CZĘŚĆ II
SADOWA: technikalia, czyli to, czego albo szukamy, albo co omijamy
W naszej opowieści kilkukrotnie przewija się motyw pruskich karabinów, „co kosiły wrogów niczym łany zboża”. Parę razy pojawia się określenie „karabin odtylcowy”. Pochylmy się więc nad tym technicznym detalem, który (między innymi) stał się powodem pruskiego sukcesu w wojnie 1866 r.
Ale aby dobrze zrozumieć karabinowy przewrót, jakiego dokonał pruski karabin Dreysego, musimy odrobinę cofnąć się w czasie…
Historia broni palnej nie mogłaby się rozpocząć bez chińskiego wynalazku prochu. Proch czarny, dymny ( bo po jego wystrzale dym zupełnie przesłania strzelcowi widok celu) pojawił się w Państwie Środka około IX w. n.e. Dzięki kontaktom z Bliskim Wschodem i Mongołami (do najbardziej znanych polskich kontaktów należy chyba Kontakt pod Legnicą) ten materiał miotający dotarł do Europy w wieku XIII.

Przepis na proch praktycznie nie zmienił się do dzisiaj: wystarczy zmieszać drobno zmieloną siarkę, węgiel drzewny i saletrę potasową. Gotowe.
Ta ciemnoszara mieszanina ma kilka wad, z których najważniejsza to higroskopijność: saletra łapczywie pije wilgoć z powietrza, a jak „prochy zawilgną”, to ze strzelania zwykle nic nie wychodzi. Pewnym rozwiązaniem jest silne sprasowanie mieszaniny i pokruszenie na drobne ziarna: taki granulat jest znacznie na wilgoć odporniejszy i z wygodniejszy w wsypywaniu w odpowiednie rury i tutki.

Czarny proch rozsypany luzem na otwartym powietrzu (na przykład na białym stoliku ogrodowym mojej babci) pali się błyskawicznie wesołym płomieniem, wcale nie eksplodując. Powstają przy tym kłęby gryzącego płuca dymu o zapachu palonej siarki, a na ogrodowym stoliku pozostaje (no kto by się spodziewał!) zwęglony, wgłębiony krater. Temperatura takiego spalania to jednak kilkaset stopni. Babcia, właścicielka stolika, rozjuszona szkodami udziela przykrej reprymendy, a stolik, choć malowany wielokrotnie, zwęgloną dziurę ma do dzisiaj.
Jeśli jednak naszym zamiarem nie jest uszkadzanie stolików, a porządny wybuch, który będzie miał i odpowiednią żwawość, i sporą siłę eksplozji, wówczas proch winniśmy wsypać do zamkniętej przestrzeni. Dobrze jest go tam solidnie ubić. Ta przestrzeń to na przykład rura, którą tradycja każe nazwać lufą. Proch wsypany do stojącej lufy opada na jej dno. I tam, z pomocą jakiegoś tłoczka, stempelka czy innego tłuczka trzeba go mocno uklepać.
Ale skąd brać odmierzoną dawkę prochu (zbyt wielki prochowy ładunek rozerwie nasz samopał!)? Strzelec nosił ze sobą rodzaj aplikatora – prochownicę, zwykle pojemnik z rogu, skóry lub metalu, zakończony rureczką z dźwigienką. Rurka prochownicy wsadzona w lufę po naciśnięciu dźwigienki upuszczała odmierzoną, zawsze taką samą naważkę prochu. Rozwiązanie bezpieczne, ale czasochłonne.


Na ubity stemplem proch wpuszczano ołowiany pocisk: czasami kula miała średnicę mniejszą od kalibru lufy. Więc aby nie wypadła po przechylaniu lufy w dół, likwidowano luzy między lufą a pociskiem jakąś uszczelką. Ta przy okazji uszczelniała lufę, by gazy prochowe nie marnowały się uciekając przez szpary. Rolę uszczelki spełniał kawałek szmatki, papieru czy filcu. Dla wygody nazwiemy ją flejtuchem. Flejtuch owijając kulę poprawiał celność.
