, a częściowo na wybrzeże. Z siedmioosobowej załogi bombowca B-52 czterem pilotom udało się wyskoczyć na spadochronach. Jeden wylądował na ziemi, ale razem z fotelem, ponieważ coś nie zadziałało w systemie odrzucania fotela. Szybko zabrano go do szpitala. Pozostałych trzech lądowało na spadochronach w wodzie, niedaleko brzegu.

Broken Arrow”

Szczątki dwóch samolotów spadły na tereny zamieszkałe. Nikt na ziemi nie został poszkodowany, choć największy fragment bombowca znaleziono w pobliżu miejscowej szkoły. „Broken Arrow” („Złamana strzała”) to kodowe określenie używane przez armię USA w sytuacji, gdy zostaje utracona broń jądrowa. W tym przypadku tych „złamanych strzał” było aż cztery, ponieważ tyle bomb wodorowych znajdowało się na pokładzie B-52. Na szczęście w momencie wypadku były one nieuzbrojone, co zapobiegło prawdziwej katastrofie nuklearnej w Europie. Bomby typu Mark 28 (później B28), ważące niemal 800 kg każda, to ładunki termonuklearne, czyli tzw. bomby wodorowe. Ładunek konwencjonalny uruchamia pierwszy etap reakcji, w którym rozszczepienie ciężkich jąder (uranu lub pluton) inicjuje syntezę lekkich jąder wodoru o olbrzymiej mocy niszczącej. Zgubione bomby były ładunkami o mocy ok. 1,45 megatony, czyli ponad 80 razy większej niż bomba zrzucona na Hiroszimę.

Jedna z bomb Mark 28 wydobyta po katastrofie nad Palomares,
źródło: Wikipedia, licencja: domena publiczna

Tylko w dwóch bombach uruchomiły się automatycznie spadochrony opóźniające, w dwóch pozostałych, które spadały bez rozwiniętego spadochronu, wskutek zderzenia z ziemią nastąpiły eksplozje ładunków konwencjonalnych, co spowodowało natychmiastowe rozproszenie ładunku plutonowego na obszarze około 2,6 km2. Co gorsza, jedna z bomb spadła do morza.

Władze USA i Hiszpanii starały się ukryć skalę katastrofy, jak też to, że jedna z bomb nie została odnaleziona. Jednak informacje dość szybko przedostały się do mediów, co spowodowało m.in. komentarze radia Moskwa o tym, że w całej okolicy występuje śmiertelny poziom promieniowania, co nie było prawdą. Aby pokazać, że nie ma zagrożenia, minister turystyki Hiszpanii razem z amerykańskim ambasadorem, w towarzystwie licznych reporterów, poszli popływać w morzu. Amerykańska armia dopiero po 46 dniach od katastrofy oficjalnie poinformowała, że poszukuje zgubionej bomby.

Sytuacja była do tej pory niespotykana. Oto kilka lat po kryzysie kubańskim (1962), związanym z transportem rakiet z ładunkami nuklearnymi w pobliże USA, w Europie nastąpiła katastrofa zakończona skażeniem promieniotwórczym. Bardzo ważne było też to, że jedna z bomb nadal znajdowała się w Morzu Śródziemnym. Dlatego też armia USA rozpoczęła natychmiast operację poszukiwawczą, która jest znana pod nazwą kodową „Moist Mop” („Wilgotny mop”). Okolice wioski Palomares zaroiły się od setek żołnierzy NATO wyposażonych w liczniki Geigera. Ich pierwszym zadaniem było określenie zasięgu skażenia oraz zebranie wszystkich elementów bomb i szczątków samolotów. Przez kilka kolejnych miesięcy kilkucentymetrowa warstwa ziemi była zbierana ręcznie do stalowych beczek. Tysiące takich beczek zostało wywiezionych okrętami do USA i przeniesionych do składowiska materiałów promieniotwórczych.

