Wypadek jądrowy na Grenlandii – 1968

W ostatnich tygodniach w mediach dość często możemy usłyszeć nazwę Grenlandia. Oczywiście wymieniana jest ona w kontekście wypowiedzi Donalda Trumpa dotyczących chęci przejęcia tej największej na świecie wyspy przez USA. Nie będę komentował tego kuriozalnego pomysłu – chcę opisać pewne wydarzenie, które miało miejsce 57 lat temu. Ale może najpierw mały rys historyczny.

Niedługo po zakończeniu II wojny światowej rozpoczął się ponury okres, znany jako zimna wojna. Był to czas wyjątkowego napięcia między Wschodem a Zachodem, trwający od 1947 roku aż do 1991. Opisanie tego okresu wymagałoby sporo czasu i miejsca, może któryś z naszych autorów się tego podejmie. Była to epoka morderczego wyścigu zbrojeń. Warto zauważyć, że było to tuż po użyciu przez Amerykanów bomby jądrowej w Japonii (1945). Jednocześnie trwał też wyścig w kosmosie – tu Sowieci byli zdecydowanie z przodu, pierwszy satelita był na orbicie w 1957, pierwszy kosmonauta w 1961. Tu oczywiście celem faktycznym było stworzenie rakiet strategicznych, które umożliwiłyby przenoszenie głowic jądrowych na terytorium przeciwnika. Ciekawostka: obie strony czerpały garściami z doświadczenia konstruktorów niemieckich z czasów wojny.
Obie strony szachowały się oczywiście możliwością użycia broni jądrowej, którą posiadały od lat 40. Świat stanął na skraju globalnego konfliktu. Już na początku lat 60. mieliśmy budowę muru berlińskiego (1961), a następnie kryzys kubański (1962). Z kolei w 1966 roku Francja wycofała się ze struktur wojskowych NATO, co spowodowało usunięcie baz NATO z kraju.

Jedna z najbardziej znanych dużych operacji militarnych mających miejsce w latach 60. nosiła nazwę „Chrome Dome”. Polegała ona na stałym utrzymywaniu w powietrzu floty bombowców wyposażonych w bomby termonuklearne. Obsadzone były trzy główne trasy. Zachodnia obejmowała przeloty w okolicy Alaski (cele na wschodzie ZSRR), północna Kanadę i Grenlandię, zaś południowa – Atlantyk i Morze Śródziemne. Na każdej trasie w powietrzu znajdowało się jednocześnie kilkanaście samolotów B-52, z których każdy posiadał na pokładzie 4 bomby jądrowe (w ostatnich latach operacji były to bomby B28, każda z nich o mocy aż do 1,45 megatony). Straszliwa siła rażenia.

Północna trasa operacji „Chrome Dome” obejmująca m.in. Grenlandię
źródło: Wikipedia, domena publiczna


Te gigantyczne operacje lotnicze trwały od 1961 do 1968. W ich ramach wykonano wiele tysięcy lotów na wspomnianych trasach. W założeniu każda z załóg mogła otrzymać rozkaz natychmiastowego wykonania misji polegającej na zrzuceniu bomb na wcześniej ustalone cele w Związku Radzieckim.

Na Grenlandii żyje kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w większości Grenlandczyków (Inuitów). 25% z nich mieszka w stolicy, Nuuk. Już w XIX wieku eksploratorzy dotarli na północ wyspy, zakładając tam bazę wypadową. Potem powstała tam misja, którą nazwano Thule (od dawnej nazwy użytej m.in. przez Wergiliusza). Miejscowi Inuici okolicę Thule nazywali Pituffik, co w lokalnym języku oznacza „miejsce cumowania/wiązania”. I właśnie tam USA postanowiło wybudować bazę wojskową. W 1951 roku Grenlandczycy zostali wysiedleni z tego terenu, a Amerykanie zbudowali w tym strategicznym miejscu bazę wojskową ze sporym lotniskiem. Na terenie bazy powstały też olbrzymie instalacje radarowe, będące częścią systemu wczesnego ostrzegania.
Formalny status bazy jest dość skomplikowany, ale nie to jest tematem tego wpisu.