Kiedy nasze pacholęce zabawy na dworze („na dworze”, bo przecie rodzina pochodzi spod Lwowa) były zbyt beztroskie, wracaliśmy do domu brudni „jak nieboskie stworzenia”(określenie mamy) albo jak flejtuchy (ojciec). To urocze określenie „flejtuch” to piękne spolszczenie naszego strzeleckiego uszczelnienia (w oryginale „Fliegendes Tuch”- latająca szmatka). W czasie strzału ciężka kula leciała daleko do celu, ale lekka szmatka oddalała się od wylotu lufy tylko na kilka metrów. W postaci brudnego (proch jest – przypominam – czarny!) strzępka spadała kilka kroków przed strzelcem.
Zarówno pierwsze samopały, jak i współczesna broń strzelecka działają na tej samej zasadzie: ciasno nabity w solidną rurę proch spala się błyskawicznie (co potocznie nazywamy wybuchem). Napotykający „otwór czyli szczelinę” gaz uchodzi w jej kierunku. Praw fizyki pan nie zmienisz. Jeśli ów otwór skierujemy na cel, a na prochu położymy kulkę, zostanie ona wybuchem ładunku wyrzucona do przodu. Przepis na przykrości (osoby stojącej vis-a-vis rury) mamy jak w banku.
W wieku XVI, kiedy armie brytyjska, francuska i szwedzka wprowadziły do standardowego wyposażenia muszkiety, pojawiła się wielka innowacja procesu ładowania – papierowe patrony. W papierowej tutce zawinięty był odmierzony ładunek prochu, kula i czasem przybitka. Ładownice pojedynczego żołnierza zawierały kilkadziesiąt takich gotowych ładunków. W czasie wojen napoleońskich patrony weszły do powszechnego użycia wszystkich walczących wówczas armii, a do ich przygotowania w fabrykach amunicji zatrudniano kobiety.


Jak nabić flintę? Ładowanie
1. Stojący strzelec dobywa z ładownicy patron.
2. Przednimi zębami (obie ręce zajęte – karabin i patron!) chwyta koniec papierowej zawijki (mysi ogonek) i odrywa ją.
3. Wsypuje ładunek prochu do stojącej pionowo lufy.
4. Ubija proch stemplem. Czasem wrzuca do lufy przybitkę (dodatkowy szmaciany strzępek).
5. Na warstwę prochu upuszcza ołowiany pocisk owinięty resztą papieru z patronu. Pocisk mniejszy od średnicy lufy wpada do niej niemal sam. Ale kiedy oba wymiary są zbliżone…
6. …strzelec pocisk wdławia w lufę silnymi uderzeniami stempla.

Zazwyczaj papier patrona był wstępnie natłuszczony woskiem, łojem lub smalcem, aby chronić go przed wilgocią, umożliwić łatwiejsze przesuwanie otworu w dół i smarowanie lub czyszczenie kufy.
„Ciekawostka” odrobinę poza tematem: zdarzyć się mogło, więc się zdarzyło, że smarowanie patronów tłuszczem przynosiło sporo zamieszania. W 1857 roku armia brytyjska wprowadziła nowe karabiny Pattern 1853, których naboje – według plotek – były smarowane tłuszczem wieprzowym lub wołowym. Sipajowie, indyjscy żołnierze służący w armii Kompanii Wschodnioindyjskiej, stanowili trzon jej siły militarnej. Dla muzułmanów wieprzowina była nieczysta, a dla hindusów krowy święte. Patrony trzeba było brać do rąk, a co gorsza – do ust (zęby, zęby!). Obraziło to religijne uczucia sipajów i wywołało roczny krwawy bunt.