Beczki z ziemią zebraną w Palomares przygotowane do transportu do USA
źródło: Wikipedia, licencja: domena publiczna

Na morze ruszyły amerykańskie okręty, na których pokładach było m.in. 150 specjalistów nurków. Mogli oni jednak prowadzić poszukiwania jedynie do głębokości ok. 110 m. Tymczasem w tych okolicach głębokość morza w wielu miejscach przekracza 700 m. Dlatego też do prac skierowano także specjalny batyskaf „Alvin”, który może prowadzić eksplorację do głębokości ponad 1800 m. Ten trzyosobowy pojazd 2 kwietnia zlokalizował zgubioną bombę na głębokości 880 m. Operacja była prowadzona pod presją czasu, ponieważ Amerykanie wiedzieli, że w ten sam rejon ruszyły też sowieckie okręty podwodne, dla których zdobycie takiej bomby byłoby wielkim sukcesem.

Na szczęście dysponowano informacją hiszpańskiego rybaka, który był w stanie w przybliżeniu określić, gdzie wodowała bomba, ponieważ widział ją ze swojej łódki. Pierwsza próba wydobycia zakończyła się fiaskiem, ponieważ zerwała się lina nośna. Ponownie znaleziono ją po tygodniu i 7 kwietnia 1966 wydobyto na powierzchnię. Następnego dnia zezwolono fotoreporterom wykonać zdjęcia odzyskanej bomby – był to pierwszy przypadek w historii, gdy armia USA upubliczniła takie zdjęcia. Jako ciekawostkę można dodać, że batyskaf Alvin zatonął w 1968 roku, ale został wydobyty, przekonstruowany, a w 1986 roku badał wrak „Titanica”.

Niezakończona historia

Wypadek w Palomares po kilku miesiącach znikł z czołówek gazet i prawie wszyscy zapomnieli o sprawie. Na świecie skupiano się już na wojnie sześciodniowej, czyli konflikcie Izraela z Egiptem. Ale mieszkańcy Palomares na co dzień oglądali trzy otoczone płotem fragmenty terenu (łącznie ok. 40 hektarów), na który spadły bomby. W tych miejscach nadal znajduje się sporo rozproszonego plutonu. Nie można go zebrać w prosty sposób, ponieważ każda próba ruszenia tej ziemi może spowodować rozproszenie pyłu, co mogłoby mieć fatalne skutki – radioaktywny pluton jest groźny nawet w ilościach mikrogramowych. Jesienią 2015 roku podpisano porozumienie między rządami USA i Hiszpanii, na mocy którego sprawa ma zostać ostatecznie rozwiązana, choć tak naprawdę szanse są niewielkie. A pluton jest cierpliwy, jego okres półrozpadu wynosi 24 tys. lat.

Niemal dokładnie dwa lata po wypadku nad Palomares miała miejsce jeszcze jedna podobna katastrofa B-52, tym razem w pobliżu bazy wojskowej Thule na Grenlandii. Z niejasnych przyczyn na pokładzie bombowca wybuchł pożar. Załoga katapultowała się, samolot się rozbił, uszkodzeniu uległy cztery bomby wodorowe, zginął jeden z siedmiu członków załogi. Trzy bomby uwolniły sporą ilość plutonu, czwartej bomby nie znaleziono. Ta katastrofa była kroplą, która przelała czarę goryczy. Operacja „Chrome Dome” została natychmiast zakończona – regularne loty długodystansowe B-52 z ładunkami jądrowymi przeszły do historii.

Jeśli ktoś chce obejrzeć film „The day the fish came out”, luźno związany z tymi wydarzeniami, niech zajrzy na YouTube. Uwaga – to komedia.

