Cztery zaskoczenia (4b): Fizyka

Inne odcinki serii:

Cztery zaskoczenia (1): Biologia (systematyka i ewolucja)

Cztery zaskoczenia (2): Astronomia

Cztery zaskoczenia (3): Chemia

Cztery zaskoczenia (4a): Fizyka

Cztery zaskoczenia (4c): Fizyka

3. Dudniący zapach neutrin

O ile pamiętam, w latach szkolnych zwróciłem uwagę na neutrina główne dlatego, że były to tajemnicze, słabo poznane cząstki odgrywające istotną rolę w fabule powieści Stanisława Lema – Solaris i Głos Pana. Neutrino wymyślono w latach trzydziestych (pierwotna inspiracja pochodziła od Wolfganga Pauliego) jako sposób na zbilansowanie masy/energii, pędu i spinu w rozpadzie beta. Teorię neutrina dopracował Enrico Fermi, ale postulowanie cząstki pozbawionej ładunku i (jak się zdawało) zasadniczo niewykrywalnej tylko po to, żeby rachunki się zgadzały, wydawało się tak podejrzane, że czasopismo Nature odrzuciło publikację Fermiego na ten temat. Jednak po ponad dwudziestu latach, w roku 1956, udało się zaobserwować neutrino (dokładniej: antyneutrino elektronowe). Zanim poszedłem do przedszkola, w 1962 r. odkryto kolejną cząsteczkę z tej rodziny, neutrino mionowe. Na trzecie, taonowe, trzeba było poczekać aż do 2000 r.

Każde neutrino odpowiada innej „generacji” leptonów (cząstek o spinie połówkowym niepodlegających oddziaływaniom silnym) obdarzonych ładunkiem elektrycznym. Znamy trzy takie cząstki (plus odpowiadające im antycząstki): elektron, mion  i taon. Neutrina powstają w procesach, którymi rządzą oddziaływania słabe. W procesach tych pośredniczą tzw. bozony W, cząstki bardzo ciężkie i nietrwałe. Na przykład podczas rozpadu neutronu powstają proton i bozon W⁻. Ten drugi niemal natychmiast rozpada się na cząstki trwałe: elektron e⁻ i wspomniane wyżej antyneutrino elektronowe ν̄e. Analogicznie wygenerowaniu mionu lub taonu w rozpadzie bozonu pośredniczącego towarzyszy emisja (anty)neutrina mionowego lub taonowego. W modelu standardowym fizyki cząstek elementarnych, który ukształtował się w latach siedemdziesiątych, istniały właśnie różne „zapachy leptonowe”, kojarzące z sobą leptony posiadające ładunek elektryczny i odpowiadające im neutrina, obojętne elektrycznie.

W modelu standardowym przyjmowano, że neutrina są cząstkami pozbawionymi masy, czyli zmuszonymi do poruszania się z prędkością światła. To, że w ogóle potrafimy je wykryć (za pomocą bardzo pomysłowych detektorów), graniczy z cudem, bo neutrina odczuwają tylko oddziaływania słabe i grawitacyjne, więc raz uwolnione śmigają sobie swobodnie po Wszechświecie, bardzo rzadko oddziałując z czymkolwiek. Wyciągnijmy przed siebie dłoń: w ciągu sekundy przenika przez nią kilka bilionów neutrin, nie robiąc nam żadnej krzywdy. W ciągu naszego życia w najlepszym razie może jedno lub dwa zaangażują się w jakieś oddziaływanie z atomami tworzącymi nasze ciało. Większość tych neutrin pochodzi z jądra Słońca, albowiem ubocznym produktem cyklu protonowego, który jest głównym źródłem energii słonecznej, są neutrina elektronowe. Przenikają one bez oporu przez zewnętrzne warstwy Słońca oraz mkną sobie na wylot przez Ziemię, po czym znikają w głębi kosmosu. I początkowo zdawało się, że na tym koniec.