Jak z flinty wystrzelić? Zapalanie
Karabin nabity. Teraz proch w lufie trzeba jakoś zapalić. W tym celu do jej wnętrza prowadzi wąski kanał, przez który przedostaje się płomień „startowy”. Płomień ten powstaje albo w umieszczonej na zewnątrz miseczce z prochem (panewce), albo z kapiszonu (mosiężnego kubeczka wielkości małego ziarnka grochu z piorunianem rtęci). Proch na panewce zapalała np. iskra krzesana przez krzemień umieszczany w zamku samopału, albo nowocześniej – robił to płomień małego wybuchu w dnie kapiszonu.
Skomplikowane to bardzo, czasochłonne, w dodatku niepewne. Proch na panewce lubił zamakać w deszczu, albo źle wsypany nie przekazywał swego płomienia do wnętrza lufy (stąd powiedzenie, że przedsięwzięcie „spaliło na panewce”). Na zdjęciu widać, że mając karabin z pierwszymi panewkami to ani człowiek sobie nie pobiega, ani samopałem nie wyceluje w górę ani w dół. Zatem późniejsze panewki ulepszono, zmieniając ich kształt i dodając ruchome pokryweczki. Dzięki temu wierutny książę Bogusław mógł pistolet wydobyć z pionowego olstra przy siodle i wygodnie wypalić w łeb cnemu Kmicicowi.

Domena publiczna fot. Adam Halicki
Ale kiedy wynaleziono kapiszony, kto żyw jął dotychczasową broń wymieniać na kapiszonowce. Wygoda, szybkość i PEWNOŚĆ użycia ogromnie wzrosły. Ale kapiszony były małe, trzeba je było zakładać na zamek drżącymi w emocjach paluchami, o wypadnięcie z palców bardzo łatwo.
Zmiany, zmiany, zmiany
I nagle (WTEM!) w roku 1840 pojawia się „znikąd” karabin iglicowy systemu Dreysego.
Ten bardzo zdolny wynalazca i konstruktor swoim rewolucyjnym pomysłem próbował zainteresować pruskie Kriegsministerium już w roku 1827. Odbił się tam od ściany niechęci, gdyż ówczesnym urzędnikom brakowało i wyobraźni, i ochoty na ryzyko. W sumie nie ma w tym nic dziwnego: wprawdzie wynalazek Dreysego wyprzedzał swoją epokę, ale konkurował z dopiero co wprowadzonymi nowymi odprzodowymi karabinami kapiszonowymi.
Sytuacja zmieniła się, kiedy konstruktor znalazł inną ścieżkę do państwowych zamówień – wysoko postawionego protektora na dworze królewskim. Idealnym kandydatem był pruski następca tronu, arcyksiążę Wilhelm – zapalony strzelec i entuzjasta pojawiających się nowinek technicznych. Dreyse ofiarował mu więc specjalnie dla niego wykonany karabinek sportowy swego pomysłu.
Wilhelm od razu poznał się na potencjale rozwojowym ofiarowanej broni. Dzięki jego protekcji przed konstruktorem otworzyły się zamknięte dotąd drzwi – także do państwowego skarbca. Dzięki sutym funduszom na prowadzenie dalszych prac wkrótce pojawiły się prototypy kolejnych wersji karabinu. Każdy z nich było poddawany bardzo drobiazgowym próbom państwowym i wojskowym, bo choć monarcha wprawdzie pieniędzy nie skąpił, ale uważnie śledził postępy prac, zgodnie z pruską tradycją pilnując, by nie zmarnowano ani feniga.
W latach 1832-1836 przebadano kilkanaście kolejnych wersji iglicówki Dreysego, przy czym od 1833 roku były to wyłącznie konstrukcje odtylcowe na nabój scalony w łusce papierowej.