Dla zainteresowanych


Długi film dokumentalny o zdarzeniu: https://www.youtube.com/watch?v=OlVA1kl7Obs

Dokument o katastrofie: https://www.youtube.com/watch?v=kEGC8M-b0Bo

Przebieg katastrofy – animacja: https://www.youtube.com/watch?v=j9jb2DMybvA

Łaskotanie ogona śpiącego smoka – tragiczna historia Daghliana i Slotina

Tytułowa przenośnia oznaczająca ryzykowne i nie do końca przemyślane działania została wymyślona przez Richarda Feynmana, gdy obserwował prace niektórych eksperymentatorów pracujących w ramach Projektu Manhattan. Przypomnę może, że jest to nazwa kodowa amerykańskiego tajnego programu dotyczącego wykorzystania energii jądrowej, zarówno do celów cywilnych, jak też czysto militarnych. Program zainicjowano dzięki słynnemu listowi Einsteina i Szilarda (1939), rozwinięto w latach 1942-46, a formalnie zakończono w 1947.

Cały program obejmował setki rozmaitych działań – od rozważań teoretycznych przez eksperymenty chemiczne, fizyczne, projekty stricte technologiczne aż do zwieńczenia, którym był test bomby jądrowej o nazwie kodowej Trinity.

Jednym z bardzo ważnych problemów, który musiał zostać rozwiązany w Los Alamos, było doświadczalne wyznaczenie wartości masy krytycznej. Nazywamy tak minimalną masę materiału rozszczepialnego, w której reakcja rozszczepienia jąder atomowych zaczyna przebiegać w sposób łańcuchowy. Obliczenia teoretyczne nie dały prostej i jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o masę krytyczną. Różni uczeni uzyskiwali bardzo różne wartości – od kilkunastu kilogramów do ton (!). Dlatego też prowadzono eksperymenty, które mogłyby dać realną odpowiedź na pytanie o konkretną wartość, przynajmniej dla podstawowych pierwiastków – uranu-235 oraz plutonu-239.

Na czym te doświadczenia polegały? Były one dwutorowe. Jedne polegały na przygotowaniu dwóch półkul z materiału rozszczepialnego, a następnie zbliżaniu ich do siebie i monitorowaniu wzrostu promieniowania emitowanego przez ten zestaw. Oczywiście wszystko musiało być prowadzone bardzo ostrożnie, aby nie wywołać rzeczywistego wybuchu jądrowego. Do pewnego stopnia można by to porównać do prób zbliżania zapalonej zapałki do otwartej beczki z benzyną w celu wyznaczenia minimalnej odległości, w której pary benzyny się jeszcze nie zapalą.

W ramach drugich doświadczeń przygotowywano podobne półkule, ale dodatkowo otoczone połówkami wydrążonych kul wykonanych z materiału odbijającego neutrony. Dzięki takiej konstrukcji masa krytyczna materiału rozszczepialnego może być zdecydowanie mniejsza.

I właśnie takie eksperymenty prowadził m.in. Harry Daghlian. Był to bardzo błyskotliwy fizyk pochodzenia armeńsko-amerykańskiego. W wieku 17 lat zaczął studiować matematykę na MIT, ale szybko zakochał się w fizyce, którą ukończył w wieku 21 lat. W 1944 roku został zatrudniony w ramach Projektu Manhattan i przydzielony do grupy badającej masę krytyczną. 21 sierpnia 1945 r., a więc dwa tygodnie po zrzuceniu bomby na Hiroszimę, Daghlian przeprowadzał kolejne doświadczenie z wykorzystaniem rdzenia z plutonu-239 i deflektora neutronów wykonanego z kostek węglika wolframu. W pewnym momencie pozostała mu do dołożenia ostatnia kostka. Zbliżając ją do zestawu, zauważył, że promieniowanie zaczyna szybko rosnąć. W tym momencie popełnił błąd, który kosztował go życie. Cofając ręce, zahaczył o krawędź zestawu, kostka wpadła do środka, powodując start reakcji łańcuchowej. Młody fizyk szybko rozmontował kostki węglika, co zatrzymało reakcję. Niestety, w ciągu tego czasu pochłonął gigantyczną ilość promieniowania gamma i neutronowego. Szacuje się, że było to ok. 5 siwertów. Jest to dawka, która zwykle powoduje śmierć osoby napromieniowanej w ciągu miesiąca. Tak też było w tym przypadku. Daghlian zapadł w śpiączkę i pomimo troskliwej opieki medycznej zmarł po 25 dniach.

