Car-bomba

Bomba „Little Boy” zrzucona na Hiroszimę w sierpniu 1945 roku niemal doszczętnie zniszczyła to miasto i spowodowała śmierć tysięcy ludzi.

Hiroszima – sierpień 1945
źródło: Wikimedia, licencja: domena publiczna

Kilkanaście lat później Związek Radziecki zrobił pokaz większej bomby. Nieporównywalnie większej – o mocy 3000 razy przekraczającej tę zrzuconą na Japonię.

Były to czasy zimnej wojny, gdy mocarstwa nuklearne prężyły muskuły, próbując pokazać, kto ma bardziej przerażającą broń masowego rażenia. Zacznijmy jednak od historii. W czasie II wojny światowej w USA realizowano Projekt Manhattan, w ramach którego skonstruowano bomby jądrowe oparte na rozszczepieniu atomów uranu i plutonu. Ale już w czasie pracy nad bombą uranową / plutonową powstał zespół uczonych, którzy zaczęli opracowywać teoretyczne podstawy jeszcze straszliwszej bomby – tzw. bomby wodorowej, znanej też jako „bomba H”. Jest to ładunek termojądrowy, do pewnego stopnia kopiujący to, co dzieje się we wnętrzu Słońca oraz innych gwiazd. Nie jest łatwo odtworzyć reakcję łączenia lekkich jąder atomowych – do jej zainicjowania niezbędna jest bardzo wysoka temperatura oraz gigantyczne ciśnienie. Nie wdając się w szczegóły teoretyczne napiszę tylko, że najskuteczniejszą metodą uruchomienia reakcji termojądrowej jest otoczenie ładunku wodorowego bombą rozszczepieniową. Jej odpalenie skutkuje ściśnięciem tego, co jest wewnątrz, do takich parametrów, które spowodują syntezę jądrową, a w efekcie wydzielenie olbrzymiej energii, wielokrotnie większej niż ta, którą znamy z testu Trinity czy eksplozji nad Hiroszimą i Nagasaki.

I tak powstała bomba znana pod kodową nazwą „Ivy Mike”. 1 listopada 1951 roku na pacyficznym atolu Enewetak (dawna nazwa: Eniwetok) Amerykanie dokonali pierwszej próbnej eksplozji. Moc oszacowano na 10,4 megaton (700 x Hiroszima).

Próba “Ivy Mike” 10,5 megatony
źródło: Wikimedia, licencja: domena publiczna

Kilka miesięcy później podobną próbę przeprowadził Związek Radziecki. Ich bomba, której Amerykanie nadali nazwę kodową „Joe 4” (od imienia zmarłego kilka miesięcy wcześniej Józefa Stalina), miała moc zaledwie 0,4 megatony. Do eksplozji doszło na poligonie nuklearnym w Semipałatyńsku. Dopiero kolejna wersja bomby, znana dziś jako RDS-37, miała moc powyżej megatony (ok. 1,6 Mt). Ale ukoronowanie sowieckich wysiłków w tej dziedzinie miało nastąpić w 1961 roku, niemal dokładnie w 10. rocznicę eksperymentu „Ivy Mike”. Bomba ta była znana pod kodową nazwą „Produkt 602”. Prace nad nią prowadził zespół najwybitniejszych sowieckich fizyków, chemików oraz inżynierów w zamkniętym mieście Arzamas-16 (wcześniej i później znanym jako Sarow). Powołano tam Wszechrosyjski Instytut Naukowo-Badawczy Fizyki Eksperymentalnej (ros. Всероссийский научно-исследовательский институт экспериментальной физики). Głównym projektantem i szefem instytutu był wtedy Julij Chariton, wysunięty na to stanowisko przez ojca sowieckiej atomistyki, Igora Kurczatowa. Tu warto dodać, że jednym z szefów zespołu konstrukcyjnego był Andriej Sacharow, późniejszy dysydent, obrońca praw człowieka i laureat pokojowego Nobla.

Pierwotny projekt zakładał stworzenie ładunku o absolutnie niewiarygodnej mocy 100 megaton. Ponieważ nikt nie wiedział, jakie mogą być realne skutki eksplozji takiej bomby, przeprojektowano ją tak, aby moc była zmniejszona o połowę.

