Tupolew ANT-20 "Maksim Gorki" w locie nad Moskwą w 1934 roku.

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 26

“Wikipediowa” wiedza na temat współpracy Niemiec i ZSRR w latach poprzedzających drugą wojnę światową to nadal wyłącznie emanacja radzieckiej propagandy. Wskazywanie na objęcie przez Adolfa Hitlera stanowiska kanclerza Niemiec jako na cezurę kończącą tajną współpracę jest zabiegiem umacniającym świadomość nieprawdy w społeczeństwach świata.

Hitler z Hindenburgiem. (Wikimedia Commons)

Czy to historycy zachodni, czy autorzy powieści historycznych, zawsze po zdawkowym opisaniu tajnego współdziałania Moskwy z Berlinem w latach 20. i 30. szybciutko przeskakują do fałszywego wniosku, że objęcie władzy przez NSDAP w styczniu 1933 roku było bezpośrednim powodem zerwania bliskiej współpracy. Przywołują sztandarowy argument sowieckiej propagandy o rzekomym planie rozpoczęcia wojny z ZSRR przez Hitlera – cytując Mein Kampf w ustępach traktujących o Lebensraum. Nic bardziej mylnego. Lebensraum, koncept nazwany tak po raz pierwszy przez Friedricha Ratzela w 1901 roku, w rozumieniu Führera dotyczył przede wszystkim ziem utraconych w wyniku Traktatu Wersalskiego. Hitler mówił o ekspansji na wschód, ale w perspektywie stulecia. Wielkie Sowieckie Kłamstwo, czyniące z Niemiec hitlerowskich jedynego agresora drugiej wojny światowej, zasadza się między innymi na założeniu, że Hitler zawsze planował atak na ZSRR.

Parada pierwszomajowa w Berlinie, 1 maja 1933. (Bundesarchiv)
Kirow, Kaganowicz, Ordżonikidze, Stalin, Mikojan razem na Kremlu 1 maja 1932 roku. (Wikimedia Commons)

Stopniowe zakończenie współpracy Niemiec i ZSRR miało dość prozaiczne powody. O ile zaraz po pierwszej wojnie światowej Rosja Sowiecka jako parias nie była w stanie znaleźć innego sojusznika zdolnego do udzielenia pomocy technicznej na wysokim poziomie, to po zdjęciu z ZSRR handlowego embarga rozpoczął się gigantyczny amerykański program budowy sowieckiego przemysłu. Wraz z zakupami licznych licencji oznaczało to, że dotychczasowy bliski sojusznik nie był już tak potrzebny. Z kolei Niemcy mogli już niemal otwarcie szkolić pilotów u siebie i zbliżała się chwila ujawnienia pełnej militaryzacji kraju. Rzekoma ówczesna wrogość Sowietów wobec ideologii NSDAP to bzdura – w końcu to moskiewski Komintern kazał niemieckim komunistom w 1931 roku głosować po stronie narodowych socjalistów, a przeciw socjaldemokratom jako “reprezentantom burżuazji”.

Tuchaczewski z oficerami podczas tłumienia powstania w guberni tambowskiej. (Wikimedia Commons)
Tuchaczewski na dworcu w Warszawie w drodze do Londynu, 1936. (Wikimedia Commons)

Współpraca nie urwała się z dnia na dzień, tylko osłabła i uległa modyfikacji. W 1932 roku marszałek Tuchaczewski przebywał w Niemczech na zaproszenie tamtejszej generalicji. Maj 1933 roku, cztery miesiące po przejęciu władzy przez Hitlera (czyli po rzekomym zerwaniu przezeń wszelkich stosunków z ZSRR), przyniósł oficjalną rewizytę strony niemieckiej – generał von Bockelberg, odpowiedzialny za kwestie uzbrojenia Reichswehry, wraz ze swoją świtą zwiedził sowieckie zakłady zbrojeniowe, badawczy instytut aerodynamiki CAGI i dwie potężne fabryki lotnicze, w Moskwie i Zaporożu.