Prototyp roku 1836 komisja oceniła jako niezwykle obiecujący i zatwierdziła zamówienie partii próbnej: 315 sztuk karabinów. Produkcja tej liczby w niewielkim warsztacie zajęła Dreysemu niemal trzy lata. Dopiero w maju 1839 roku można było wreszcie rozpocząć próby wojskowe, nazwane później Grosse Versuch (Wielką Próbą). Wyniki okazały się na tyle pomyślne, że wszechwładny minister wojny von Rauch uznał broń za gotową do przyjęcia do uzbrojenia. I tu niespodzianka: okazało się, że Dreyse posiada o wiele wyżej postawionych przeciwników. Stary już król Fryderyk Wilhelm III i jego doradcy nie chcieli słyszeć o kolejnym przezbrojeniu armii, która dopiero co wymieniła ponapoleońskie skałkówki na kapiszonówki. Tym bardziej, że tej konwersji udało się dokonać za stosunkowo niewielkie pieniądze, a nowy karabin miał być (ach, ta precyzja wykonania) niezwykle kosztowny. Na dobitkę tak chwalony przez ministra wzrost szybkostrzelności praktycznej, dla przeciwników Dreysego oznaczała tylko marnowanie dużej ilości cennej amunicji. Podobny pogląd miał piętnaście lat później naczelny zbrojmistrz Austrii Augustin: „Karabin odtylcowy pozwala na prowadzenie szybkiego ognia w sposób ciągły, nie daje to jednak żadnej korzyści, ponieważ powoduje szybkie wyczerpanie się amunicji„

Poza tym skałkówki, konwertowane na zapłon kapiszonowy ładowały się – jak Pan Bóg przykazał – od przodu i do tego były szczytowym osiągnięciem w praktyce 200 lat ewolucji broni gładkolufowej. Czymże był w tym porównaniu jakiś tam nowomodny wymysł fabrykanta galanterii metalowej (Dreyse był z zawodu fabrykantem guzików)?
Szczęśliwie dla wynalazcy sędziwy król zmarł jeszcze w tym samym roku, a jego następca Wilhelm (od teraz legitymujący się dokumentem wydanym na nazwisko Fryderyk Wilhelm IV) nadal trwał w entuzjazmie do nowej broni.
Trzeba przyznać, że królestwo Prus, mając na względzie wygodę młodzieży szkolnej kolejnych pokoleń, uprzejmie przyjęło przyjazny system oznaczania swoich kolejnych królów. Byli to mianowicie: Fryderyk I, Fryderyk Wilhelm I, Fryderyk II Wielki, Fryderyk Wilhelm II, Fryderyk Wilhelm III, Fryderyk Wilhelm IV, Wilhelm I, Fryderyk III i na koniec- dla odmiany – Wilhelm II , znany powszechnie jako Wiluś. |



Już w grudniu 1840 roku jednym z pierwszych dekretów nowego króla do uzbrojenia został przyjęty leichtes Perkussiongewehr M/41, czyli lekki karabin kapiszonowy wzór 1841. Nazwa miała zamaskować nowy rodzaj wprowadzanego uzbrojenia. Na wyposażenie wojsk M/41 miał być wprowadzany nie jak zawsze – stopniowo, ale po wyprodukowaniu wszystkich zamówionych 60 tysięcy sztuk. Liczono, że przedłuży to tajemnicę nowej konstrukcji i zaskoczy przyszłych przeciwników.
Okazało się jednak, że nowej, skomplikowanej i wymagającej nieznanej dotąd precyzji wykonania broni nie ma gdzie produkować. Dopiero co Dreyse potrzebował 3 lat na dostarczenie 315 sztuk swojego prototypu. I stał się nieznany wcześniej cud: już jesienią prywatnemu przedsiębiorcy państwo wybudowało nowa fabrykę w miejscowości Sömmerda.
Ówczesne Prusy stały jeszcze przed rewolucją przemysłową, nowa fabryka używała niemalże rękodzielniczej technologii produkcji. To plus konieczność zachowania ścisłej tajemnicy przesądziły o bardzo niskiej wydajności zakładu. Oba czynniki spowodowały trwający wiele lat zator w realizacji zamówienia.