Nazwa kodowa Broken Arrow (złamana strzała) oznacza każdy wypadek związany z bronią jądrową, niebędący konfliktem jądrowym ani wstępem do niego. Taki właśnie sygnał został wysłany z bazy Thule 21 stycznia 1968 roku, co postawiło na równe nogi militarny personel Stanów Zjednoczonych. Cóż takiego się wydarzyło?
Samolot B-52 z siedmioosobową załogą, wyposażony w 4 bomby termonuklearne, wykonywał rutynowy lot patrolowy na trasie północnej. Przelot obejmował m.in. tankowanie w powietrzu z wykorzystaniem Stratotankera KC-135. W wyniku zbiegu fatalnych okoliczności godzinę po tankowaniu na pokładzie wybuchł pożar, którego załoga nie zdołała opanować. Natychmiast skontaktowano się z wieżą kontroli lotów bazy Thule, prosząc o zgodę na lądowanie awaryjne. Miało to miejsce 140 km na południe od lotniska. Niestety, 5 minut po tym kontakcie wszystkie gaśnice na pokładzie były już wykorzystane, a kabina wypełniona dymem do tego stopnia, że piloci nie mogli odczytywać wskazań przyrządów. Kapitan zdołał tylko dotrzeć nad ląd i widząc światła lotniska zarządził katapultowanie się załogi. Udało się to sześciu pilotom, siódmy, będący wtedy w innej części samolotu próbował wyskoczyć przez właz dolny, przez co doznał poważnych urazów głowy. Pozbawiony załogi samolot leciał najpierw na północ, a potem skręcił w kierunku morza, ostatecznie rozbijając się o pokrywę lodową 12 km od lotniska. Ładunek konwencjonalny bomb termojądrowych eksplodował w zetknięciu z lodem, powodując w efekcie rozprzestrzenienie się ładunków jądrowych na dużym obszarze.

Pozostawiony na śniegu ślad uderzenia B-52 (zdjęcie lotnicze).
źródło: Wikipedia, domena publiczna

Spalające się przez 5-6 h paliwo (ok. 102 t) spowodowało topienie się lodu i częściowe zatopienie materiału radioaktywnego. Amerykanie poprosili o pomoc w znalezieniu członków załogi Inuitów z psimi zaprzęgami. Szybko uratowano większość załogi, ale pierwszy, który się katapultował, znajdował się 10 km od bazy i został uratowany dopiero po 21 h. Przeżył w temp. -31 stopni, ponieważ owinął się spadochronem. Niestety, jeden członek załogi nie przeżył ewakuacji z płonącego bombowca.

W wyniku zderzenia samolotu z lodem uwolnione zostały duże ilości pierwiastków promieniotwórczych. W niektórych miejscach stwierdzono 380 mg/m2 silnie radioaktywnego plutonu (czas półtrwania do 24 tys. lat). Poza tym w miejscu katastrofy wykryto uran, ameryk i tryt.

Grenlandczycy odpoczywający podczas operacji usuwania skutków katastrofy
źródło: Wikipedia, domena publiczna


Natychmiast zarządzono operację dekontaminacji. Warunki były ekstremalne: temperatury od -40 do -60 stopni, wiatr do 140 km/h. Skażony lód został zebrany, umieszczony w drewnianych skrzyniach, a same skrzynie w stalowych pojemnikach.