Bomba ta była bardzo ciekawą konstrukcją. W pierwszym etapie miał eksplodować „klasyczny” ładunek jądrowy, który uruchamiał lżejszą bombę termojądrową o mocy ok. 1,5 Mt, a ten z kolei był swoistym zapalnikiem właściwej bomby o mocy 30 x większej. Całość ważyła 27 ton, dlatego niezbędne było przeprojektowanie największego sowieckiego bombowca Tu-95 (nazwa kodowa NATO: „Bear”), aby był w stanie przenieść ten ładunek.

Nikita Chruszczow nie ukrywał przez Amerykanami, że Sowieci zamierzają przeprowadzić próbną eksplozję. Powiadomił ich o tym w prywatnej rozmowie na kilka tygodni przed planowanym eksperymentem. Umożliwił w ten sposób obserwację eksperymentu, z której Amerykanie skwapliwie skorzystali.

Dowódcą bombowca został Andriej Durnowcew (jakże ciekawe nazwisko). Dziewięcioosobowa załoga wystartowała w kierunku poligonu na Nowej Ziemi, a za nią samolot laboratorium Tu-16 z przyrządami pomiarowymi oraz systemem poboru próbek powietrza. Bombę wyposażono w ważący 800 kg spadochron o powierzchni 1600 m2. Zrzucona na poligon 30 października 1961 eksplodowała planowo na wysokości 4 km nad ziemią. W tym czasie oba samoloty zdążyły się oddalić na odległość ponad 45 km od epicentrum wybuchu. Eksplozja była widoczna z odległości 100 km (!). Grzyb atomowy osiągnął wysokość ponad 65 km i był widoczny z odległości 800 km. Fala sejsmiczna trzykrotnie obiegła Ziemię. W wioskach odległych o ok. 800 km wypadły z okien szyby. Energię eksplozji Amerykanie oszacowali pierwotnie na 58 Mt TNT. Dziś wiemy, że wyniosła „zaledwie” 50 Mt. Badania pokazały, że oparzenia trzeciego stopnia były obserwowane w odległości 100 km od epicentrum. Co ciekawe, skażenie radioaktywne w pobliżu epicentrum było minimalne, po kilku godzinach nie było niebezpieczeństwa dla ludzi. Oczywiście wynikało to z faktu, że była to bomba termojądrowa, która rozsiewa znacznie mniej cząstek radioaktywnych niż ładunek rozszczepieniowy. To swoisty paradoks – wielokrotnie silniejsza bomba termojądrowa jest „czystsza” niż ładunek rozszczepieniowy.

Szacowany efekt bomby 50 megaton nałożony na mapę Paryża. Żółty okrąg – kula ognia, czerwony – zasięg pełnej destrukcji.
źródło: Wikimedia, licencja: GNU FDL 1.2

Wioski na wyspie były już od kilku lat opuszczone, ponieważ od lat 50. trwały tam próby atomowe. Eksplozja „Produktu 602” w zasadzie zmiotła je z powierzchni Ziemi. Jonizacja powietrza spowodowała przerwę w łączności radiowej trwającą ponad godzinę.

Próba na Nowej Ziemi była największą w historii eksplozją dokonaną rękoma człowieka. Amerykanie nigdy nie przeprowadzili nawet porównywalnej próby, ich największy ładunek miał moc 15 Mt. Jaką moc mają obecnie największe bomby jądrowe? Tego w zasadzie nikt nie wie. Eksperci twierdzą jednak, że bomby o mocy dziesiątek megaton są zdecydowanie niepraktyczne. A tych stosunkowo niewielkich na świecie jest tyle, że całą ludzkość można by zmieść z powierzchni Ziemi kilkakrotnie.

Na koniec kilka zdań na temat nazewnictwa. Pierwotna kodowa nazwa „Produkt 602” była potem przemianowana na „Iwan”. Nazwa „Car-bomba” pochodzi z czasów późniejszych. Skąd się wzięła? W XVI w. w Rosji odlano olbrzymią armatę kalibru 900 mm, którą nazwano Car-puszka (ros. puszka = armata). Każda z kamiennych kul, które miały być w niej użyte, ważyła 800 kg. Podobno oddano z niej jeden strzał. W XVIII w. powstał Car-kołokoł (ros. kołokoł = dzwon). Miał masę 202 tony. Nigdy nie zadzwonił, ponieważ pękł jeszcze w dole odlewniczym, gdy gaszono pożar Kremla w 1737 roku. Per analogiam ktoś wpadł na pomysł nazwy „Car-bomba”.