Generał Alfred von Vollard-Bockelberg w czasach, gdy był jeszcze majorem. (Wikimedia Commons)

W latach 1934-35 prowadzono negocjacje na temat zakupu nowoczesnego samolotu pasażersko-pocztowego Heinkel He-70 – według źródeł rosyjskich transakcję miał zablokować osobiście Hitler, podobno dlatego, że planowano produkcję bojowej wersji tego samolotu. Brzmi to niezbyt przekonująco, albowiem dokładnie w tym samym czasie sprzedano, bez żadnych warunków dodatkowych, jeden egzemplarz tego samego samolotu brytyjskiej wytwórni silników lotniczych Rolls-Royce, która po zabudowaniu w płatowcu silnika Kestrel korzystała z niego przez wiele lat.

Heinkel He-70. (NACA/Wikimedia Commons)
Heinkel He-70 należący do firmy Rolls-Royce. (Wikimedia Commons)

Jeszcze w latach 1936-37, czyli podczas okresu rzekomej wzajemnej wrogości, związanej z wojną w Hiszpanii, sowieccy konstruktorzy lotniczy regularnie odwiedzali kolegów w Niemczech. W wyjazdach brali udział między innymi konstruktor silników lotniczych Aleksander A. Mikulin, szef Zarządu Głównego Lotnictwa Cywilnego I.F. Tkaczow, specjaliści z instytutu CAGI oraz osoby z akademii wojsk lotniczych. Wstydliwa wzmianka o tych wyjazdach w jednym ze źródeł może sugerować, że w istocie działo się jeszcze więcej – przecież sam fakt istnienia takich kontaktów zaprzecza podstawowym założeniom wikipediowej “historii” stosunków Niemiec i ZSRR w tym okresie.

Bohater Pracy Socjalistycznej, tow. Aleksander Aleksandrowicz Mikulin. (Wikimedia Commons)

Istniały jeszcze inne obszary współpracy, które udało mi się zidentyfikować. Otóż współpracowali naukowcy – w latach 1931-1938 (!) funkcjonowało wspólne, Niemiecko-Radzieckie Laboratorium Biologicznych Badań Rasowych. Niemieccy eugenicy z radością powitali utworzenie w 1921 roku Rosyjskiego Towarzystwa Eugenicznego oraz stosownego oddziału Radzieckiej Akademii Nauk. Kontakty sformalizowano, a współpraca naukowa obydwu krajów rozwijała się. W 1927 roku w Berlinie odbył się Tydzień Nauki Sowieckiej, a w 1932 – Tydzień Sowieckiej Medycyny. Niemcy żywo interesowali się sowieckimi badaniami nad genetyką, podobały im się ogromne badania grup krwi na Ukrainie.

Oskar Vogt. (Wikimedia Commons)

Specjalista anatomii mózgu, Oskar Vogt, miał świetne stosunki w Moskwie – to jemu w 1925 roku zlecono dokonanie sekcji mózgu Lenina. Wraz z kolegą patologiem Aschoffem udał się do ZSRR na wyprawę naukową, w tym do Gruzji, i w 1930 roku udało się zgromadzić fundusze na wspólny, niemiecko-sowiecki projekt naukowy. Szerokie badania patologii w społeczeństwie miały bazować na kryteriach rasowych, ale miano także brać pod uwagę czynniki klimatyczne, kulturowe i ekonomiczne. Instytut rozpoczął działalność w Moskwie i działał z przerwami, wywołanymi zmianami atmosfery politycznej, aż do przeniesienia go do Niemiec w roku 1938. Badania terenowe, wiążące rozmaite choroby z rasą, badano między innymi na Kaukazie.

