Miara wszechrzeczy, czyli pofilozofujmy

Zmysły, czym są, każdy wie. To analogowe rejestratory niektórych, niezbędnych do przeżycia wielkości fizycznych. Dobór naturalny jest skąpy w dzieleniu umiejętności, daje tylko wtedy, kiedy musi. I tylko tyle, na ile go stać.

Weźmy, na ten przykład, wzrok. Światło to fala elektromagnetyczna. Narząd wzroku rejestruje bardzo wąski zakres długości fal: 380-780 nanometrów. To zaledwie wycinek elektromagnetycznego widma, którego częstotliwości rozciągają się od prawie zera (długie fale radiowe) do prawie nieskończoności (promieniowanie gamma). Czy człowiekowi pierwotnemu potrzebna była detekcja i rejestracja tak szerokiego zakresu? Przecież oświetlające Ziemię Słońce emituje także mikrofale, fale radiowe, podczerwień, ultrafiolet, częstotliwości rentgenowskie, a nawet promieniowanie gamma. Odpowiedź brzmi NIE, koszt takiej inwestycji wielokrotnie przerastałby nakłady, a w większości przypadków budowa takich receptorów byłaby niemożliwa z powodu sprzeczności z biologicznym paradygmatem budowy organizmów żywych, chemią i fizyką budowy białek.

Ryc. 1 Widmo fal elektromagnetycznych. Licencja: Wikimedia Commons

Jak sięgać tam, gdzie wzrok nie sięga? Jak sprawdzić głębokość rzeki w poszukiwaniu brodu? Są na to dwa sposoby: porównywać albo mierzyć. Porównywanie jest łatwiejsze, nie wymaga analizy i zapamiętywania wyników; jest też skuteczne i praktyczne. Wystarczą zmysły, niewielka pamięć operacyjna i prosty ośrodek decyzyjny.

Rozwój mózgu dodaje do tego mechanizmu nowy wymiar. Analiza informacji, wyciąganie wniosków i zapamiętywanie wyników doświadczeń i ich projekcja na nowe sytuacje to silna broń ewolucyjna. Eliminuje konieczność każdorazowego doświadczania zagrażającej życiu sytuacji i znacząco podnosi prawdopodobieństwo przetrwania. Nic dziwnego, że ewolucja szybko podchwyciła ten pomysł.

Mamy więc zmysły, które dostarczają mózgowi wartości pomiarowych niektórych wielkości występujących w otoczeniu. Mózg analizuje, mierzy, porównuje i zapamiętuje, tworząc coś, co nazywamy doświadczeniem życiowym. Pozwoli to w przyszłości uniknąć konieczności doświadczania zjawisk, których już doświadczyliśmy, gdyż ich zapis został zarejestrowany w pamięci. Możemy to porównać do pamięci cache w komputerach, która jest szybka, tania i bezpieczna.

Pomiary bezpośrednie to nie wszystko. Zakresy pomiarowe oferowane przez zmysły (380-780 nm dla światła, 20-20000 Hz dla dźwięków, zakres temperatur od minus kilkudziesięciu do kilkuset stopni) to niewiele. Niektóre wielkości możemy mierzyć pośrednio, przez obserwację odpowiednich zjawisk wtórnych. Bardzo wysoka temperatura wywołuje świecenie, a barwa światła świadczy o temperaturze. Infradźwięki powodują niesłyszalne, ale wyczuwalne drgania. Woda, zamarzając, zmienia stan skupienia. Światło podczerwone wywołuje uczucie ciepła, rejestrowane przez zmysł dotyku. Niektóre wielkości, jak czas, w ogóle nie wymagają receptorów, mózg potrafi zmierzyć go bez odwoływania się do zmysłów.

Na tym kończy się prosta metrologia zmysłowa. Można się spierać, która wielkość była pierwszą mierzoną wielkością. Może to był czas i doba słoneczna? Może patyk o długości ciała człowieka, który był jednocześnie czujnikiem i przedłużeniem ręki? Zostawmy to filozofom.

Byt kształtuje świadomość i przez długi czas to wystarczało, by żyć w harmonii z otoczeniem. Dopiero rozwój cywilizacyjny i rozwój zjawisk społecznych, w tym handlu, uświadomił, że przydałoby się niektóre wielkości mierzyć dokładniej i w szerszym zakresie, a pomiary powinny być powtarzalne. Zwłaszcza powtarzalność i precyzja pomiarów stały się ważne.