Literatura dodatkowa

W 75. rocznicę powstania sowieckiego przemysłu atomowego Rosatom odtajnił film pokazujący przygotowania i przebieg próby “Car-bomby”. Znajdziecie go tu, na stronach Atomic Heritage Foundation.

Z kolei tutaj jest szczegółowy opis całego wydarzenia na łamach Bulletin of the Atomic Scientists.

Dzień, w którym na Hiszpanię spadły bomby wodorowe

Nie, to nie jest opowiadanie SF – to się wydarzyło naprawdę, w 1966 roku, a skutki są odczuwane do dziś. Przeczytajcie o historii hiszpańskiej wioski Palomares.

Operacja „Chrome Dome”

Lata 60. XX wieku były szczytowym okresem zimnej wojny między USA i ZSRR. W ramach operacji „Chrome Dome” amerykańskie bombowce strategiczne B-52G pełniły dyżury bojowe między innymi w Europie. Sześć razy na dobę ze wschodniego wybrzeża USA startowały te wielkie maszyny, niosąc na pokładzie po kilka bomb termojądrowych.

Bombowiec USAF B-52 nad oceanem, źródło: Wikipedia, licencja: domena publiczna

Trasa przebiegała przez Atlantyk, nad Hiszpanią, aż do Włoch i Turcji. Tam zawracały do USA. Nie było międzylądowania, dlatego niezbędne były dwa tankowania w powietrzu dla uzupełnienia zapasu paliwa. Ze względów bezpieczeństwa tankowania (refuelling) takie odbywały się nad Morzem Śródziemnym.

Trasa lotów B-52 w trakcie operacji “Chrome Dome”,
źródło: Wikipedia, licencja CC BY-SA 2.5

Taki rutynowy lot odbywał się 17 stycznia 1966 roku. Samolot był już w drodze do USA, zbliżał się do leżącej na wybrzeżu Hiszpanii wioski Palomares w Andaluzji. Około godziny 10.22, na wysokości 9500 m, miała się rozpocząć planowa operacja tankowania paliwa wykonywana przez latającą cysternę K-135 „Stratotanker” (armia USA używa ich do dziś, czasem latają nad Polską). Nie wszystko poszło zgodnie z planem. Bombowiec zbliżył się do wypuszczonego przewodu tankującego zbyt szybko, co spowodowało uderzenie jego końcówki o kadłub i jego uszkodzenie. W efekcie oba samoloty zostały oblane paliwem lotniczym i prawdopodobnie jakaś iskra spowodowała jego zapłon. Nastąpiła gwałtowna eksplozja, a oba statki powietrzne zmieniły się w olbrzymią kulę ognia. Czteroosobowa załoga latającej cysterny zginęła w wybuchu. Stratoforteca B-52 rozpadła się na dwie części, z których jedna spadła wprost na wioskę Palomares, zaś druga uległa dalszej fragmentacji, a odłamki spadły częściowo do morza, a częściowo na wybrzeże. Z siedmioosobowej załogi bombowca B-52 czterem pilotom udało się wyskoczyć na spadochronach. Jeden wylądował na ziemi, ale razem z fotelem, ponieważ coś nie zadziałało w systemie odrzucania fotela. Szybko zabrano go do szpitala. Pozostałych trzech lądowało na spadochronach w wodzie, niedaleko brzegu.

Broken Arrow”

Szczątki dwóch samolotów spadły na tereny zamieszkałe. Nikt na ziemi nie został poszkodowany, choć największy fragment bombowca znaleziono w pobliżu miejscowej szkoły. „Broken Arrow” („Złamana strzała”) to kodowe określenie używane przez armię USA w sytuacji, gdy zostaje utracona broń jądrowa. W tym przypadku tych „złamanych strzał” było aż cztery, ponieważ tyle bomb wodorowych znajdowało się na pokładzie B-52. Na szczęście w momencie wypadku były one nieuzbrojone, co zapobiegło prawdziwej katastrofie nuklearnej w Europie. Bomby typu Mark 28 (później B28), ważące niemal 800 kg każda, to ładunki termonuklearne, czyli tzw. bomby wodorowe. Ładunek konwencjonalny uruchamia pierwszy etap reakcji, w którym rozszczepienie ciężkich jąder (uranu lub pluton) inicjuje syntezę lekkich jąder wodoru o olbrzymiej mocy niszczącej. Zgubione bomby były ładunkami o mocy ok. 1,45 megatony, czyli ponad 80 razy większej niż bomba zrzucona na Hiroszimę.