Trofim Denisowicz Łysenko. (Wikimedia Commons)

Współpraca niemieckich i sowieckich naukowców w obszarze genetyki była o tyle ciekawa, że w ZSRR zaczynały zyskiwać na znaczeniu pseudonaukowe “teorie” Trofima Denisowicza Łysenki. Pochodzący z chłopskiej rodziny aktywista partyjny tworzył pseudonaukę, która w dużym stopniu uwalniała kierownictwo partyjne z odpowiedzialności za pogłębiającą się tragiczną sytuację rolnictwa w kraju dyktatury proletariatu. Początkowo znany był z teorii dotyczącej użyźniania gleby bez nawozów i drugiej, podług której groch należało siać w zimie. Ukradziona z USA metoda jarowizacji zbóż, zastosowana nieprawidłowo, doprowadziła do pogłębienia głodu. Łysenko zaprzeczał teorii Darwina, a jego pseudonauka, zaakceptowana przez Stalina, stała się oficjalnym stanowiskiem naukowym Akademii Nauk ZSRR. Jego przeciwników torturowano i więziono. W 1948 roku sowiecka partia oficjalnie odrzuciła teorię Mendla i “łysenkizm” zajął jej miejsce, twierdząc, że zmiany środowiskowe mogą z ptaszka zwanego gajówką, przy karmieniu gąsienicami, uczynić kukułkę. Efekt – gdy umarł Stalin, w 1953 roku, w ZSRR produkowano tyle samo warzyw i mięsa, co za cara Mikołaja II. Wspomniana wyżej niemiecko-sowiecka współpraca ocaliła co najmniej jednego prawdziwego naukowca, oponenta Łysenki – Nikołaj Władimirowicz Timofiejew-Riesowski wyjechał do Niemiec na zaproszenie Oskara Vogta i dzięki temu przeżył drugą wojnę światową. Niestety po motywowanym patriotyzmem powrocie do ojczyzny natychmiast nagrodzono go 10 latami ciężkiego łagru…

Współpracowali ze sobą nawet archeolodzy, ale to kwestia bardziej okresu po 1939 roku. Tak czy owak, całkowite zerwanie kontaktów sowiecko-niemieckich po objęciu urzędu kanclerza przez Adolfa Hitlera to mit.

W kolejnym odcinku zajmę się już wspólnymi działaniami obydwu mocarstw w 1939 roku.

cdn.

Doktorze, słabo mi! Dużą medyczną brandy proszę!

Prawdopodobnie każdy czytelnik bloga podobnie reaguje na słowo „bernardyn”. W filmach dla dzieci ten urokliwy włochaty pies często jest przedstawiany z obrożą na szyi, do której przymocowana jest niewielka beczułka. Zawiera ona niedużą porcję brandy, której zadaniem jest pobudzenie układu krążenia nieszczęsnego turysty, który zbłądził w górach. Od razu uprzedzę – nawet jeśli gdzieś w Alpach spotkacie te piękne psy, nie próbujcie szukać beczułek. Jest to legenda, która nigdy nie została potwierdzona. Faktem natomiast jest, że ta rasa psów została wyhodowana w XVII wieku przez zakonników żyjących w klasztorze na Wielkiej Przełęczy św. Bernarda w Alpach. Początkowo były to psy stróżujące i pociągowe, z czasem zostały przewodnikami górskimi.

Obraz Johna Emmsa (przed 1913), licencja: domena publiczna

Ale ja nie o psach chcę napisać, lecz o zawartości tych beczułek. Brandy, znana u nas też jako winiak, to mocny alkohol uzyskiwany w procesie destylacji wina. Ma zwykle od 35 do 60% etanolu, charakterystyczny smak i zapach. Alkohole mocne były często stosowane przez lekarzy m.in. jako środek wzmacniający. Na przełomie XIX i XX wieku był on na tyle powszechnie używany, że trafił nawet do oficjalnej „Farmakopei Brytyjskiej” (także do amerykańskiej USP) jako „Spiritus Vini Gallici”. W uznanym czasopiśmie medycznym „Lancet” w jednym z artykułów pisano, że brandy z medycznego punktu widzenia uznaje się za najlepszy środek medyczny. Zauważano też, że działanie tego środka wynika nie tylko z zawartości etanolu, ale też innych obecnych w brandy substancji, głównie o charakterze eterów. Innym rodzajem mocnego alkoholu opisywanym przez pismo jest oczywiście whisky (w farmakopeach: „Spiritus frumenti”).

Zarówno brandy, jak i whisky były szeroko reklamowane w czasopismach medycznych. Podczas amerykańskiej prohibicji (1920-1933) lekarze mieli prawo zapisywać medyczną whisky albo brandy na wiele różnych schorzeń. Ochoczo korzystali z tego prawa, zarabiając miliony dolarów. W szpitalu św. Bartłomieja w Londynie pojemniki do podawania pacjentom whisky / brandy były jeszcze w użyciu w 1963 roku!