Załadunek skrzyń ze skażonym lodem
źródło: Wikipedia, domena publiczna

Były one składowane w pobliżu bazy, a następnie przetransportowane do Savannah River w Karolinie Południowej. Szacuje się, że usunięto w ten sposób 93% materiału radioaktywnego. Wiele lat później okazało się, że szczątki na miejscu katastrofy pochodziły prawdopodobnie z trzech bomb. Niewiele wiadomo o losach czwartej. Niestety, wiele dokumentów dotyczących katastrofy pozostaje nadal utajnionych.
W następstwie tej katastrofy oraz wcześniejszej, w hiszpańskim Palomares (pisałem o niej tutaj), w 1968 roku zakończono operację Chrome Dome, a rolę odstraszającą przejęły rakiety międzykontynentalne.
Od 2023 roku baza Thule nosi nazwę Pituffik i jest kontrolowana przez Siły Kosmiczne USA.

Promieniujące orzechy – czyli znów ci dziennikarze…

Podejrzewam, że do świąt będę miał na tapecie przynajmniej po jednym dziennikarzu z każdej z tzw. „szanujących się” redakcji gazety czy radia. Mieliśmy już na tapecie „wyłączanie pola magnetycznego” i „rozmiary cząsteczek elementarnych”, a dziś skupimy się na temacie promieniowania i radioaktywności. Nasz blog zawiera świetny cykl o samym promieniowaniu, który polecam pod poniższym linkiem: Promieniowanie.

Co spowodowało, iż znów załamałem ręce? Zajrzyjcie pod ten link, bo brzmi naprawdę groźnie! https://pomorska.pl/oto-najbardziej-radioaktywne-produkty-spozywcze-lista-one-maja-najwiecej-promieniotworczych-pierwiastkow-9042024/ar/c14-18435665. Już pierwszy akapit powoduje we mnie poczucie, że znów nie wiem, o co chodzi, ale chyba powinienem się bać: „Każdy produkt spożywczy jest w pewnym stopniu radioaktywny. Poziom radioaktywności zależy od ilości znajdujących się w nim pierwiastków promieniotwórczych. Niekwestionowanym liderem są orzechy brazylijskie. Ich aktywność wynosi 6600 pCi/kg. Czy mogą zaszkodzić naszemu zdrowiu? Jakie jeszcze popularne produkty spożywcze znajdują się na liście? Szczegóły w naszym artykule.

Szanowna Pani − co to znaczy że aktywność wynosi 6600 pCi/kg? To dużo czy mało? Co to za jednostka i co to za lista produktów radioaktywnych? Jako że na wyjaśnienia autorki nie ma co oczekiwać, jak zwykle pomoże nasz blog.

Tak, każdy produkt jest w jakimś stopniu radioaktywny i ma to związek z zawartością pierwiastków promieniotwórczych, choć poprawnie należałoby powiedzieć − izotopów. O szczegółach już za chwilę, a teraz chciałbym się skupić na owym „6600 pCi/kg”. Jestem przeciwnikiem używania jednostek, z którymi Czytelnik nie spotyka się na co dzień, bez wyjaśnienia, co oznaczają. Metry, kilogramy czy sekundy są swojskie, ale takie pikokiury na kilogram (tak należy odczytać pCi/kg)? Jak bardzo radioaktywna jest garść takich orzechów i czy do wieczornego seansu nie należy jednak wybrać fistaszków?