Sytuacja iście paradoksalna: w tym czasie Prusy posiadały nowatorski, najnowocześniejszy karabin na świecie, ale zarazem jakby go nie miały, ponieważ aby przezbroić w nową broń swoją armię, potrzeba było przeszło dwadzieścia lat.
To będzie nasza tajemnica
Niemiecką „tajną broń” nadal trzymano pod kluczem, nie ujawniając jej przed światem. Ale jednak ktoś wiedzieć powinien, jak ją obsługiwać. Więc organizowano w fabryce szkolenia, na które kierowano oficerów. Tam przez dwa miesiące zapoznawali się z produkcją i obsługą M/41, a po powrocie do macierzystych jednostek, już jako instruktorzy, sami szkolili zaprzysiężonych szeregowych żołnierzy. Produkcja zamówionej partii przeciągała się, a dzięki szkoleniu co roku przybywało rekrutów i rezerwistów zaznajomionych z nową „tajną bronią”. Tajność w takich warunkach była oczywiście nie do utrzymania, więc istnienie nowego karabinu stawało się tajemnicą poliszynela.
Pierwsze „publiczne użycie” iglicówki związane było z wydarzeniami wiosny ludów 1848. Tłumy rewolucjonistów wdarły się do arsenałów w Berlinie i kilku innych miastach. Światło dzienne ujrzało wszystko, co tam znaleziono, w tym „tajne” iglicówki Dreysego.
Wojsko tłumiące rewolucję w Badenii i Saksonii otworzyło do tłumów ogień. Strzelanie do ludzi w Dreźnie spowodowało śmierć 250 osób i zranienie 400. Wiele ofiar zostało trafionych z M/41, użytego wtedy właśnie po raz pierwszy.
Ten test, chociaż niezbyt chwalebny, pruskie karabiny iglicowe zdały doskonale.
Ta niezamierzona premiera wzbudziła w świecie olbrzymie zainteresowanie nową bronią. Nie trzeba było długo czekać, aby brytyjscy agenci dostarczyli jej egzemplarz do Wielkiej Brytanii, gdzie przeszedł bardzo wnikliwe testy i badania. Komisja Hansa Buska, cenionego eksperta uzbrojenia uznała, że karabin jest konstrukcyjnie nieudany i nie znajdzie szerszego zastosowania wojskowego. Ze źle maskowaną Schadenfreude opowiadano po klubach oficerskich, jak to pewien oficer w czasie prób poligonowych po oddaniu kilku strzałów z pruskiego karabinu miał nadpalone i poczerniałe od przerywających się gazów prochowych złote galony na denku czapki. A to w Armii Królewskiej było nie do przyjęcia!
Coś było na rzeczy. Faktycznie, marne uszczelnienie styku komory nabojowej i dociskanego do niej zamka, wyrzucały w twarz strzelca masę dymu i palących się cząstek prochu. Dwa lata później do podobnych wniosków doszła w Wiedniu komisja feldmarszałka Vincenza Augustina: stwierdziła duże przedmuchy gazów, mały zasięg skuteczny ognia, niską celność, słabą konstrukcję, podatność przepalanej przy każdym oddawanym strzale cienkiej iglicy na złamanie i sprzyjanie marnotrawstwu samej amunicji przy większej szybkostrzelności.
Ostatni argument ilustrować ma anegdota o znanym z niebywałej oszczędności najjaśniejszym Panu cesarzu Franciszku Józefie I, który twierdził, że na taką rozrzutność przy niecelnych strzałach „nas nie stać”. Komisja logicznie tłumaczyła powody marnotrawstwa. Po pierwsze: przy większej szybkostrzelności strzelec mógł ulegać pokusie mniej starannego celowania. Drugą przyczyną marnowania amunicji miał być fakt natury taktycznej. Klęczący lub nawet leżący żołnierz podczas prowadzenia ognia miał trudności z dosięgnięciem do ładownicy po kolejne naboje. Więc brał ich więcej i ładując jeden, pozostałe kładł na ziemi. Gdy nadszedł rozkaz do ataku, to najczęściej nie miał on czasu na ponowne ich ułożenie w ładownicy lub po prostu o nich zapominał.