Powszechnie wiadomo, że alkohol ma działanie stymulujące. Zazwyczaj był podawany doustnie, ale nie tylko. Procedury medyczne opisywane w literaturze zalecały w niektórych przypadkach podawanie go dożylnie albo w formie wlewów doodbytniczych. Znany jest przypadek pacjentki z ciążą pozamaciczną zakończoną krwawieniem, gdzie resuscytacja polegała na podaniu dożylnie sporej ilości roztworu fizjologicznego soli z uncją brandy. Mocny alkohol był też stosowany jako środek pobudzający w przypadku hipotermii. Tu trzeba dodać, że chociaż brandy czy whisky powodują szybkie rozszerzenie naczyń krwionośnych i przyspieszenie rytmu serca, co skutkuje odczuciem ciepła, jednak na dłuższą metę mamy do czynienia z utratą ciepła przez organizm. Właśnie dlatego mocny alkohol podawano też w przypadku zapalenia płuc czy tyfusu przebiegającego z gorączką – rozszerzenie naczyń krwionośnych powodowało spadek temperatury. Jako środek mający sporą wartość energetyczną był też używany jako element diety u pacjentów mających problemy z odżywianiem. Zastosowania brandy były różnorakie. Choć jest ona stymulująca, ma także działanie uspokajające. W 1920 roku lekarze zalecali ją do uspokajania niemowląt i małych dzieci. Mocne alkohole stosowano też w anestezji, podając go przez inhalację jako środek pomocniczy przed znieczuleniem chloroformem.
Tak naprawdę mocne alkohole w praktyce lekarskiej przestano stosować dopiero w połowie XX wieku, wraz z poszerzaniem się wiedzy o negatywnym wpływie etanolu na organizm człowieka.

LITERATURA DODATKOWA

Alkohol jako środek terapeutyczny

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2152039/

Alkohol jako środek dietetyczny

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2318579/?page=1

Krwawienie po usunięciu migdałów

https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2420419/?page=1

Biorezonans, radionika, biofotony, pseudomedycyna

Zastrzeżenie
Na wstępie zastrzegam, że użyte w tekście sformułowania „terapia”, „diagnostyka”, „metoda diagnostyczna” i inne terminy medycyny klasycznej będą użyte w znaczeniu ironicznym. Trudno przecież poważnie traktować zwykły miernik rezystancji (omomierz) jako nowoczesne, przełomowe i skuteczne urządzenie diagnostyczno-terapeutyczne. Nie używam także do tych określeń cudzysłowów, gdyż musiałbym zastosować je do co trzeciego wyrazu.

Co to w ogóle jest?
Biorezonans (ang. bioresonance therapy, BRT) to powszechnie używana nazwa metody diagnostycznej i terapeutycznej opracowanej w 1977 roku przez Franza Morella i Ericha Rasche. Skuteczność tej metody i przydatność diagnostyczna, niepotwierdzona badaniami EBM (Evidence Based Medicine) jest porównywalna do skuteczności placebo. Franz Morell, blisko związany ze scjentologami, zmodyfikował nieco ich urządzenie E-meter, wymyślił teorię i w aurze nowości powstało pierwsze urządzenie biorezonansowe. W nomenklaturze montypythonowskiej można powiedzieć, że powstał pierwszy aparat, który robi „piiiii…”.

Zasada działania biorezonansu nie jest ujawniana, w przeważającej części urządzeń jest to po prostu miernik rezystancji z wyprowadzonymi dwiema elektrodami mocowanymi do skóry. Zmiany oporności są następnie interpretowane według niejasnych, niezrozumiałych zasad jako stany chorobowe. Według producenta, elektrody emitują zmienne pole elektromagnetyczne, które wchodzi w interakcję (rezonans) z polem elektromagnetycznym komórek ciała. Naturalna częstotliwość rezonansowa komórek zmienia się, co pozwala aparatowi postawić diagnozę. Możliwe jest także leczenie poprzez stymulację komórek, a co za tym idzie odwrócenie zmian chorobowych. Tyle producenci. Widać tu pewne nawiązanie do tradycyjnej chińskiej akupunktury (sygnały zdrowe, sygnały patogenne).