Okazuje się jednak, że życie neutrin jest bardziej skomplikowane, niż sobie wyobrażano. Już w latach sześćdziesiątych zdano sobie sprawę, że liczba słonecznych neutrin elektronowych rejestrowanych przez detektory jest znacząco mniejsza od oczekiwań teoretycznych. Znaczna część – co najmniej połowa, a nawet dwie trzecie spodziewanej liczby – jak gdyby ginęła gdzieś po drodze. A przecież nawet gdyby przestrzeń między Słońcem a Ziemią wypełniona była nie skrajnie rozrzedzonym gazem międzyplanetarnym, ale litym ołowiem, nadal niemal wszystkie neutrina słoneczne powinny docierać do detektorów. Z początku sądzono, że coś jest nie w porządku z modelem syntezy termojądrowej w Słońcu; że np. błędnie szacujemy temperaturę i ciśnienie w jądrze naszej gwiazdy. Rozwiązanie okazało się całkiem inne i bardziej zaskakujące: większość neutrin wyemitowanych w jądrze Słońca jako elektronowe, dociera do nas, niosąc zapach mionowy lub taonowy i wymyka się detektorom zaprojektowanym tak, aby rejestrowały neutrina elektronowe. Wygląda to tak, jakby pędzące przez kosmos neutrina oscylowały między różnymi zapachami.

Prawdopodobieństwo, że w danej odległości od źródła (zależnie od energii) neutrino wyemitowane jao elektronowe (kolor czarny) zostanie zarejestrowane jako mionowe (kolor niebieski) lub taonowe (kolor czerwony). Źródło: Wikipedia (domena publiczna).

Skąda ta oscylacja? Żeby to zrozumieć, trzeba zacząć od tego, że neutrina jednak nie są bezmasowe. Prawda, są niezmiernie lekkie. Dotąd nie znamy dokładnie ich masy, ale wiadomo, że nie przekracza ona stutysięcznej części masy elektronu. Nie jest jednak zerowa i nie jest też jednakowa: istnieją neutrina lżejsze, neutrina o masie pośredniej i cięższe. Wydawałoby się oczywiste, że trzy różne masy odpowiadają trzem różnym zapachom, ale tak nie jest. Masa i zapach neutrin związane są w sposób będący jednym z wariantów zasady nieoznaczoności. Im bardziej jednoznacznie próbujemy scharakteryzować jeden z tych parametrów, tym mniej jednoznaczny staje się drugi. Neutrino o konkretnej masie (gdyby dało się ją precyzyjnie określić) byłoby superpozycją (kwantowym złożeniem) trzech różnych stanów zapachu leptonowego. I odwrotnie: neutrino o konkretnym zapachu jest superpozycją trzech różnych stanów masy. Neutrina klasyfikowane wg masy, oznaczane ν₁, ν₂, ν₃ nie są wcale mniej prawdziwe niż neutrina klasyfikowane według zapachu, oznaczane νe, νμ, ντ. Co więcej, to właśnie te pierwsze są brane pod uwagę w równaniu Diraca opisującym właściwości kwantowe cząstek relatywistycznych. Pamiętajmy zatem, że zwyczajowe mówienie np. o „masie neutrina elektronowego” jest, ściśle rzecz biorąc, błędem rzeczowym. Przyznam, że ta podwójna natura neutrin (związana z faktem, że ich masy są tak małe, a zarazem niezerowe) była dla mnie osobiście szczególnym zaskoczeniem.

W jądrze Słońca, podczas łączenia się dwóch protonów w jądro deuteru, jeden z nich przekształca się w neutron, czemu towarzyszy emisja pozytonu e⁺ i neutrina elektronowego νe. Takie neutrino w chwili emisji ma dokładnie określony zapach, a zatem stanowi maksymalnie różnorodną superpozycję trzech mas. Ma także określoną energię – i tu zaczynają się dziać rzeczy dziwne. Neutrino pędzi prawie z prędkością światła, ale prędkość każdego z trzech stanów masy tworzących superpozycję jest minimalnie inna, ponieważ ich relatywistyczna energia kinetyczna musi pozostawać taka sama. Różnica jest tak mała, że nie da się jej zmierzyć wprost, ale powoduje „rozjeżdżanie się w fazie” funkcji falowych odpowiadających trzem stanom masy. W rezultacie po przebyciu pewnej odległości neutrino jest superpozycją mas o składzie innym niż początkowy. W związku z tym nie jest już „czystym” neutrinem elektronowym, ale superpozycją trzech zapachów i z dużym prawdopodobieństwem może zostać zaobserwowane jako neutrino mionowe lub (najrzadsze z trzech) taonowe. A ponieważ te „dudnienia zapachu” są okresowe, neutrino ponownie staje się elektronowe, a potem znów rozszczepia się w kwantową superpozycję trzech zapachów leptonowych.