Na fakt, dlaczego ładujący swój gwer żółnierz miałby leżeć, nie zwrócono większej uwagi.
Krytyczne wnioski po ekspertyzach nowego karabinu z produkcji w latach czterdziestych były prawdziwe. Ale dzięki długiemu czasowi realizacji armijnego zamówienia (20lat!) był czas na poprawki. Łącznie w tym okresie wprowadzono w M/41 8 poważnych ulepszeń, po czym zmieniano oznaczenia karabinów z M/41 na M/49 i tak dalej, zależnie od roku wprowadzenia poprawki.
Dla nowego karabinu okres pruskiej ekspansji okazał się być „złotym wiekiem”. Jego bojowe użycie na masową skalę w Danii (1864) i w Austrii (1866) wykazało, że domniemanie marnowania amunicji w prawdziwej walce okazało się mrzonką.
Taktyka pruska dostosowała się do niskiej celności i donośności iglicówki. Wojsko jak najszybciej musiało zbliżyć się do wrogich szeregów, przechodząc przez ogień bardziej dalekonośnych karabinów austriackich, aby z około 100m rozpocząć morderczy, szybki ogień. Stąd wzięło się określenie „ucieczka do przodu”.
Kiedy opisywaliśmy proces ładowania każdej broni odprzodowej, jasnym stawało się, że do tych czynności niezbędna była postawa stojąca (wsypywanie prochu do lufy, ubijanie, kula, przybitka).

Karabin Dreysego pozwalał na ładowanie i strzelanie np. na klęcząco lub leżąco: dostęp do komory nabojowej był znakomity – tuż przed oczami strzelca. Trafienie sylwetki postaci w CK białym mundurze, w postawie stojącej, było stosunkowo prawdopodobne. Sylwetka Prusaka w pozycji leżącej to cel wysokości ledwie 20cm, a nie półtora metra (plus wysoka czapka – kolejne 40cm).
Ładowanie od przodu kapiszonowego CK karabinu Lorentza przez wyszkolonego piechociarza pozwalało na strzelenie jeden raz na minutę, przez znakomicie wyszkolonego – dwa razy. Załadowanie i wystrzelenie z iglicówki w ciągu tej samej minuty następowało cztery – sześć razy.
Poniżej znakomity filmik wyjaśniający, jak działa iglicówka.
Na domiar złego austriacka generalicja uznawała, że – niczym w czasach napoleońskich – głównym czynnikiem rozstrzygającym bitwy jest szabla i bagnet. Zatem taktyka sprowadzała się do działań w zwartych kolumnach batalionowych, maszerujących w rytmie dyktowanym przez dobosza, które były bezlitośnie masakrowane ogniem szybkostrzelnych karabinów.
Co ciekawe, szacunek dla mordowania się z bliska w carskiej Rosji przetrwał aż do czasów Wielkiej Wojny w powiedzonku: „pula dura, sztyk maładiec” (głupiutka kula, bagnet zuch!)
Karabin znakomity, ale do niczego
Po zakończeniu wojny siedmiotygodniowej z Austrią w 1866 roku w Prusach zapanowało euforyczne poczucie mocarstwowości, a świat zainteresował się narzędziem, które do tego doprowadziło. Wszyscy zachwycali się wytworem pruskiej myśli technicznej. Wszyscy – prócz pruskich żołnierzy, którzy musieli go używać.
Fakty przedstawiały się następująco
1. Broń wytwarzana w warunkach raczkującego jeszcze przemysłu posiadała opisane wcześniej nieszczelności. Ograniczały one zasięg i celność strzałów.
2. Kilka salw oddanych z karabinu pozostawiało w komorze zamka mnóstwo zanieczyszczeń (charakterystycznych dla prochu czarnego, z którego powstawały niespalone, kwaśne i korozyjne osady).