Jednostki tej nie znajdziemy w Układzie SI − została ona nazwana na cześć jednej z najwybitniejszych Polek; myślę, że łatwo się domyślić, o kim mowa. Jeden kiur odpowiada aktywności 1g izotopu 226Ra. Nie jest to jednostka zbyt wygodna w stosowaniu, dlatego do opisu aktywności danej próbki lepiej posłużyć się bekerelem (Bq): jeśli w ciągu sekundy zajdzie w niej jeden rozpad promieniotwórczy, np. jeśli jedno jądro wyemituje jedną cząstkę alfa w tym czasie, to mówimy że aktywność próbki jest równa jednemu bekerelowi. 1 Ci (kiur) to w zaokrągleniu 37 GBq (gigabekereli), stąd łatwo obliczyć, że aktywność wspomnianych orzechów to około 244 Bq, czyli 244 rozpady w każdej sekundzie − pod warunkiem, że mamy pod ręką kilogram. Aktywność jednego orzecha będzie znacznie mniejsza. Kilogram kawy dla porównania charakteryzuje się aktywnością 1 kBq, czyli w każdej sekundzie zachodzi w nim tysiąc takich rozpadów. Może to jest przyczyną, dla której promieniujemy energią po małej czarnej? Żarty na bok. Powiedzieliśmy sobie jak na razie, że w żywności zachodzą rozpady radioaktywne i że nie ma w tym nic dziwnego. Wiemy również, że pracownicy palarni kawy nie pracują w strojach wymaganych przy pracy z materiałami radioaktywnymi. To jak to jest z tym, co na polu rośnie? Jeść − czy jednak przepijać każdy kęs płynem Lugola? Przepraszam, postaram się ograniczyć poczucie humoru, zwłaszcza tego rodzaju, wspomniany preparat nie jest „lekiem przeciwko promieniowaniu” i nie należy go spożywać. Spójrzmy na dalszą część cytowanego artykułu:

Wśród pierwiastków promieniotwórczych występujących w żywności można wymienić rad 226Ra, potas 40K, uran, cez czy stront. Niektóre z nich naturalnie występują w przetworach mlecznych, produktach zbożowych, owocach, warzywach czy wodzie mineralnej. Inne zaś, tak jak rad, migrują z gleby do roślin oraz wody, a następnie dostają się do organizmów zwierząt.

O ile zrozumiałbym taki zapis w SMS-ie, to szacunek dla Czytelników wymaga pewnej staranności: izotopy danych pierwiastków zapisujemy, umieszczając liczbę masową w lewym górnym rogu, tj. 226Ra, 40K. Nie rozumiem jednak, czemu podano promieniotwórcze izotopy dwóch pierwiastków, pomijając to przy następnych? Sugeruje to, że uran, cez i stront są promieniotwórcze w każdym przypadku, a tak nie jest. Uran, tak samo jak każdy pierwiastek zawierający w swoim jądrze więcej protonów niż ołów, nie posiada stabilnych izotopów, ale cez i stront jak najbardziej. Są to odpowiednio: 133Cs i 84Sr, 86Sr, 87Sr oraz 88Sr. Dalszej części cytowanego tekstu nie rozumiem do końca − bo co to znaczy, że w owocach są naturalnie a do roślin migrują z gleby? To skąd się wzięły w samych owocach?

Nie lubię pisania o radioaktywności w ten sposób. Sprawia to takie wrażenie, jakbyśmy nie stykali się z jakąś jej formą w każdej chwili. Wszystkie znane nam pierwiastki posiadają niestabilne izotopy; część z nich powstała naturalnie w toku procesów zachodzących np. we wnętrzach gwiazd. Tak na naszej planecie znalazły się np. uran i tor. Inne powstały i powstają w atmosferze Ziemi bombardowanej strumieniem promieniowania kosmicznego; przykładem jest tu radioaktywny izotop węgla 14C. Część z nich jest wtórnym efektem rozpadu uranu i toru, czego przykładem może być odkryty przez Marię Skłodowską rad. Inne to efekt naszych wesołych eksperymentów polegających na ostrzeliwaniu jąder neutronami bądź jonami. Choć jak wspomniałem, wszystkie pierwiastki posiadają izotopy promieniotwórcze, to z absolutną większością nigdy się nie zetkniecie: ich czas półrozpadu jest rzędu od mikrosekund do miesięcy. Te, z którymi mamy najczęściej kontakt, to izotopy potasu, węgla i pierwiastków będących produktami rozpadu uranu i toru. Ponieważ potas jest minerałem powszechnie występującym w skorupie ziemskiej, to rośliny pobierają go wraz z wodą z gleby. Ponieważ minerały zawarte w glebie to zawsze mieszanka różnych izotopów danego pierwiastka, to oczywistym jest, że drobna cześć pobranego przez roślinę potasu będzie radioaktywnym izotopem 40K.