Człowiek współczesny (Homo smartfonicus) jest otoczony miernikami. W zasięgu wzroku mamy kilka zegarów, kilka termometrów, mnóstwo mierników mierzących różne częstotliwości fal elektromagnetycznych, dźwiękowych. Do tego sztuczne ośrodki decyzyjne w postaci sygnalizatorów (świetlnych, dźwiękowych) przekroczenia wartości progowych niektórych wielkości. Pomiary, pomiary, pomiary. Wszędzie protezy naszych zmysłów. I ciągle nam mało. Marzymy o protezach mózgu podejmujących za nas decyzje, wartościujących i przekazujących nam gotowe podpowiedzi, abyśmy tylko nacisnęli odpowiedni klawisz. Już nawet nie chcemy decydować, chcemy wygodnie trwać (a może tylko wegetować?).

Mówi się, że matką wynalazków jest lenistwo, ale jeśli pozbędziemy się obowiązku myślenia, to do czego będziemy stworzonej przez nas cywilizacji potrzebni? Do konserwacji i oliwienia sztucznej inteligencji? Jaki będzie z nas pożytek dla ekosystemu? Mało, że nie integrujemy się z nim, to nie produkujemy liczącej się wartości dodanej, a nawet, w dłuższej skali czasowej, jesteśmy szkodnikami i pasożytami.

Ryc. 2 Zegar słoneczny projektu Przypkowskiego na fasadzie budynku na Starym Mieście w Warszawie. Licencja CC BY-SA 3.0 (Andrzej Barabasz)

Na przykładzie zegara słonecznego możemy sformułować pierwszą zasadę rozwoju przyrządów pomiarowych: zwiększenie dokładności.

Druga zasada rozwoju metrologii to powtarzalność pomiarów. Istnieje wiele sposobów pomiaru tej samej wielkości fizycznej, na przykład czasu. Czas oddziałuje na materię na wiele sposobów. Każde z tych oddziaływań można mierzyć, gdyż zjawiska fizyczne są powtarzalne, przynajmniej na gruncie fizyki klasycznej. Płynięcie wody, naprężenie sprężyny, drgania atomów różnych kryształów, obroty pulsarów, wszystko to daje się zmierzyć. No to mierzymy. Rozwój zegarów był w historii techniki chyba najbardziej burzliwym i długim rozwojem. Co ciekawe, trwa nadal.

Trzeci nurt rozwoju metrologii to zwiększanie zakresu pomiarowego. Będzie o tym oddzielny wpis. Oba końce tego wektora z dwoma zwrotami (najmniejsze i największe jednostki pomiarowe) są równie ważne. W przypadku czasu istnieją pewne ograniczenia, choć, z punktu widzenia filozofii, niekoniecznie muszą istnieć. Najdłuższy możliwy do zmierzenia czas to wiek Wszechświata, obecnie szacowany na 13,8 miliarda lat. Najkrótszy to tzw. czas Plancka, czyli 5,39 * 10-44 sekundy. Jesteśmy w stanie zmierzyć czasy rzędu zeptosekund, czyli 10-21 sekundy (piszę o tym we wpisie Atomowe rekordy Guinnessa (1)), więc brakuje nam tylko podzielić zeptosekundę na 1023 części, żeby móc się cieszyć możliwością mierzenia całego „widma” czasu.

Zmiana czasu, czyli nowa świecka tradycja

Ryc. 1 Foto: Wikimedia/domena publiczna

Tytułem wstępu

Idea zarządzania czasem pojawiła się wraz z cywilizacją. Do tego czasu ludzie żyli w harmonii z rytmem dobowym narzuconym przez przyrodę. Wstawali „z kurami”, kładli się spać, kiedy robiło się ciemno. Dopiero organizacja społeczna narzuciła wspólne zasady regulujące dzienną aktywność. Uprzemysłowienie, praca najemna, a przede wszystkim pieniądz i globalizacja jego obiegu, zmusiły nas do wzmożenia wysiłków nad udoskonaleniem organizacji czasu. Użycie sztucznego oświetlenia było dużym krokiem w tym kierunku. Wymagało jednak ponoszenia wysokich kosztów, a jakość światła palących się świec nie dorównywała światłu słonecznemu.