Plutonowy rdzeń był nadal wykorzystywany do badań. W 1946 r. zajął się nim kanadyjski fizyk, Louis Slotin. Ten 35-latek z Winnipeg zrobił w 1936 roku doktorat z chemii fizycznej w King’s College w Londynie, a w 1942 został członkiem zespołu badawczego w Los Alamos. 21 maja 1946 r. wykonywał eksperyment ze zbliżaniem do siebie połówek rdzenia z Pu-239. W typowym doświadczeniu kula plutonu jest umieszczona w połówce sfery wykonanej z berylu – reflektora neutronów. Druga połówka sfery jest oddzielona przekładkami dystansowymi. Slotin postanowił uprościć procedurę i zamiast przekładek użył zwykłego śrubokrętu. W pewnym momencie śrubokręt wysunął się z zestawu i górna część reflektora berylowego opadła na dolną, co spowodowało gwałtowny wzrost promieniowania – zestaw stał się nadkrytyczny. Pomieszczenie wypełniło niebieskie światło zjonizowanego powietrza [niektóre źródła twierdzą, że było to promieniowanie Czerenkowa – nie jestem kompetentny, aby to rozstrzygnąć]. Slotin zdążył jeszcze zrzucić górną półkulę berylową na podłogę, co zapobiegło większej tragedii. Poczuł w ustach kwaśny smak, a jego lewa ręka zaczęła silnie piec. Natychmiast po opuszczeniu budynku zaczął wymiotować. Były to typowe objawy silnej choroby popromiennej. Nic dziwnego – fizyk zaabsorbował ok. 21 siwertów promieniowania gamma i neutronowego. Jego los był przesądzony. Zmarł 9 dni później.

Harry Daghlian (drugi z lewej) i Louis Slotin (drugi z prawej) przyglądają się montażowi bomby do testu Trinity.

Źródło: Wikimedia, licencja: domena publiczna

Rdzeń wykorzystywany w obu tragicznych eksperymentach zyskał nazwę „demon core” („diabelski rdzeń”). Nie prowadzono z nim dalszych eksperymentów związanych z masą krytyczną.

Rekonstrukcja “diabelskiego rdzenia” z eksperymentu Slotina

Źródło: Wikimedia, licencja: Los Alamos National Laboratory

Literatura uzupełniająca

Moim zdaniem najlepsza książka opisująca amerykańską drogę do bomby jądrowej
Richard Rhodes – Jak powstała bomba atomowa

(c) by Mirosław Dworniczak. Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem. Linkować oczywiście można.

Czarnobyl – 2. Oczami inżyniera

Tekst opracował specjalista energetyki, m.in. jądrowej, inż. Andrzej Nawrocki (Wrocław)

Blok czwarty elektrowni jądrowej w Czarnobylu, kilka miesięcy po katastrofie

Źródło: Wikimedia, licencja: CC BY-SA 2.0

Czy Czarnobyl musiał się zdarzyć? Nie musiał, ale mógł. A skoro mógł, to się zdarzył. I zapytajmy od razu: czy w Żarnowcu, gdyby oczywiście Żarnowiec był, mogło się zdarzyć coś podobnego? Nie! Nie mogłoby. A dlaczego? Spróbujemy wyjaśnić niżej, korzystając z fragmentu strony 8. tekstu „Subiektywna historia polskiej energetyki jądrowej”.

Mowa tam o różnych przesłankach, którymi się kierowano, podejmując decyzję o wstrzymaniu budowy i likwidacji projektu EJ Żarnowiec. Obok przesłanek ekonomicznych, katastrofa w Czarnobylu wytworzyła klimat wielce sprzyjający przeciwnikom energetyki jądrowej, zwłaszcza radzieckiej. Natomiast nie dość odważne i nie dość kompletne wyjaśnienia kwestii Czarnobyla nie pomogły sprawie.