Tych samych minerałów używamy do budowy naszych domów, dlatego same ściany naszych domów są w jakimś stopniu radioaktywne. Bardzo często mamy kontakt z jednym z produktów rozpadu uranu − jest to radon, który przecież jest gazem. W tej postaci ze skorupy ziemskiej trafia do atmosfery, gdzie ulega dalszemu rozpadowi, stając się radioaktywnym izotopem bizmutu 214Bi. Metale to ciała stałe, więc nie należy się dziwić, że czujniki różnych stacji notują zwiększony poziom promieniowania po każdym deszczu. Prawdę powiedziawszy, to radon jest odpowiedzialny za większość radioaktywności, z którą mamy kontakt w ciągu życia. Jest gazem, więc kumuluje się w zamkniętych pomieszczeniach, w których przecież spędzamy większość życia. Z tym, że nie ma się czego obawiać: w badaniach przeprowadzonych na obszarach o podwyższonej promieniotwórczości naturalnej nie odnotowano zwiększonej zapadalności na nowotwory. Czy więc należy się obawiać spożywania orzechów, bananów, kawy czy czegokolwiek? Nie, większe dawki przyjmujemy z innych źródeł i nie obserwujemy negatywnych efektów. Nie istnieje żaden sposób, aby uniknąć naturalnej promieniotwórczości; jest z nami od zawsze i będzie tak długo, jak długo będą istnieć jądra zdolne do rozpadu. Jeśli to, co chcecie zjeść, nie rosło na niezabezpieczonym składowisku odpadów radioaktywnych lub nie zostało wzbogacone intencjonalnie o takie pierwiastki, to absolutnie nie ma się czego obawiać.

fot. CC BY 3.0.

Oddziaływanie, któremu zawdzięczamy istnienie jąder atomowych, jest nazywane silnym. Biorąc pod uwagę jego zdolność do przezwyciężenia sił związanych z elektromagnetyzmem, jest to jak najbardziej usprawiedliwiona nazwa. Niestety zdolność ta jest ograniczona do bardzo krótkiego dystansu. Naprawdę krótkiego. Aby sobie to jakoś zobrazować, proszę sobie wyobrazić najmniejszy z atomów, czyli wodór. Jego promień atomowy wynosi ok. 5,291 772 · 10−11m − zasięg, na którym oddziaływanie silne jest zdolne do pokonania elektromagnetycznego, to 10 tysięcy razy mniej. No to jakim cudem istnieją (i mają się dobrze) jakiekolwiek jądra większe niż hel? Przecież to się (dzięki ładunkowi elektrycznemu jaki przenosi każdy proton) kupy nie trzyma w żaden sposób?

Trzyma! I musi się trzymać, czego dowodem naocznym są żelazne gwoździe! Oddziaływanie silne jest związane z ładunkiem umownie nazywanym kolorem, który przenoszą kwarki tworzące protony i neutrony. Cząstki przenoszące kolor mają specyficzną cechę: im bardziej próbujemy je wyrwać z układu z pozostałymi, tym mocniej się trzymają. Choćby włożyć w to dowolnie dużo energii, to i tak nigdy nie uzyskamy swobodnego kwarka, ale zawsze twór nazywany mezonem, składający się z pary kwark-antykwark. Właśnie wymiana takich par, noszących w omawianym przypadku nazwę pionów, pomiędzy protonami i neutronami trzyma jądra w całości. Z tym, że znów − zasięg takiego oddziaływania nie jest nieograniczony i aby istnieć, jądro musi zawierać neutrony, które stanowią rolę swoistego łącznika pomiędzy protonami. Dość naiwnie, ale w sposób wystarczający dla tego modelu, można sobie wyobrazić, iż wymiana pionów powoduje, iż każdy tworzący je neutron i proton cały czas zmienia swoją tożsamość.