Budowa wewnętrzna urządzenia, schemat połączeń i użyte podzespoły są trzymane w tajemnicy. Jest to typowa „czarna skrzynka”, a nawiązanie do Abramsa, prekursora biorezonansu, opisanego niżej, jest wyraźne. Jest to częsty motyw w „przełomowych, cudownych wynalazkach” – wynalazca nie może zdradzić tajemnicy wynalazku, bo… (tu następuje szereg argumentów w stylu kota Schroedingera: nie można tego otworzyć i badać bo przestanie działać, wybuchnie, oślepi, straci właściwości…).

Biorezonans jest kolejną techniką pseudomedycyny, która wykorzystuje przepływ prądu elektrycznego, pola magnetycznego lub innych wibracji nieznanej natury o różnych częstotliwościach przez ciało człowieka, do diagnostyki i leczenia.

Jak to działa?
Zasada działania (w trybie leczenia) według Morella i Rasche [4], wynalazców tego urządzenia: „wibracje powodujące choroby” emitowane z ciała są zamieniane w „zdrowe wibracje” za pomocą opracowanego przez nich urządzenia biorezonansowego i podawane z powrotem do ciała. Pacjent trzyma w dłoniach dwie elektrody podłączone do urządzenia (Ryc. 1).

Ryc. 1 Elektrody urządzenia do biorezonansu. Źródło [4]

Elektroda ujemna wychwytuje patologiczne wibracje, przekazuje do „czarnej skrzynki”, gdzie wibracje są zamieniane na „dokładnie te wibracje które wprawiają w ruch proces zdrowienia”, elektroda dodatnia ponownie je emituje i przekazuje do komórek organizmu. Inna technika, bardziej zaawansowana, wykorzystuje wibracje środków homeopatycznych lub kropli esencji kwiatowych Bacha, które można wprowadzić do ciała pacjenta za pomocą tych samych elektrod. W tym celu zamkniętą butelkę z płynem podłącza się do urządzenia przetwarzającego sygnały umieszczonego między jedną a drugą elektrodą. Technika ta pozwala także na przekazanie do organizmu pacjenta leczniczych wibracje kamieni szlachetnych i metali.

Na co pomaga?
Praktycznie na wszystko. Wystarczy 6-10 sesji aby wyleczyć każdą chorobę, w szczególności alergię, stany bólowe, choroby układu oddechowego (astma, POChP), reumatyzm. Czyli leczy choroby przewlekłe, dolegliwe, skłaniające pacjenta do rozpaczliwych poszukiwań jakichkolwiek środków zaradczych.

Podbudowa teoretyczna
„Czarna skrzynka” biorezonansowa wykorzystuje teorię biofotonową niemieckiego fizyka Fritza-Alberta Poppa (teoria nigdy nie została udowodniona). Zgodnie z tą teorią ultrasłabe komórkowe promieniowanie świetlne otacza każdy organizm „polem siłowym”, w które można ingerować wstrzykując leczące wibracje lecznicze. To jeszcze nic. Bardziej „odjechane” teorie mówią o „sześciowymiarowych hiperfalach”, „nadprzewodnictwie” czy „prądach plazmy elektronowej”.

Prehistoria biorezonansu, czy skąd to się wzięło?
Na początku XX wieku Albert Abrams, lekarz-ekscentryk, zaczął konstruować urządzenia posługujące się wymyśloną przez siebie tzw. metodą Abramsa. Metoda bazowała na przekonaniu, że elektrony są podstawowym elementem życia, a jako mierzalne, mogłyby być podstawą do dokładnej diagnozy.

Ryc. 2 Albert Abrams (1863-1924). Public domain.

