Nikotyna – mity i fakty – część III – Naprawdę uzależnia jak heroina?

Kończąc serię wpisów o nikotynie, muszę tutaj też wspomnieć o jeszcze jednej istotnej sprawie. W różnych miejscach możemy przeczytać, że nikotyna jest uzależniająca. Co więcej, czasami autorzy piszą, że uzależnia tak samo, albo nawet bardziej niż heroina i kokaina! Niestety, tego typu informacje znajdziemy nawet na stronach ministerstwa zdrowia.

Jaka tymczasem jest prawda? Zdecydowanie bardziej złożona. Praktycznie wszystkie badania dotyczące kwestii uzależnienia oparte są nie na oddziaływaniu nikotyny jako takiej, ale na działaniu dymu tytoniowego, który jest bardzo złożonym koktajlem tysięcy związków chemicznych. I tu warto wspomnieć o badaniach neurobiologów, m.in. Jean-Pola Tassina. Wykazał on, że sama nikotyna uzależnia w niewielkim stopniu – nie bardziej niż kofeina, na której przecież nikt nie wiesza psów. Jeśli jednak w mieszaninie z nikotyną znajdą się związki, które fachowo nazywają się inhibitorami monoaminooksydazy (IMAO), to sytuacja zmienia się diametralnie – wtedy o uzależnienie jest zdecydowanie łatwiej. Skąd te inhibitory? Tu sprawa jest bardzo prosta – związki te powstają w trakcie spalania tytoniu, a konkretnie obecnego w nich cukru. Cukier w tytoniu? Ha, właśnie – producenci wyrobów tytoniowych wywalczyli sobie prawo do dodawania do niego niewielkich ilości cukru, aby produkt nie był zbyt gorzki. Cukier spalając się w papierosie uwalnia inhibitory MAO, które wzmacniają uzależniające właściwości nikotyny. I potem palacz sięga po kolejnego papierosa, paczkę, dziesięć. I płaci coraz więcej. A bossowie w eleganckich garniturach siedzą w gabinetach i liczą coraz większą kasę. Proste, prawda? Rdzenni mieszkańcy Ameryki palili, ale praktycznie się nie uzależniali, bo nie mieli dodawanych żadnych związków do naturalnego tytoniu, podczas gdy dziś dodaje się ich kilkadziesiąt.

Przy okazji nikotyny wspominałem o kofeinie. I tu drobna ciekawostka – kawa sama w sobie zawiera niewielkie ilości inhibitorów MAO – pochodnych karboliny o nazwach harman i norharman. Wzmacniają one właściwości uzależniające kofeiny. Pamiętajcie o tym, pijąc kolejny kubek kawy.

Kofeina (czarne – węgiel, niebieskie – azot, czerwone – tlen, szare – wodór)

Reasumując – skończmy raz na zawsze z opowieściami o silnym potencjale uzależniającym nikotyny. Chciałbym jednak podkreślić jedną rzecz – jestem przeciwnikiem palenia tytoniu (sam wcześniej paliłem przez 35 lat!). Palenie jest szkodliwe, ponieważ osoba, która to robi, wdycha mieszaninę tysięcy szkodliwych związków chemicznych, z których wiele ma właściwości rakotwórcze. Dym tytoniowy szkodzi też ludziom w otoczeniu palacza. Palenie zabija, ale dziś już wiemy, że nie ze względu na obecność nikotyny w tytoniu!

Nie byłbym sobą, gdybym tu nie wspomniał o jednej sprawie. Od wielu lat jestem propagatorem e-papierosów. Od razu zastrzeżenie – tylko dla dorosłych, którzy chcą zwalczyć nałóg palenia tytoniu. Aktualne badania pokazują, że używanie e-papierosów (używanie, a nie palenie, bo tam nie ma żadnego palenia) jest wielokrotnie (szacuje się, że nawet 50 razy) mniej szkodliwe niż palenie tytoniu. Badania nad medycznymi właściwościami nikotyny tylko to potwierdzają. Rzucając tytoń pozbawiamy się najbardziej szkodliwego balastu – smół, wielopierścieniowych węglowodorów aromatycznych oraz nitrozoamin (silnie rakotwórcze!), tlenku węgla. Oczywiście nie oznacza to, że używanie e-papierosów jest całkiem nieszkodliwe. Nie paliłeś/aś? Nie tykaj zwykłych papierosów, ale też e-papierosów.

Pierwszy odcinek serii jest tutaj.

A drugi znajdziecie tu.

(c) by Mirosław Dworniczak

Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem. Linkować oczywiście można.