No to prześledźmy pokrótce listę stabilnych izotopów, może rzuci się nam w oczy jakaś prawidłowość. Najbardziej popularny jest wodór w postaci protu. Zawiera w swoim jądrze jeden proton, a o ile nam wiadomo, protony się nie rozpadają. Gdy próbować skleić z sobą dwa protony, jak dzieje się to np. we wnętrzu Słońca, to efektem będzie nie 2He tylko 2H (D) czyli trwały izotop wodoru tj. deuter.

fot. domena publiczna

Stabilne izotopy helu zawierają w swoim jądrze jeden lub dwa neutrony, przy czym najbardziej rozpowszechniony jest wariant 4He czyli izotop zawierający w swoim jądrze dwa protony i dwa neutrony. Spójrzmy na węgiel: ma dwa stabilne izotopy, przy czym więcej jest tego zawierającego w jądrze 6 neutronów i 6 protonów. Podobna prawidłowość zachodzi dla azotu, tlenu i neonu. Przewagę mają izotopy zawierającego równą liczbę neutronów i protonów. W przypadku kolejnych pierwiastków pozostaje to prawdą dla pierwiastków o parzystej liczbie protonów w jądrze, w przypadku nieparzystej przewagę mają izotopy zawierające o jeden lub dwa neutrony więcej w porównaniu do liczby protonów.

Ostatnim pierwiastkiem spełniającym tę regułę jest wapń, którego najbardziej rozpowszechnionym izotopem jest 40Ca. Od tytanu zaczyna się to rozjeżdżać: przewagę mają te izotopy, w których jest nadmiar neutronów w stosunku do protonów, z tym że nie widać w tym żadnej prawidłowości. Jedyne, co rzuca się w oczy, to to, że pierwiastki o parzystych liczbach protonów mają więcej stabilnych izotopów w porównaniu do nieparzystych, które mają jeden lub dwa stabilne izotopy. Cyna, mająca liczbę atomową 50, ma aż dziesięć stabilnych izotopów, podczas gdy antymon o liczbie atomowej 51 jedynie dwa; kolejny tellur osiem, a następny jod jeden. Wyliczanka kończy się na ołowiu, który posiada cztery stabilne izotopy. Następny na liście jest bizmut z jednym izotopem, który nie jest stabilny, choć może się takim wydawać, bo jego czas półtrwania przekracza wiek Wszechświata. Kolejne pierwiastki nie mają już żadnych stabilnych izotopów, choć tor i uran posiadają na tym tle względnie dużo izotopów o czasie półtrwania do miliardów lat, co pozwala im występować naturalnie na naszej planecie. Liczba izotopów niestabilnych w przypadku poszczególnych pierwiastków pozwala nam dostrzec pewną zależność.

fot. CC BY 4.0.