Pomysł sztucznego wydłużenia naturalnego dnia powstał, a właściwie zaczął kiełkować pod koniec XVIII wieku, a zmaterializował się na początku XX jako jeszcze jeden środek zaradczy na chronicznie doskwierający nam brak czasu. Była to więc pierwsza próba czynnego wpływu na naturalny proces upływu czasu.

Czy zmiana czasu z zimowego na letni ma sens?

Z ekonomicznego punktu widzenia cykliczna zmiana czasu ma pewien sens, co prawda niewielki i nie wszędzie, ale ma. Z pobieżnych obliczeń wynika, że oszczędności nie przekraczają jednego procenta, i to tylko w krajach północnej Europy. Co ciekawe, obliczenia te przeprowadzono dopiero pod koniec XX wieku. Pomiary w stanie Indiana wykazały nawet wzrost zużycia energii w sezonie letnim po cofnięciu zegarów. Oznacza to, że inicjatywa wprowadzenia zmiany czasu i intuicyjnie wyobrażane korzyści były wielką pomyłką. Zawiodła intuicja. Po stronie kosztów lista jest o wiele dłuższa: koszty organizacyjne, zdrowotne, społeczne.

Ryc. 2 Pracownik stojący przy zegarze, który jest połączony kablem podziemnym z zegarem regulacyjnym w Ministerstwie Komunikacji. – 1932 r. Źródło: NAC

Rytm dobowy człowieka jest delikatnym mechanizmem. Nawet niewielkie jego zmiany powodują stres organizmu, zwłaszcza przy zmianie czasu z zimowego na letni, kiedy śpimy o godzinę krócej. Mimo, że zmiana czasu odbywa się w nocy z soboty na niedzielę, w poniedziałek i wtorek notuje się więcej wypadków przy pracy, zawałów serca i innych zdarzeń kardiologicznych. Zaburzenie, związane ze skróceniem czasu snu, mija po około dwóch-trzech dniach. Kiedy zajęto się bardziej serio negatywnymi skutkami zmiany czasu, okazało się, że czas zimowy (czyli ten przed wprowadzeniem zmiany czasu) jest bardziej dostosowany do ewolucyjnie ukształtowanego rytmu dobowego i organizm człowieka nigdy w pełni nie zaakceptuje czasu letniego, co było wnioskiem dość oczywistym.

Całemu zamieszaniu ze zmianą czasu jest winna zmienność długości dnia wynikająca z nachylenia osi Ziemi względem płaszczyzny jej obiegu wokół Słońca. Czas obiegu nie jest całkowitą wielokrotnością długości doby. Jakoś z tym sobie poradzono wprowadzając rok przestępny. Nie to jednak było największym problemem, korekty kalendarza można przecież wprowadzać co kilkaset lat. Problemem była zmienna długość dnia. Różnice są niebagatelne, bo najkrótszy dzień (przesilenie zimowe) trwa w Polsce 7-8 godzin, a najdłuższy 16-17 godzin.

Rzymianie poradzili z tym w problemem w dość oryginalny sposób. Przyjęto a priori, że dzień ma trwać 12 godzin, bez względu na porę roku. Dodatkowo ustalono (dekretem prawa rzymskiego), że to długość godziny ma być zmienna. Tak więc godzina „zimowa” trwała około 45 minut, a “letnia” 75 minut. Prosto i elegancko.

Krótko o strefach czasowych

Wprowadzenie zmiany czasu, jaką znamy obecnie, nie mogło się odbyć bez uprzednio dokonanych regulacji związanych z czasem lokalnym. Każdy kraj, ba, każde miasto, miały swój czas. Chodzi o czas uniwersalny i strefy czasowe. Oba te pojęcia zostały zaproponowane w 1878 przez Sanforda Fleminga, kanadyjskiego inżyniera i wynalazcę. Strefy czasowe wprowadzono w 1884 roku. Całą Ziemię podzielono na 24 strefy bazujące na południkach odległych o 15°, czyli o jedną godzinę. Południki są granicami stref czasowych tylko na morzach. Granice stref na lądzie dostosowano do granic państw tak, żeby małe i średnie kraje znajdowały się w całości tylko w jednej strefie czasowej, a duże obejmowały większą ich liczbę.