Metoda Abramsa stała się podstawą do rozwoju nowego nurtu badań zwanego radioniką. Sercem urządzeń Abramsa były „czarne skrzynki”, których budowa była tak skomplikowana i delikatna, że konstruktor nie pozwalał ich otwierać. „Czarne skrzynki” mierzyły opór elektryczny skóry i na tej podstawie stawiały diagnozę. I tak na przykład oporność 50Ω świadczyła o raku, a 55Ω o syfilisie. Następnym wynalazkiem Abramsa było urządzenie do analizy kropli krwi, tzw. dynamizer, oczywiście także wyposaży w „czarną skrzynkę”. Rozwój maszyn Abramsa postępował. W 1922 możliwe stało się stawianie diagnozy zdalnie, przez telefon. Kolejne urządzenia Abramsa oscilloclast i radioclast leczyły już praktycznie wszystko.

Ryc. 3 Oscilloclast 633, model stołowy, zasilanie 117V, fale krótkie, masa 6,2 kg. Z kolekcji Michaela Gnaedig-Fischera, kolekcjonera z Meksyku.
Źródło: https://www.radiomuseum.org/r/abrams_oscilloclast_633.html#

Kolejnym uczonym, który zainspirował Franza Morella i Ericha Rasche był Fritz-Albert Popp, wspomniany wcześniej. Ten niemiecki fizyk zajmował się biofizyką, w szczególności biofotonami. Biofotony to nic innego jak fotony emitowane przez organizmy żywe w procesie bioluminescencji. Potrzebny jest do tego enzym lucyferaza, obecny na przykład u świetlików. Zdolność do bioluminescencji posiadają również bezkręgowce morskie, ryby głębinowe i niektóre rośliny. Jednak nigdy nie udowodniono związku między biofotonami a stanem biologicznym komórek ani związku z komunikacją międzykomórkową. Odkrywcą biofotonów był Aleksander Gurwicz, który za to odkrycie otrzymał w 1941 Nagrodę Stalinowską. Detekcja biofotonów jest trudna, wymaga fotopowielaczy i niskoszumowych kamer CCD. Wynika to z bardzo niskiej emisyjności promieniowania tkanek, rzędu kilka-kilkaset fotonów na centymetr kwadratowy.

Amerykanin Royal Raymond Rife, wynalazca mikroskopii poklatkowej (to prawda), jest twórca teorii śmiertelnych częstotliwości radiowych niszczących organizmy chorobotwórcze. Ostrzegał jednak przed fałszerzami twierdzącymi, że można za ich pomocą wyleczyć raka, co nie powstrzymało jego naśladowców przed rozszerzaniem i rozwijaniem jego teorii. Rife jest też wynalazcą super-mikroskopu powiększającego powyżej teoretycznej granicy wyznaczonej przez długość fali światła widzialnego. Za pomocą tego mikroskopu jako pierwszy widział “gołym okiem” wirusy. Piękne, ale nieprawdziwe – ani mikroskop ani widziane za jego pomocą wirusy.

Rynek
Biorezonans i jego pochodne wykreowały ogromny rynek zbytu na usługi, urządzenia i wszelkie inne wynalazki wykorzystujące opisane wcześniej teorie. Podobnie jak w przypadku homeopatii (o homeopatii pisze Piotr Gąsiorowski w artykule), działające na wyobraźnie teorie sprzed wieku lub dwóch zawładnęły dużym obszarem rynku medycznego. Jeden z klonów teorii biofotonowej Poppa doprowadził do powstania rynku żywności zawierającej biofotony (zupełnie jak witaminy). Nie jest też dziwne, że równolegle rozwinął się rynek związany z wodą strukturyzowaną, ale cóż, sukces rodzi sukces.