Jeśli dany izotop leży poniżej ścieżki wyznaczonej przez izotopy stabilne, to jego sposób rozpadu będzie związany ze zmniejszeniem liczby neutronów w jądrze poprzez rozpad beta minus, czyli przemianę jednego z neutronów w proton przy jednoczesnej emisji elektronu i antyneutrina. Jeśli jądro zawiera niedobór neutronów w stosunku do izotopów stabilnych, to należy się spodziewać rozpadu beta plus, polegającego na przemianie protonu w neutron przy emisji pozytonu i neutrina. Jeśli dany izotop leży poza końcem ścieżki stabilności, to najczęściej rozpada się, emitując cząstkę alfa, składającą się z dwóch protonów i dwóch neutronów. Nie ma prostego algorytmu, który na podstawie liczby protonów w jądrze poda nam, ile możemy uzyskać izotopów danego pierwiastka, ale można zauważyć, że dla pewnych liczb protonów i neutronów w jądrze jest ono bardziej trwałe w stosunku do sąsiednich. Są to tzw. liczby magiczne: 2, 8, 20, 28, 50, 82, 126 i 184 dla samych neutronów. Biorąc pod uwagę, że najcięższe stabilne jądro to 208Pb o magicznych liczbach protonów (Z=82) i neutronów (N=126), to rzecz wydaje się warta uwagi, zwłaszcza że sprawdza się również w innych przypadkach. Zwracam uwagę, iż najbardziej rozpowszechniony izotop helu to 4He. Jest to szczególnie ciekawe w kontekście poszukiwania cięższych pierwiastków. Większość syntezowanych superciężkich jąder rozpada się w czasie rzędu milisekund, ale gdy uda się uzyskać jądra o większych ilościach neutronów to zauważamy obszar nazywany wyspą stabilności gdzie np. izotop 270Hs (pierwiastka zwanego hasem) ma czas półrozpadu ok. 22s! Sugeruje to, iż jądro, tak jak atom, posiada powłoki energetyczne możliwe do zajmowania przez jego składniki, a wypełnienie takich powłok sprawia, iż jądro jest stabilniejsze. Jest również nadzieja na syntezę dalszych pierwiastków, aby sprawdzić, gdzie leży granica!

Współczesna (2012) ocena położenia i rozmiarów wyspy stabilności, z maksimum czasu życia dla izotopów koperniku (Z = 112). Widoczny jest także obszar wysokiej niestabilności jąder, który dla obecnie badanych dróg syntezy rozciąga się powyżej Z ≈ 120

fot. domena publiczna

Kończąc ten tekst − zawsze, gdy ktoś w alarmistycznym tonie opowiada o radioaktywności wokół nas, to pamiętajcie, że macie z nią stały kontakt. Czy to w żywności, czy to podczas oddychania, czy z deszczem.

Spośród kilkudziesięciu izotopów promieniotwórczych występujących w sposób naturalny w przyrodzie, zaledwie kilka obecnych jest w różnych produktach spożywczych. Należą do nich przede wszystkim 14C, 40K oraz izotopy radu, toru i ich pochodne. Najbardziej rozpowszechniony jest izotop potasu 40K oraz izotop węgla 14C, które w organizmie człowieka o masie 70 kg odpowiadają za radioaktywność około 10 000 Bq.

W wyniku rozszczepienia ciężkiego jądra, np. uranu lub plutonu, powstaje około 100 różnych izotopów promieniotwórczych, jednakże tylko kilka z nich ma praktyczne znaczenie w przypadku skażenia żywności. Należą do nich głównie izotopy jodu, cezu i strontu, dla których ustalono normy zawartości zawierające się w przedziałach od 100 do 1000 Bq/kg w zależności od rodzaju izotopu (137Cs, 131I, 90Sr, 40K) i rodzaju żywności. Inne będą dla owoców, a inne dla mleka lub mięsa. O tym, dlaczego skupiono się na tych izotopach, oraz o tym, jak konkretnie przedostają się do środowiska, porozmawiamy sobie w kolejnym tekście, gdzie poruszę to w związku z rocznicą katastrofy w Czarnobylu.

(c) by Lucas Bergowsky
Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem
.

EM poleca (#2): Richard Rhodes – „Jak powstała bomba atomowa”

Zapewne wielu z Was obejrzało w zeszłym lub w tym roku film „Oppenheimer”, bardzo ciekawą opowieść o ojcu bomby jądrowej (7 Oscarów w 2024!). Kto nie widział – polecam. Ale ja nie o filmie tu chcę napisać.