Nikotyna – mity i fakty – część II – Medycyna

Trzecią część cyklu znajdziecie tutaj

W poprzedniej części naszkicowałem podstawowe informacje o nikotynie. Związek ten swoją złą sławę zawdzięcza głównie temu, że występuje w tytoniu, z którego są produkowane papierosy, cygara itd. Owszem, palenie tytoniu jest szkodliwe, nawet bardzo. Ale kiedyś było inaczej. Rdzenna ludność Ameryki namiętnie hodowała tytoń i paliła go, także rytualnie, w postaci słynnych fajek pokoju. Potem dotarli tam Europejczycy i w połowie XVI w. przywieźli te rośliny na stary kontynent. Pierwotnie traktowany był jako dość kosztowna ciekawostka. Popularyzował go m.in. Jean Nicot Sieur de Villemain – żyjący w XVI w. francuski lekarz oraz dyplomata na dworze portugalskim. To właśnie od jego nazwiska swoją łacińską nazwę zyskał tytoń (Nicotiana), jak też występujący w nim główny alkaloid – nikotyna. Dziś zapewne wywołuje to uśmiech zdziwienia, ale tytoń miał w owych czasach rozliczne zastosowania w medycynie. Dziś oczywiście wiemy, że palenie jest ekstremalnie szkodliwe, ale jeszcze w XVII/XVIII w. palenie polecano na choroby płuc(!). Ba, w przypadku topielców ówcześni medycy zalecali lewatywy z dymu tytoniowego! Czasami zestawy do takich działań wyglądały bardzo elegancko.

Zestaw do resuscytacji topielców. Źródło

Co ciekawe, ponieważ wiele takich przypadków zdarzało się w Londynie (a ludzie słabo umieli pływać), wzdłuż Tamizy rozmieszczono dostępne publicznie zestawy do dymowej lewatywy – trochę tak, jak dziś umieszcza się zestawy do defibrylacji. Opisywano przypadki uratowania w ten sposób topielców, ale wydaje się, że to były przypadki bardzo rzadkie, a resuscytacja nie miała nic wspólnego z działaniem dymu.

Ale jednak jakiś czas temu badacze zwrócili uwagę na ten alkaloid. Już wiele lat temu zauważono, że pacjenci cierpiący na niektóre schorzenia psychiczne (m.in. schizofrenia, choroba dwubiegunowa, Alzheimer) są zapamiętałymi palaczami i bardzo rzadko udaje się im rzucić tytoń. Dlatego też na wielu oddziałach psychiatrycznych na całym świecie lekarze tolerują palenie – mniej lub bardziej oficjalnie. Naukowcy zaczęli się zastanawiać nad tym, jaki mechanizm może towarzyszyć temu zjawisku. Oczywiście trudno było się spodziewać, że medycy zaczną przepisywać papierosy swoim pacjentom, ponieważ straty zdrowotne spowodowane substancjami smolistymi zdecydowanie przewyższają zyski, a poza tym żadna komisja etyki nie wyrazi zgody na eksperymenty z paleniem jako dość dziwacznym lekiem. Ale to był już jakiś impuls do badań, które trwają już dobre dwie dekady i dają coraz ciekawsze wyniki. Tu trzeba podkreślić, że przedmiotem badań jest sama nikotyna, pozbawiona balastu szkodliwych dodatków.

Uczestnicząc od lat w odbywających się corocznie w Warszawie konferencjach Global Forum on Nicotine (polecam – najbliższa w czerwcu, można być na miejscu, ale też obserwować online) miałem przyjemność słuchać bardzo interesujących wykładów prof. Paula Newhouse’a, dyrektora Center for Cognitive Medicine VUMC (Vanderbilt University Medical Center). Od lat prowadzi on badania nad terapeutycznym zastosowaniem nikotyny w przypadku niektórych chorób, takich jak łagodne zaburzenia poznawcze, które są etapem pośrednim pomiędzy normalnym starzeniem się mózgu a demencją i chorobą Alzheimera. Jego zespół uzyskuje bardzo ciekawe wyniki – okazało się, że nikotyna podawana transdermalnie (czyli w postaci plastrów uwalniających powoli ten alkaloid) w znaczący sposób opóźnia postępy choroby. Zachęcam do obejrzenia wykładu prof. Newhouse’a na ten właśnie temat.

Z kolei tutaj można przeczytać krótki tekst o tych badaniach wykonywanych w ramach projektu MIND (Memory Improvement with Nicotine Dosing).

Podobne badania są prowadzone w kilku innych ośrodkach naukowych na świecie – i wszędzie uzyskuje się podobne rezultaty. Ciekawe wyniki badań uzyskiwane są też m.in. na Columbia University, gdzie plastry nikotynowe były z całkiem dobrym skutkiem testowane jako środki o działaniu przeciwbólowym, szczególnie na oddziałach ginekologicznych. Jest więc szansa na to, że za jakiś czas zostanie ona też uznana za nieopioidowy środek przeciwbólowy.

Reasumując: być może więc już niebawem odsądzana od czci i wiary nikotyna będzie dostępna na półkach aptecznych jako pełnoprawny lek.

(c) by Mirosław Dworniczak
Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem. Linkować oczywiście można.