Sprzedawane są także urządzenia do użytku domowego, których zasady działania mogłyby zawstydzić pisarzy science-fiction. Na przykład [2] emiter orgonu (uniwersalnej energii życiowej) Medea-7 jest urządzeniem radiowym działającym bez podłączenia do zasilania elektrycznego. Emiter składa się z 25-centymetrowej aluminiowej rurki, która jest połączona kablem z pojemnikiem na „bioaktywne ampułki”. Ampułki te napełnia się wodą wodociągową zawierającą sól kuchenną, która, według wynalazcy urządzenia, powinna być naładowana orgonem. Energia ta kierowana jest poprzez kabel i metalowy bolec do chorej części ciała, gdzie rozpoczyna swoje działanie lecznicze. Możliwe jest również leczenie na odległość. Emiter musi być wtedy skierowany na obraz osoby, która ma być uzdrowiona.
Pod nazwą „Pyragon Biophoton Vibration Amplifier” jest sprzedawany „akumulator orgonu” [2]. Urządzenie w formie małej ceramicznej piramidy oczyszcza powierzchnię mieszkalną z „bakterii ropnych, bakterii gnilnych i T-bacilli” („bakterii śmierci”, czyli substancji rakotwórczych).
Rynek oferuje również niedrogie urządzenia biorezonansowe wielkości monety 2 Euro, noszone jako wisiorek na szyi albo Kosmoton [2], czyli „kosmobiologiczne urządzenie ochrony ludzi, zwierząt i roślin”. kosztujący 90 euro. Jest to blaszany medalion o średnicy około sześciu centymetrów z ezoteryczną symboliką i wbudowaną mini baterią. W urządzeniu tym „trójpromieniowy system mikrokosmosu jest połączony z siedmiokrotnym układem mikrosłonecznym”, co oznacza, że ​​posiada ono „uniwersalny kosmiczny efekt toniczny”.

Dlaczego rynek biorezonansu rozwija się tak szybko? Między innymi dlatego, że pełne szkolenie terapeuty trwa 6 godzin i kosztuje kilkadziesiąt euro. I już można iść do chorych, zrozpaczonych ludzi i oferować im wyzdrowienie za ułamek czasu i kosztów, które musieliby ponieść lecząc się u lekarzy.

Kontrowersje
Biorezonans jest traktowany przez media i instytucje oficjalne równie ostrożnie i zachowawczo jak homeopatia. Owszem, pisze się, że nie ma badań potwierdzających jego skuteczność, nie ma oparcia w EBM. Nie ma również jednoznacznego, stanowczego potępienia. Dlaczego? Jednym z argumentów „za” jest jego nieszkodliwość. Czy aby na pewno? Dość silne pole magnetyczne i prąd elektryczny wykluczają z badania osoby z wszczepionym stymulatorem serca. Z kolei, z innych przyczyn, badania biorezonansem nie można przeprowadzać osobom z aktywną chorobą nowotworową i kobietom w ciąży. Innym argumentem „za” jest korzyść psychiczna. Osoba po zabiegu biorezonansu jest w lepszy nastroju, czuje się zaopiekowana i bardziej pewna siebie. Nie podważam istnienia efektu placebo w odniesieniu do czasowego łagodzenia bólu, nie w tym rzecz. Są chwile, kiedy można placebo zastosować, zwłaszcza w sytuacjach ekstremalnych albo terminalnych. Nawet Pierce „Sokole Oko”, kiedy zabrakło morfiny, wmówił ciężko rannym żołnierzom, że podane tabletki z cukru zawierają silny środek przeciwbólowy. Wiele osób traktuje jednak terapie pseudomedyczne jako jedyne skuteczne, opóźniając lub wręcz rezygnując z leczenia medycznego.

Używam określenia „pseudomedycyna”, a nie „medycyna alternatywna”, „medycyna niekonwencjonalna” albo, pieszczotliwie, „altmed”. Z jednego prostego powodu – pseudomedycyna nie jest żadną alternatywą dla medycyny, medycyna jest jedna, oparta na EBM, nie ukrywa swoich metod i poddaje się weryfikacji. W medycynie nie ma nic cudownego, a jeśli czegoś nie wiemy, nie rozumiemy – to staramy się zrozumieć. Medycyna opiera się na nauce i metodach naukowych.

Źródła:

  1. http://www.tradycjaezoteryczna.ug.edu.pl/node/1118
  2. https://www.sueddeutsche.de/wissen/bioresonanztherapie-von-falsch-gepolten-schwingungen-1.925084-2
  3. https://pl.wikipedia.org/wiki/Biorezonans
  4. https://www.totylkoteoria.pl/biorezonans-bicom-mora-fakty-opinie/
  5. https://www.totylkoteoria.pl/biofotony-sante-zywnosc/