Winien był wodór, który się zapalił, winien był grafit, który się zapalił, ale dlaczego się zapaliły, tego już nie mówiono. Jak diabeł święconej wody unikano stwierdzenia „wybuch jądrowy”. Słaby, nieudolny, ale wybuch! Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w ciągu 4 sekund moc reaktora wzrosła 100 razy? (Inne dane mówią: 1000 razy w 11 sekund). To musiała być nadkrytyczność (lub w pobliżu tego „nad”) na neutronach natychmiastowych! Kluczono, byle tylko z określeniem „reaktor jądrowy” nie kojarzyć słowa „wybuch”. Pamiętamy przecież, że „wybuch” to nic innego jak gwałtowne rozprężenie się jakiegoś medium zgromadzonego pod wysokim ciśnieniem w jakimś zbiorniku. Wysokie ciśnienie natomiast to wynik wysokiej temperatury, która spowodowała stopienie i odparowanie wszystkiego, co w tym zbiorniku mogło się stopić czy odparować. Z kolei wysoką temperaturę spowodowała duża ilość gwałtownie wyzwolonej w wyniku defektu masy towarzyszącemu jakimś przemianom energii. Gdy są to przemiany na poziomie jąder atomowych, które nazywamy reakcjami jądrowymi, a do takich należy reakcja rozszczepienia jader atomowych powodowana neutronami – istota reaktorów jądrowych, to był to wybuch jądrowy. (W odróżnieniu od wybuchu „atomowego”, inaczej – „chemicznego”, gdzie energia wyzwalana jest w wyniku defektu masy towarzyszącemu reakcjom chemicznym, czyli atomowym).(*)

W rezultacie tej katastrofy w powszechnej opinii wszystko, co jądrowe i radzieckie / rosyjskie, miało cechy czarnobylskie! A przecież gros radzieckiej / rosyjskiej energetyki jądrowej to reaktory typu PWR (Pressurized Water Reactor), w naszej części świata nazywane WWER (Wodno-Wodny Energetyczny Reaktor). W takich reaktorach odparowanie wody poprzez zanik spowolnienia neutronów prowadzi do zatrzymania reakcji rozszczepienia, i to pomimo równoczesnego pewnego ubytku pochłaniania neutronów. Natomiast w Czarnobylu, w reaktorze RBMK (Reaktor Bolszoj Moszcznosti Kanalnyj), gdzie za spowolnienie neutronów odpowiada głównie grafit – przeciwnie. Odparowanie wody poprzez ubytek pochłaniania neutronów prowadzi do intensyfikacji reakcji rozszczepienia. I stąd te 100 razy w 4 sekundy! W tym klimacie, dla bardziej zapalczywych i nawiedzonych, energetyka jądrowa jawiła się jako zbrodniczy wymysł „żydokomuny”! To nie budowało klimatu „projądrowego”.

Spróbujemy teraz odpowiedzieć sobie na pytanie: po co, albo dlaczego, coś takiego, co mogło zachować się tak jak w Czarnobylu się zachowało, czyli wybuchło, człowiek wymyślił, skonstruował, zbudował i do eksploatacji oddał. Reaktor w Czarnobylu i jeszcze w paru innych lokalizacjach byłego Związku Radzieckiego (Leningrad, Ignalina) to reaktor tzw. wrzący, na neutronach termicznych (spowolnionych), typ RBMK. Paliwem był nisko wzbogacony uran (parę procent rozszczepialnego izotopu U-235). Spowalniaczem neutronów grafit, natomiast czynnikiem roboczym – woda pod wysokim ciśnieniem. Ciepło powstałe w elementach paliwowych w wyniku reakcji rozszczepienia wynoszone jest do turbiny parowej wymuszonym przepływem czynnika roboczego wzdłuż elementów paliwowych. W kanałach z elementami paliwowymi woda podgrzewa się to nasycenia, wrze, a przegrzana w pewnym stopniu para wodna wprost zasilała turbinę parową. To oczywiste, że woda w rdzeniu reaktora ma również pewien udział w spowolnianiu neutronów (sprzyjającym rozszczepieniu), ale i ich pochłanianiu (szkodliwym dla rozszczepień).