Efekt oscylacji (a właściwie kwantowej interferencji różnych stanów masy) przewidział teoretycznie Bruno Pontecorvo już w 1968 r., a potwierdziły jego realność eksperymenty przeprowadzone w latach dziewięćdziesiątych, badające neutrina pochodzące z różnych źródeł: słoneczne, atmosferyczne (generowane w rozpadach cząstek powstających w górnych warstwach atmosfery pod wpływem promieniowania kosmicznego) i pochodzące z reaktorów jądrowych (ostatnio także z akceleratorów cząstek). Szczególnie dobitnym potwierdzeniem teorii Pontecorva były wyniki obserwacji dokonanych za pomocą kanadyjskiego detektora SNO (Sudbury Neutrino Observatory), które umożliwiały oszacowanie strumienia zarówno neutrin elektronowych, jak i sumy wszelkich neutrin docierających ze Słońca. Okazało się, że wszystkich neutrin jest dokładnie tyle, ile przewiduje teoria, przy czym tylko 34% ujawniało się w detektorze pod postacią neutrin elektronowych – znów zgodnie z modelem teoretycznym oscylacji. Takaaki Kajita (kierujący zespołem japońskiego detektora neutrin Super-Kamiokande) i Arthur B. McDonald (SNO) dostali za te badania Nobla w 2015 r.

Oscylacje dowodzą, że masa neutrin z całą pewnością nie jest zerowa, a zatem ich prędkość nie jest dokładnie równa c. Zagadką pozostaje natomiast mechanizm, który nadaje im masę. Wiąże się z tym nadzieja, że właściwości neutrin są kluczem do jakiejś teorii wykraczającej poza model standardowy, skoro ten ostatni nie przewiduje neutrin obdarzonych masą. Czy rzeczywiście tak jest, dowiemy się zapewne w przyszłości.

Na koniec ciekawostka: astronomia neutrinowa polega głównie na rejestrowaniu i analizowaniu neutrin słonecznych. Czasem jednak trafia się wyjątkowa frajda, jak wówczas, gdy blisko naszej Galaktyki (w Wielkim Obłoku Magellana) wybuchła supernowa 1987A. Na ok. 3 godziny przed jej rozbłyskiem trzy obserwatoria wykryły w sumie 25 antyneutrin pochodzących z tego źródła. Szacuje się, że ok. 99% energii uwalnianej podczas zapadania się jądra supernowej jest emitowana w postaci tych cząstek. Dlaczego, skoro neutrina są wolniejsze niż światło, dotarły do Ziemi pierwsze? Bo dostały fory na starcie. Przeszły jak przez masło przez wszystkie warstwy gwiazdy i uciekły w kosmos, zanim fala uderzeniowa wywołana przez kolaps jądra dotarła do powierzchni, rozrywając zewnętrzną powłokę supernowej. Światło wybuchu goniło neutrina przez 168 tys. lat, ale nie zdążyło ich dogonić. Różnica prędkości była zbyt mała.

Lektura uzupełniająca dla dociekliwych

Strona Wydziału Fizyki UW poświęcona fizyce neutrin (gorąco polecam!).

https://www.fuw.edu.pl/~neutrina/index.html

Cztery zaskoczenia (4a): Fizyka

Inne odcinki serii:

Cztery zaskoczenia (1): Biologia (systematyka i ewolucja)