Jeszcze zanim powstało to dzieło filmowe, były niezliczone książki traktujące o tym, jak doszło do powstania bomby. Chciałbym szczególnie polecić jedną, a mianowicie „Jak powstała bomba atomowa” autorstwa Richarda Rhodesa. Zanim przejdę do samej książki, kilka słów o autorze, bo jest to niezwykła postać. Gdy miał zaledwie rok, jego matka popełniła samobójstwo. Ojciec ożenił się ponownie, ale macocha zaniedbywała Richarda i jego starszego brata. W efekcie obaj trafili do sierocińca, gdzie pozostali do pełnoletności. Uczyli się bardzo dobrze, skończyli szkołę średnią, po czym Richard dostał stypendium na Yale, gdzie skończył studia (humanistyczne, m.in. historia) z wyróżnieniem. Gdy zainteresował się tematem z pogranicza historii i fizyki, czyli bombą jądrową, poszedł specjalnie na uniwersytecki kurs fizyki, aby zrozumieć to wszystko.

I tak w 1986 roku powstała absolutnie niezwykła książka „The making of the atomic bomb”, która została wyróżniona nagrodą Pulitzera.


Przeczytałem dziesiątki książek o tej tematyce, ale ta jest ewidentnie ponad wszystkimi innymi. Rhodes wykonał tytaniczną pracę, studiując tysiące dokumentów z tamtych czasów, co dało nam książkę mającą niemal 900 stron. Historia bomby zaczyna się jeszcze w XIX wieku – odkryciem zjawiska promieniotwórczości – ale wspomniany jest też Herbert George Wells, wizjoner bomby atomowej (powieść „The world set free” – „Świat wyzwolony” z 1914 (!) roku). Autor wplata w historię sporo fizyki, przekazując tę skomplikowaną wiedzę w całkiem prosty sposób. Ale mamy tam nie tylko fizykę. Dowiecie się też o całym skomplikowanym układzie światowej polityki, zarówno amerykańskiej, jak też światowej. Jest też sporo informacji o gospodarce, głównie o tym, jak trudno było przekonać Kongres do wyasygnowania wielkich pieniędzy bez ujawniania szczegółów tego, na co mają być przeznaczone. Szpiedzy przecież nie zasypiali gruszek w popiele, a Amerykanie woleli sowietów trzymać z dala od swoich sekretów. Szczerze mówiąc średnio im się to udało, albowiem wiele dokumentów dość szybko wylądowało na Kremlu. I wcale nie przekazywał ich Oppenheimer, przez lata gnębiony, śledzony i podsłuchiwany. Olbrzymi dramat wielkiego człowieka.

To książka o nauce, ale przede wszystkim o ludziach – wybitnych fizykach, politykach, przywódcach, ale też szeregowych technikach, robotnikach i dziewczynach obsługujących maszyny do separacji izotopów. Spotkamy w niej ludzi, których nazwiska znamy z podręczników: Einsteina, Bohra, Tellera, Feynmana. Czyta się ją z wypiekami na twarzy, jak najlepszy thriller. Dodajmy, że historia bomby nie kończy się ani testem Trinity, ani też zrzuceniem bomb na Hiroszimę i Nagasaki. Wzmaga się po wojnie, gdy zaczyna się wyścig zbrojeń. I w zasadzie trwa nadal.

Przeczytajcie tę książkę koniecznie, nawet jeśli nie interesuje was mechanizm rozszczepienia atomu, pomiar energii wybuchu przy pomocy papierków wypuszczanych z ręki czy też szalony zakład o to, czy wybuch bomby zapali atmosferę i zakończy życie na Ziemi. No i, jeśli dotychczas nie widzieliście, obejrzyjcie film. A tylko dla porządku dodam, że film nie jest oparty na omawianej książce, lecz na znakomitej biografii Oppenheimera autorstwa Birda i Sherwina.
Na samym końcu muszę też pochwalić tłumacza – Piotra Amsterdamskiego. Astrofizyk, wielki miłośnik gór. Przełożył kilkadziesiąt książek popularyzujących naukę, był naprawdę tytanem pracy.
Niestety, zabrała go wielka miłość, góry. Zginął w Tatrach w 2008 roku.