Zasadne wydaje się pytanie: po co, albo dlaczego, wymyślono i zbudowano Czarnobyl,
a właściwie „Czarnobyle”? Aparat, którego właściwości były dobrze rozumiane, chociaż być może nie do końca wówczas ilościowo opanowane. Ja widzę dwa powody:

  1. Dla zastąpienia trudnej, bo wysokociśnieniowej (znacznie ponad 100 ata) konstrukcji zbiornikowej o średnicy około 4000 mm technologicznie łatwiejszą konstrukcją kanałową, wprawdzie też wysokociśnieniową, ale o średnicach tylko około 200 mm.
  2. Dla plutonu, tj. pierwiastka niewystępującego w przyrodzie, ale wielce pożądanego, bo jego izotop Pu-239 jest rozszczepialny, tak jak znany wszystkim i występujący
    w przyrodzie izotop U-235. Wytwarzając Pu-239, znacznie powiększamy (teoretycznie stukrotnie) zasoby paliwa jądrowego i dla reaktorów, i dla przemysłu zbrojeniowego (w pewnych zastosowaniach Pu-239 przewyższa U-235: większą liczbą neutronów w jednym akcie rozszczepienia przy mniejszej liczbie neutronów opóźnionych. Druga bomba, ta w Nagasaki, była już plutonowa).

Pu-239 powstaje w wyniku kaskady dwóch beta rozpadów U-239 (po drodze był Np-239) w reaktorze z paliwem uranowym w drodze pochłaniania neutronu przez U-238. I tak się dzieje w każdym reaktorze, z tym że w reaktorach na neutrony szybkie (FBR – Fast Breeder Reactor) dzieje się to efektywniej, a RBMK ma w niewielkim stopniu cechę zbliżoną do FBR. Powstający w reaktorze Pu-239 podlega równocześnie wypaleniu, natomiast konstrukcja kanałowa, w przeciwieństwie do zbiornikowej, pozwala na zindywidualizowane usuwanie z rdzenia reaktora elementów paliwowych z dostatecznie nagromadzonym Pu-239.

A jak doszło do niezamierzonego wybuchu?

Doszło do niego w wyniku niekorzystnego zbiegu kilku okoliczności. Blok, pracując z obniżoną mocą, był już przygotowany do pewnego eksperymentu elektrotechnicznego. Zmierzano do określenia ilości generowanej energii elektrycznej (dla potrzeb własnych) po wyłączeniu reaktora, tj. po zatrzymaniu reakcji rozszczepienia, a korzystaniu z tzw. „ciepła powyłączeniowego”, czyli pochodzącego z rozpadu promieniotwórczego produktów rozszczepienia. Zdarzyło się, że na polecenie dyspozycji mocy wynikającego z potrzeb sieci eksperyment zawieszono, a reaktor, pracując na obniżonej mocy, doznawał narastającego zatrucia ksenonowego (ksenon to produkt rozszczepienia silnie pochłaniający neutrony). Dla stabilizacji mocy reaktora podjęto działania neutralizujące zatrucie ksenonem: maksymalnie możliwe wycofanie z rdzenia reaktora elementów regulacyjnych i bezpieczeństwa, a także zdławienie zasilania kanałów paliwowych wodą. Ten drugi zabieg doprowadził do gwałtownego odparowania wody, a więc do drastycznego zmniejszenia pochłaniania neutronów, co w branży nazywamy „dodatnie sprzężenie zwrotne wywołane efektem próżniowym”. Natomiast wspomniane wyżej maksymalne wycofanie elementów regulacyjnych o pewnej nie najszczęśliwszej budowie w znacznym stopniu ograniczyło możliwość ratowania się poprzez szybkie wprowadzenie do rdzenia pochłaniających neutrony elementów regulacyjnych i zabezpieczenia. Nie dziwota zatem, że doszło do „100 razy w 4 sekundy”!

(*) Od redakcji: Podkreślmy, aby nie było niejednoznaczności – wybuch czarnobylski nie był eksplozją podobną do tej w Hiroszimie, choć efekty w postaci skażenia były zbliżone.