Cztery zaskoczenia (2): Astronomia

Cztery zaskoczenia (3): Chemia

Cztery zaskoczenia (4b): Fizyka

Cztery zaskoczenia (4c): Fizyka

Tu także, jak w poprzednich odcinkach cyklu, mam problem typu l’embarras du choix, czyli nadmiaru możliwości do wyboru. Co prawda niektóre z zaskoczeń astronomicznych czy chemicznych można jednocześnie uznać za fizyczne. Dlatego, skoro wspominałem już przy innej okazji np. o badaniu czarnych dziur czy detekcji fal grawitacyjnych, to nie będę już do nich wracał. Tym razem ucieknę od kosmologii i astrofizyki w stronę mikroświata cząstek elementarnych i zjawisk kwantowych. Oczywiście za mojej pamięci i tu wiele się działo. Spróbuję o tym opowiedzieć. Przepraszam z góry, jeśli jako niespecjalista być może popełniam tu i ówdzie błędy rzeczowe. Skłamałbym, twierdząc, że moja wiedza o mechanice kwantowej i cząstkach elementarnych jest głęboka. „Ale staram się, Ringo” – jak deklarował Jules Winnfield w Pulp Fiction. Na pewno warto mieć w tych sprawach jako taką orientację.

Żeby jednak nie wystraszyć Czytelników nadmiarem szczegółów technicznych, przedstawię swoje cztery zaskoczenia fizyczne w trzech rozsądnych dawkach –  dwa w jednym wpisie, a potem po jednym w kolejnych. Przyczyna jest prozaiczna: o niektórych rzeczach nie sposób opowiedzieć krótko. Jeśli uważacie, że coś przedstawiłem nieprzejrzyście, zachęcam do dyskusji w komentarzach. Chętnie doprecyzuję wszelkie niejasności.

1. Burzliwe morze wewnątrz protonu

Nukleony (protony i neutrony) uchodziły kiedyś za cząstki elementarne. W 1964 r. pojawiła się teoria oddziaływań silnych Murraya Gell-Manna i George’a Zweiga, a wraz z nią hipoteza, że każdy nukleon składa się trzech silnie związanych mniejszych cząstek – kwarków. Doświadczenia z głębokim rozpraszaniem niesprężystym elektronów na nukleonach, przeprowadzone cztery lata później na wielkim akceleratorze liniowym Uniwersytetu Stanforda dowiodły, że nukleony faktycznie nie są miniaturowymi odpowiednikami kul bilardowych, tylko posiadają ziarnistą strukturę wewnętrzną. Innymi słowy, coś w nich siedzi. Zgodnie z przewidywaniami teoretyków w przypadku protonu p są to dwa kwarki górne u (każdy o ładunku +⅔ e) i jeden kwark dolny d (o ładunku −⅓ e). Symbolicznie: p = uud. Zauważmy, że suma ładunków elektrycznych kwarków wynosi +1 e i taki też jest ładunek protonu.

Proton nie jest jednak prostą sumą swoich składników: zawiera także oddziaływania między nimi, a zgodnie z formułą Einsteina (E = mc²) energia oddziaływań uwięziona w jakimś układzie wnosi wkład w jego masę. Suma mas u, u, d – tzw. kwarków walencyjnych, decydujących o tym, że proton jest protonem – odpowiada tylko za ok. 1% masy protonu. Reszta – to ekwiwalent energii kinetycznej i potencjalnej kwarków oraz tego, co je wiąże: energii oddziaływań silnych, których nośnikami są gluony. Wewnętrzna energia protonu generuje wirtualne pary kwark–antykwark, ulegające niemal natychmiast anihilacji. W rezultacie proton wypełniony jest nie tylko polem gluonowym, ale i „morzem” pojawiających się i znikających kwarków i antykwarków. Innymi słowy, stanowi gmatwaninę cząstek i oddziaływań, w której niełatwo się rozeznać. Choć swobodny proton jest cząstką trwałą i niezmienną, a jeśli go zostawić w spokoju, ma szansę „żyć wiecznie”, to uwięziona w nim energia nieustannie wrze.

Artystyczna wizja kwarków walencyjnych, gluonów i morza kwarków wirtualnych wewnątrz protonu. Autor: Daniel Dominguez/CERN.