3. Żołnierz po kilku strzałach „z ramienia” (czyli tak, jak z karabinu strzelać należy) opuszczał karabin i pozostałe strzały oddawał z biodra: za cenę spadku celności ratował twarz i oczy przed poparzeniami. Nie dziwi więc, że większość żołnierzy tego karabinu po prostu nie lubiła.
4. Zasięg skuteczny ognia (czyli na jakim dystansie pocisk zachowywał jeszcze energię wystarczającą do „wyeliminowania celu”) wynosił niecałe 400m, co było wynikiem z poprzedniej epoki.
5. Marnej jakości lufy sprawiały, ze trafienie celu odległego o 180m było dziełem wyłącznie przypadku, a nie umiejętności strzelca.
5. Bardzo niecelna była też sama amunicja: podkalibrowe, ołowiane jajo uszczelnione w lufie papierem miało być wprawiane w ruch obrotowy gwintem lufy. Ale wystrzelony pocisk często nie tracił w locie papierowej czapeczki i haniebnie zbaczał z toru lotu.
6. Sam pomysł cienkiej iglicy, która będzie elementem trwałym, nie sprawdził się. Długa, cienka szpila zanurzona w korozyjnym ogniu wybuchającego prochu szybko się nadwątlała, a jej złamania były regułą. Trzeba jednak sprawiedliwie przyznać, że szybko dokonano udoskonalenia konstrukcji: iglicę dało się łatwo wymienić bez konieczności demontażu zamka, a każdy strzelec miał przy sobie iglicę zapasową.
Pruscy teoretycy wojskowości mimo dotkliwych wad praktycznych byli bardzo zadowoleni z karabinu iglicowego – zapewne właśnie dlatego, że sami z niego nigdy nie strzelali.
„Na dwanaście klepnij prawicą ładownicę”
Wady były poważne. Jednak trzeba zauważyć, że szkolenie w obsłudze pruskiej iglicówki było, w porównaniu z bronią odprzodową, śmiesznie krótkie. Nie trzeba było tutaj uczyć rekruta skomplikowanych i precyzyjnych chwytów wykonywanych w ustalonej sekwencji, odmierzanej werblem. Przy broni ładowanej odprzodowo jakakolwiek pomyłka mogła doprowadzić do bardzo trudnego do usunięcia niewypału lub wręcz uszkodzenia karabinu. Posługiwanie się bronią odtylcową było znacznie łatwiejsze i bezpieczniejsze. Popełnić błąd przy nabijaniu karabinu było trudno, a jeżeli nawet to się zdarzyło, to usunąć niewypał było zdecydowanie łatwiej, bo uszkodzony nabój wybijało się wyciorem z komory nabojowej.
Ciekawym wydarzeniem w rozwoju karabinów była amerykańska wojna secesyjna.
Nadzwyczajnie obraz ten maluje niezrównany Sławomir Bidziński:
„Wszystko co dzieje się na tej wojnie Nowego Świata, jest analizowane i relacjonowane przez obserwatorów wojskowych innych państw: poligon interesujący, gdyż używa się wielkiej rozmaitości broni , i to w chwili, gdy ilość nowych wynalazków jest ogromna a nich wartość nieznana.
Unia i Konfederacja przystępują do wojny wyposażone w karabin odprzodowy, ładowany przez lufę. Jest to wówczas standard – wojna secesyjna tę regułę zmieni
– Pod działaniem ciągłego strumienia ołowiu, padającego z szeregów uzbrojonych w karabiny szybkostrzelne, nic ostać się nie może. W czasie najkrótszym przepadają pierwsze linie. Po dwóch, trzech minutach straszliwego ognia wszystko ucicha, a osiągnięty skutek jest decydujący i dalszego ognia prowadzić nie potrzeba – rzeczowo i malowniczo donosi do Petersburga rosyjski obserwator, podówczas major, Gorłow.