Jedna z bomb Mark 28 wydobyta po katastrofie nad Palomares,
źródło: Wikipedia, licencja: domena publiczna

Tylko w dwóch bombach uruchomiły się automatycznie spadochrony opóźniające, w dwóch pozostałych, które spadały bez rozwiniętego spadochronu, wskutek zderzenia z ziemią nastąpiły eksplozje ładunków konwencjonalnych, co spowodowało natychmiastowe rozproszenie ładunku plutonowego na obszarze około 2,6 km2. Co gorsza, jedna z bomb spadła do morza.

Władze USA i Hiszpanii starały się ukryć skalę katastrofy, jak też to, że jedna z bomb nie została odnaleziona. Jednak informacje dość szybko przedostały się do mediów, co spowodowało m.in. komentarze radia Moskwa o tym, że w całej okolicy występuje śmiertelny poziom promieniowania, co nie było prawdą. Aby pokazać, że nie ma zagrożenia, minister turystyki Hiszpanii razem z amerykańskim ambasadorem, w towarzystwie licznych reporterów, poszli popływać w morzu. Amerykańska armia dopiero po 46 dniach od katastrofy oficjalnie poinformowała, że poszukuje zgubionej bomby.

Sytuacja była do tej pory niespotykana. Oto kilka lat po kryzysie kubańskim (1962), związanym z transportem rakiet z ładunkami nuklearnymi w pobliże USA, w Europie nastąpiła katastrofa zakończona skażeniem promieniotwórczym. Bardzo ważne było też to, że jedna z bomb nadal znajdowała się w Morzu Śródziemnym. Dlatego też armia USA rozpoczęła natychmiast operację poszukiwawczą, która jest znana pod nazwą kodową „Moist Mop” („Wilgotny mop”). Okolice wioski Palomares zaroiły się od setek żołnierzy NATO wyposażonych w liczniki Geigera. Ich pierwszym zadaniem było określenie zasięgu skażenia oraz zebranie wszystkich elementów bomb i szczątków samolotów. Przez kilka kolejnych miesięcy kilkucentymetrowa warstwa ziemi była zbierana ręcznie do stalowych beczek. Tysiące takich beczek zostało wywiezionych okrętami do USA i przeniesionych do składowiska materiałów promieniotwórczych.

Beczki z ziemią zebraną w Palomares przygotowane do transportu do USA
źródło: Wikipedia, licencja: domena publiczna

Na morze ruszyły amerykańskie okręty, na których pokładach było m.in. 150 specjalistów nurków. Mogli oni jednak prowadzić poszukiwania jedynie do głębokości ok. 110 m. Tymczasem w tych okolicach głębokość morza w wielu miejscach przekracza 700 m. Dlatego też do prac skierowano także specjalny batyskaf „Alvin”, który może prowadzić eksplorację do głębokości ponad 1800 m. Ten trzyosobowy pojazd 2 kwietnia zlokalizował zgubioną bombę na głębokości 880 m. Operacja była prowadzona pod presją czasu, ponieważ Amerykanie wiedzieli, że w ten sam rejon ruszyły też sowieckie okręty podwodne, dla których zdobycie takiej bomby byłoby wielkim sukcesem.

Na szczęście dysponowano informacją hiszpańskiego rybaka, który był w stanie w przybliżeniu określić, gdzie wodowała bomba, ponieważ widział ją ze swojej łódki. Pierwsza próba wydobycia zakończyła się fiaskiem, ponieważ zerwała się lina nośna. Ponownie znaleziono ją po tygodniu i 7 kwietnia 1966 wydobyto na powierzchnię. Następnego dnia zezwolono fotoreporterom wykonać zdjęcia odzyskanej bomby – był to pierwszy przypadek w historii, gdy armia USA upubliczniła takie zdjęcia. Jako ciekawostkę można dodać, że batyskaf Alvin zatonął w 1968 roku, ale został wydobyty, przekonstruowany, a w 1986 roku badał wrak „Titanica”.