Od tej reguły są też ciekawe wyjątki, których nie omieszkam przedstawić. Chiny znajdują się tylko w jednej strefie czasowej mimo, że rozpiętość czasowa wynosi tam 3 godziny. Istnieją też strefy czasowe odległe od sąsiednich o pół godziny, na przykład w Iranie. W Nepalu granica strefy czasowej jest w odległości od UTC o 5:45 godziny. Nawet w Europie są odstępstwa, na przykład Francja i Hiszpania znajdują się w jednej strefie UTC+1:00, choć z racji położenia geograficznego powinny być w UTC+0:00. Wyjątków jest więcej, w większości mają one przyczyny polityczne.

Międzynarodowa linia zmiany daty przebiega wzdłuż granicy stref UTC+12:00, +14:00, UTC-12:00. Przechodzi przez Ocean Spokojny, wzdłuż południka 180°, omijając niektóre terytoria i archipelagi. Przekroczenie linii daty w kierunku wschodnim zmniejsza datę o jeden dzień, a przekroczenie linii daty w kierunku zachodnim zwiększa datę.

Historia zmiany czasu

Benjamin Franklin, wynalazca piorunochronu, napisał w 1794 roku żartobliwy artykuł o oszczędzaniu świec i przymusowym budzeniu ludzi rano za pomocą huku armat. Wszystko w kontekście optymalnego wykorzystania światła słonecznego. Żartobliwy ton artykułu oraz fakt, że ojciec Franklina był wytwórcą świec i mydła spowodowały, że czytelnikom umknęła idea dostosowywania czasu do swoich potrzeb, a temat nie został przez nikogo potraktowany poważnie. Temat utknął na prawie wiek, co nie oznacza, że w tym czasie nic się nie działo.

Ryc. 3 Benjamin Franklin, uczony, filozof, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. Licencja Wikimedia Commons

Dopiero w 1895 roku nowozelandzki entomolog George Hudson, wiedziony potrzebą praktyczną, potrzebujący więcej czasu dziennego na obserwacje owadów, wpadł na pomysł urzędowej zmiany czasu, aby w miesiącach letnich wydłużyć aktywność dobową w świetle słonecznym. Argumentem ekonomicznym była prognozowana oszczędność sztucznych źródeł światła. Pomysł podjął Brytyjczyk William Willett, który w 1907 na własny koszt wydał broszurę „Marnotrawstwo światła dziennego”. Pomysł Willetta był bardzo zbliżony do obecnie stosowanych rozwiązań i polegał na cofnięciu zegarów o 80 minut (na raty po 20 minut w kolejnych tygodniach) w kwietniu i odwróceniu tej operacji we wrześniu. Według jego obliczeń oszczędności wyniosłyby 2,5 miliona funtów. Zyskał poparcie parlamentarzysty Roberta Pearce’a, a nawet samego Winstona Churchilla, ale z pomysłu nic nie wyszło.

30 kwietnia 1916 Niemcy i Austro-Węgry, motywowani wojennymi oszczędnościami węgla wprowadzili zmianę czasu na letni (Sommerzeit). Dołączyły do nich inne kraje (nie było wśród nich Polski). Po zakończeniu wojny niechęć społeczeństwa do tej nowinki zmusiła wszystkie rządy do rezygnacji ze zmiany czasu na długi czas. W Polsce podczas okupacji, w 1940 roku wprowadzono czas letni, którego stosowanie zostało przedłużone przez władze komunistyczne aż do 1949 roku. W 1957, pod wpływem „odwilży”, czas letni został znowu wprowadzony i tak trwał do 1964 roku. Po kilkunastoletniej przerwie zmianę czasu wprowadzono w 1977 roku i tak już jest do dnia dzisiejszego.

Nie znaczy to, że nic się nie dzieje. Referendum przeprowadzone w 2018 przez Komisję Europejską pokazało, że 84% społeczeństwa jest za likwidacją zmiany czasu, a Parlament Europejski zdecydował o wycofaniu w 2021 roku dyrektywy o zmianie czasu, pozostawiając decyzje w rękach poszczególnych państw. Ostatecznie tylko kilka państw zdecydowało o rezygnacji z dotychczas obowiązujących zasad, a pozostałe, w tym Polska, pozostały przy starych zasadach. Skończyło się na tym, że będzie tak jak było, do 2026 roku.