Wnioski wyciągają również Amerykanie. W końcu 1863 z pobojowiska pod Gettysburgiem zbiera się ponad 37 000 ładowanych od przodu karabinów. Badająca broń komisja znajduje wśród nich 6 000 załadowanych jedynie prochem – bez kuli. Przyjmuje się, że zabrakło na tę ostatnią czynność czasu. Jednakże 12 000 karabinów ma po dwie kule w lufie, niekiedy z dwoma ładunkami prochu, prawie 6 000 karabinów ma tych kul w lufie od 3 do 12!
Dla armii są to dane szokujące. Ich przyczyna jest jednak oczywista. Powiedzenie, że główny zajęciem w wojsku jest czekanie odnosi się także do bitew.. Czeka się na objęcie pozycji, czeka na luzowanie, na natarcie, na kontrnatarcie, czeka się na cokolwiek, aby wreszcie coś się działo. To czekanie, wciąż w skrajnym napięciu nerwowym, jest nieznośne. Pogląd Fryderyka II, który w broń palną nie wierzył, ale zalecał strzelanie „aby wojsko miało zajęcie” nie był, zwłaszcza przy ówczesnej broni, aż tak bezsensowny.
Fryderycjańscy żołnierze ładowali nadto broń na 17 temp podawanych przez skrzydłowych. Marnotrawiło to czas, ale wprowadzało porządek. Wszystkie te wyśmiewane później i stanowiące do dzisiaj przedmiot kpin „klepnięcia po ładownicy” akcentowały kolejne czynności eliminując pomyłki.
Pod Gettysburgiem komendy były krótkie. Żołnierz obyty z bronią jeszcze z czasów cywilnych miał kulturę techniczną wyższą niż jego europejski kolega. Ale wobec strachu pozostawał zawsze sam. Z karabinem. Opatrywał zatem ten karabin – i czekał.
Wszystko, co mógł uczynić, to trzymać się broni, szukać sposobu na niewiadome sypiąc proch i wbijając kule. Dzisiejszy żołnierz z poboru, świeży policjant, w tej samej sytuacji przesuwać będą skrzydełko bezpiecznika tam i z powrotem, nie wiedząc już w końcu, czy broń jest zabezpieczona, czy nie.
Żołnierz spod Gettysburga reagował tak samo. Nadto, skomplikowane ładowanie broni przerywały ruchy oddziału. Mylono kolejność czynności albo wykonane już zapominano. Na nowym miejscu wbijano druga kulę. Brak wystrzału kładziono na karb niezaładowania, niewypały dobijano ładunkiem następnym.
Kłopoty te nie dotykały 3 500 strzelców Unii wyposażonych w tej bitwie w odtylcową broń Spencera
I właśnie dlatego w warunkach polowych karabiny Dreysego, gdy podczas obsługi dochodził stres i ogromne rozgorączkowanie, okazywał się mimo widocznych wad – bronią o wiele lepszą od swoich poprzedników. Drugą, ogromną zaletą, którą bardzo mocno uwypukliła bitwa pod Sadową, była wysoka szybkostrzelność praktyczna, dochodząca nawet do 12 strz./min.”
Konsekwencje dokonanych przez wszystkie armie świata obserwacji wojny siedmiotygodniowej i secesyjnej spowodowały masowe przechodzenie na broń odtylcową. Jednocześnie ulepszono pomysł papierowego patronu, konstruując amunicję w metalowych łuskach ze spłonką umieszczoną w jej denku.
Dzięki temu na niedalekim horyzoncie pojawiła się idea karabinu automatycznego, który z powodu swojej ogromnej siły ognia zakończy, jako bezsensowne, wszystkie wojny.
Ale to już zupełnie inna historia.
Bibliografia:
Seweryn Bidziński „Mechanicy i styliści„
pl.wikipedia.org/wiki/Johann_Nikolaus_von_Dreyse
pl.wikipedia.org/wiki/Karabin_Dreyse
opisybroni.pl/dreyse/
pl.wikipedia.org/wiki/proch_strzelniczy/