Nikotyna – mity i fakty – część I – Chemia i toksykologia

Nikotyna (ciemnoszare – węgiel, jasnoszare – wodór, niebieskie – azot)

źródło – Wikipedia, licencja: domena publiczna

Druga część cyklu jest tutaj

Zacznę od krótkiego wstępu chemicznego. Nikotyna to względnie prosty związek organiczny, składający się z atomów węgla, tlenu, azotu i wodoru. Klasyfikowana jest jako alkaloid, podobnie jak np. kofeina czy teobromina, ale też morfina albo efedryna. I tak, jak wszystkie inne alkaloidy, ma charakter zasadowy. A skąd owa nikotyna się bierze? Ano, z natury! Spotkamy ją w liściach tytoniu, ale też w pomidorach, kalafiorach, ziemniakach czy bakłażanach – praktycznie we wszystkich roślinach z rodziny psiankowatych (łac. Solanaceae). Jaki jest sens syntezy tego związku przez rośliny? A taki, że jest on bardzo efektywną bronią chemiczną, konkretnie insektycydem. Od końca XVII w. wyciąg z tytoniu był stosowany w tym właśnie celu. Dziś czasami starsi działkowcy też jeszcze czasami go używają.
Jeśli rozpatrujemy działanie nikotyny na człowieka, mamy tu sporo ciekawostek. Przyjęta w małych ilościach działa stymulująco, dzięki temu, że zwiększa wydzielanie adrenaliny, zmniejsza odczuwanie głodu i bólu. Jednak gdy zostanie przedawkowana, jej działanie jest wręcz przeciwne: daje uczucie „odlotu”, oderwania od rzeczywistości, gonitwę myśli, tachykardię. Dalej już jest tylko gorzej – halucynacje, arytmia, utrata przytomności, drgawki, zgon. Brzmi fatalnie, prawda?
Nikotyna jest toksyczna, to dość oczywiste. Ale tu właśnie mamy pierwszą poważną kontrowersję. Jak bardzo jest toksyczna? Od mniej więcej 150 lat uznawano ją za bardzo silnie trującą. Dane książkowe mówią, że dawką śmiertelną jest zaledwie 60 mg (0,06 g), a w przypadku dzieci połowa tej wartości. Czyli – bardziej trująca niż cyjanek (dawka śmiertelna ok. 200 mg). I przez półtora wieku uznawano to w zasadzie za prawdę objawioną. Dopiero w drugiej dekadzie XXI w. austriacki profesor toksykologii, Bernd Mayer, przyjrzał się dokładniej danym literaturowym i postanowił odmitologizować toksyczność tego związku. W opublikowanym w 2013 r. artykule przywołuje wiele przypadków, w których zdecydowanie większe dawki nie powodowały skutków śmiertelnych. Jest tu przykład próby samobójczej przez zażycie 4 g (4000 mg!) czystej nikotyny. Analizując wiele dostępnych danych z badań laboratoryjnych Mayer szacuje, że dawka śmiertelna wydaje się być co najmniej kilkakrotnie wyższa – 0,5-1 g. Z oczywistych względów nie da się tego zweryfikować doświadczalnie. Dlatego Mayer postanowił zrobić analizę danych historycznych. Wyszło z niej, że tak naprawdę dane o tych 60 mg pochodzą z jednej(!) publikacji pochodzącej z połowy XIX w.! Wszyscy kolejni autorzy po prostu kopiowali ten wynik bez rzetelnego sprawdzenia.
Każdy, kto kiedykolwiek palił papierosy czy cygara wie doskonale, że nie da się ich wypalić dużo za jednym razem. Taka próba kończy się mdłościami i wymiotami. W ten sposób organizm broni się przed trucizną. Połknięcie roztworu nikotyny skończyłoby się podobnie. Bardzo niebezpieczne byłoby jej wstrzyknięcie wprost do krwi, ale to już jest sprawa skrajna.
No dobrze, a co z kwestią działania rakotwórczego nikotyny? Owszem, gdy ktoś pali tytoń, ma duże szanse na rozwój takich chorób, jak rak płuca czy pęcherza moczowego. Tyle, że tak naprawdę za te choroby są odpowiedzialne inne składniki dymu tytoniowego – przede wszystkim substancje smoliste, wielopierścieniowe węglowodory aromatyczne itd. Gdy przeanalizuje się dane z literatury, okazuje się, że nie ma badań dotyczących wpływu nikotyny nieobciążonej dodatkami na rozwój chorób nowotworowych. Zresztą – gdyby nikotyna powodowała raka, czy jakakolwiek agencja rządowa zezwoliłaby na sprzedaż w aptekach gum, plastrów, sprejów czy tabletek zawierających czystą nikotynę? A są one dostępne na rynku jako produkty OTC, czyli sprzedawane bez recepty. Produkty te są stosowane w leczeniu z uzależnienia od tytoniu.
Okazuje się jednak, że całkiem możliwe, że niebawem zaczną być stosowane w innych celach medycznych, ale o tym już w drugim odcinku.