Niezakończona historia

Wypadek w Palomares po kilku miesiącach znikł z czołówek gazet i prawie wszyscy zapomnieli o sprawie. Na świecie skupiano się już na wojnie sześciodniowej, czyli konflikcie Izraela z Egiptem. Ale mieszkańcy Palomares na co dzień oglądali trzy otoczone płotem fragmenty terenu (łącznie ok. 40 hektarów), na który spadły bomby. W tych miejscach nadal znajduje się sporo rozproszonego plutonu. Nie można go zebrać w prosty sposób, ponieważ każda próba ruszenia tej ziemi może spowodować rozproszenie pyłu, co mogłoby mieć fatalne skutki – radioaktywny pluton jest groźny nawet w ilościach mikrogramowych. Jesienią 2015 roku podpisano porozumienie między rządami USA i Hiszpanii, na mocy którego sprawa ma zostać ostatecznie rozwiązana, choć tak naprawdę szanse są niewielkie. A pluton jest cierpliwy, jego okres półrozpadu wynosi 24 tys. lat.

Niemal dokładnie dwa lata po wypadku nad Palomares miała miejsce jeszcze jedna podobna katastrofa B-52, tym razem w pobliżu bazy wojskowej Thule na Grenlandii. Z niejasnych przyczyn na pokładzie bombowca wybuchł pożar. Załoga katapultowała się, samolot się rozbił, uszkodzeniu uległy cztery bomby wodorowe, zginął jeden z siedmiu członków załogi. Trzy bomby uwolniły sporą ilość plutonu, czwartej bomby nie znaleziono. Ta katastrofa była kroplą, która przelała czarę goryczy. Operacja „Chrome Dome” została natychmiast zakończona – regularne loty długodystansowe B-52 z ładunkami jądrowymi przeszły do historii.

Jeśli ktoś chce obejrzeć film „The day the fish came out”, luźno związany z tymi wydarzeniami, niech zajrzy na YouTube. Uwaga – to komedia.

Dla zainteresowanych


Długi film dokumentalny o zdarzeniu: https://www.youtube.com/watch?v=OlVA1kl7Obs

Dokument o katastrofie: https://www.youtube.com/watch?v=kEGC8M-b0Bo

Przebieg katastrofy – animacja: https://www.youtube.com/watch?v=j9jb2DMybvA

Łaskotanie ogona śpiącego smoka – tragiczna historia Daghliana i Slotina

Tytułowa przenośnia oznaczająca ryzykowne i nie do końca przemyślane działania została wymyślona przez Richarda Feynmana, gdy obserwował prace niektórych eksperymentatorów pracujących w ramach Projektu Manhattan. Przypomnę może, że jest to nazwa kodowa amerykańskiego tajnego programu dotyczącego wykorzystania energii jądrowej, zarówno do celów cywilnych, jak też czysto militarnych. Program zainicjowano dzięki słynnemu listowi Einsteina i Szilarda (1939), rozwinięto w latach 1942-46, a formalnie zakończono w 1947.

Cały program obejmował setki rozmaitych działań – od rozważań teoretycznych przez eksperymenty chemiczne, fizyczne, projekty stricte technologiczne aż do zwieńczenia, którym był test bomby jądrowej o nazwie kodowej Trinity.

Jednym z bardzo ważnych problemów, który musiał zostać rozwiązany w Los Alamos, było doświadczalne wyznaczenie wartości masy krytycznej. Nazywamy tak minimalną masę materiału rozszczepialnego, w której reakcja rozszczepienia jąder atomowych zaczyna przebiegać w sposób łańcuchowy. Obliczenia teoretyczne nie dały prostej i jednoznacznej odpowiedzi na pytanie o masę krytyczną. Różni uczeni uzyskiwali bardzo różne wartości – od kilkunastu kilogramów do ton (!). Dlatego też prowadzono eksperymenty, które mogłyby dać realną odpowiedź na pytanie o konkretną wartość, przynajmniej dla podstawowych pierwiastków – uranu-235 oraz plutonu-239.

Na czym te doświadczenia polegały? Były one dwutorowe. Jedne polegały na przygotowaniu dwóch półkul z materiału rozszczepialnego, a następnie zbliżaniu ich do siebie i monitorowaniu wzrostu promieniowania emitowanego przez ten zestaw. Oczywiście wszystko musiało być prowadzone bardzo ostrożnie, aby nie wywołać rzeczywistego wybuchu jądrowego. Do pewnego stopnia można by to porównać do prób zbliżania zapalonej zapałki do otwartej beczki z benzyną w celu wyznaczenia minimalnej odległości, w której pary benzyny się jeszcze nie zapalą.

W ramach drugich doświadczeń przygotowywano podobne półkule, ale dodatkowo otoczone połówkami wydrążonych kul wykonanych z materiału odbijającego neutrony. Dzięki takiej konstrukcji masa krytyczna materiału rozszczepialnego może być zdecydowanie mniejsza.

I właśnie takie eksperymenty prowadził m.in. Harry Daghlian. Był to bardzo błyskotliwy fizyk pochodzenia armeńsko-amerykańskiego. W wieku 17 lat zaczął studiować matematykę na MIT, ale szybko zakochał się w fizyce, którą ukończył w wieku 21 lat. W 1944 roku został zatrudniony w ramach Projektu Manhattan i przydzielony do grupy badającej masę krytyczną. 21 sierpnia 1945 r., a więc dwa tygodnie po zrzuceniu bomby na Hiroszimę, Daghlian przeprowadzał kolejne doświadczenie z wykorzystaniem rdzenia z plutonu-239 i deflektora neutronów wykonanego z kostek węglika wolframu. W pewnym momencie pozostała mu do dołożenia ostatnia kostka. Zbliżając ją do zestawu, zauważył, że promieniowanie zaczyna szybko rosnąć. W tym momencie popełnił błąd, który kosztował go życie. Cofając ręce, zahaczył o krawędź zestawu, kostka wpadła do środka, powodując start reakcji łańcuchowej. Młody fizyk szybko rozmontował kostki węglika, co zatrzymało reakcję. Niestety, w ciągu tego czasu pochłonął gigantyczną ilość promieniowania gamma i neutronowego. Szacuje się, że było to ok. 5 siwertów. Jest to dawka, która zwykle powoduje śmierć osoby napromieniowanej w ciągu miesiąca. Tak też było w tym przypadku. Daghlian zapadł w śpiączkę i pomimo troskliwej opieki medycznej zmarł po 25 dniach.

Plutonowy rdzeń był nadal wykorzystywany do badań. W 1946 r. zajął się nim kanadyjski fizyk, Louis Slotin. Ten 35-latek z Winnipeg zrobił w 1936 roku doktorat z chemii fizycznej w King’s College w Londynie, a w 1942 został członkiem zespołu badawczego w Los Alamos. 21 maja 1946 r. wykonywał eksperyment ze zbliżaniem do siebie połówek rdzenia z Pu-239. W typowym doświadczeniu kula plutonu jest umieszczona w połówce sfery wykonanej z berylu – reflektora neutronów. Druga połówka sfery jest oddzielona przekładkami dystansowymi. Slotin postanowił uprościć procedurę i zamiast przekładek użył zwykłego śrubokrętu. W pewnym momencie śrubokręt wysunął się z zestawu i górna część reflektora berylowego opadła na dolną, co spowodowało gwałtowny wzrost promieniowania – zestaw stał się nadkrytyczny. Pomieszczenie wypełniło niebieskie światło zjonizowanego powietrza [niektóre źródła twierdzą, że było to promieniowanie Czerenkowa – nie jestem kompetentny, aby to rozstrzygnąć]. Slotin zdążył jeszcze zrzucić górną półkulę berylową na podłogę, co zapobiegło większej tragedii. Poczuł w ustach kwaśny smak, a jego lewa ręka zaczęła silnie piec. Natychmiast po opuszczeniu budynku zaczął wymiotować. Były to typowe objawy silnej choroby popromiennej. Nic dziwnego – fizyk zaabsorbował ok. 21 siwertów promieniowania gamma i neutronowego. Jego los był przesądzony. Zmarł 9 dni później.

Harry Daghlian (drugi z lewej) i Louis Slotin (drugi z prawej) przyglądają się montażowi bomby do testu Trinity.

Źródło: Wikimedia, licencja: domena publiczna

Rdzeń wykorzystywany w obu tragicznych eksperymentach zyskał nazwę „demon core” („diabelski rdzeń”). Nie prowadzono z nim dalszych eksperymentów związanych z masą krytyczną.

Rekonstrukcja “diabelskiego rdzenia” z eksperymentu Slotina

Źródło: Wikimedia, licencja: Los Alamos National Laboratory

Literatura uzupełniająca

Moim zdaniem najlepsza książka opisująca amerykańską drogę do bomby jądrowej
Richard Rhodes – Jak powstała bomba atomowa

(c) by Mirosław Dworniczak. Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem. Linkować oczywiście można.