Im większe zderzacze i im wyższa energia zderzeń, z tym lepszą rozdzielczością możemy sondować strukturę protonu i obserwować jego składniki. W ostatnich dziesięcioleciach postęp w tej dziedzinie jest imponujący. W eksperymentach, w których na przykład ciekły wodór i deuter bombardowane są strumieniem rozpędzonych protonów, analiza produktów zderzeń ujawnia znaczenie składników wirtualnych. Jeśli zaobserwujemy kwark u lub d, to nie sposób stwierdzić, czy jest on jednym ze stałych rezydentów (kwarków walencyjnych), czy też należy do morza cząstek wirtualnych. Jeśli jednak dostrzeżemy wewnątrz protonu antykwark ū lub , ewentualnie kwark o innym, bardziej egzotycznym „zapachu” (np. kwark dziwny s), to wiemy na pewno, że natknęliśmy się na wirtualny składnik morza podczas jego przelotnej egzystencji. A oprócz masy także spin, czyli wewnętrzny moment pędu protonu, jest tylko w kilku lub kilkunastu procentach sumą spinów kwarków walencyjnych, poza tym zaś stanowi kombinację momentów pędu wszystkiego, co w protonie siedzi. Zdarza się, że w danej chwili jeden wirtualny antykwark wnosi prawie połowę wkładu w całkowity spin protonu, choć formalnie rzecz biorąc nie jest jego składnikiem.

To samo oczywiście dotyczy neutronu, z tą tylko różnicą, że jego skład kwarkowy jest nieco inny (n = udd), że w związku z tym suma ładunków kwarków (czyli ładunek neutronu) wynosi 0 i że swobodny neutron jest cząstką nietrwałą (a przez to nieco trudniejszym obiektem do badania). Mimo że znamy już budowę nukleonów, zachodzące w nich oddziaływania są na tyle skomplikowne, że brak dotąd teorii wyjaśniającej szczegółowo cechy nukleonów na podstawie właściwości ich składników. A pamiętam czasy, kiedy proton czy neutron był gładką kulką, której odmawiano prawa do życia wewnętrznego!

2. Splątanie i informacja kwantowa

W roku 2022 nagrodę Nobla z fizyki zdobyli trzej uczeni (Alain Aspect, John Clauser i Anton Zeilinger), którzy w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX w. prowadzili badania nad różnymi aspektami splątania kwantowego. Jest to przewidywane przez mechanikę kwantową zjawisko, które może się wydawać sprzeczne nie tylko z intuicją, ale także z fundamentalną wiedzą o właściwościach czasoprzestrzeni. O ile to pierwsze nie jest w fizyce nowością (wiemy, jak zawodny jest „zdrowy rozsądek” czerpany z potocznego doświadczenia), o tyle to drugie było powodem do niepokoju. Zwrócili na to uwagę Albert Einstein, Boris Podolsky i Nathan Rosen (EPR) w publikacji z roku 1935. Ich zdaniem przewidywane zachowanie układów kwantowych było nie do pogodzenia ze szczególną teorią względności i relatywistycznym pojmowaniem zasady przyczynowości. Miało to świadczyć o ukrytych wadach mechaniki kwantowej, podważających całą teorię.

Na czym polega splątanie? Otóż może się tak zdarzyć, że stan kwantowy złożonego układu jest dobrze określony, podczas gdy stany jego lokalnych składników pozostają nieokreślone. Wyobraźmy sobie, że układ składa się z dwu cząstek wyemitowanych w przeciwnych kierunkach. Cząstki wygenerowano w taki sposób, że znamy ich własność wspólną (stan układu jako całości), ale każda z nich jest opisana przez superpozycję, czyli kwantowe złożenie różnych stanów. Mimo oddalenia cząstki pozostają z sobą „splątane” w tym sensie, że ich stany kwantowe są z sobą wzajemnie skorelowane. Jeżeli dokonujemy pomiaru stanu jednej z cząstek splątanych, powodujemy, że przybiera on określoną wartość. Jaką  – tego nie da się z góry przewidzieć, bo możliwe wyniki pomiaru mają rozkład losowy. Pomiar wpływa jednak na cały układ objęty splątaniem, co pozwala nam przewidzieć – w idealnym przypadku z pewnością, w praktyce z większą dozą pewności niż przy zgadywaniu w ciemno – jaki okaże się wynik pomiaru dokonanego przez innego obserwatora na drugiej cząstce, choćby znajdowała się w dużej odległości od pierwszej.

Spójność układu kwantowego, dopóki nie zostanie naruszona przez pomiar (oznaczający fizyczną ingerencję), nie zanika z odległością. Panowie EPR uważali, że oznacza to możliwość natychmiastowego przekazania informacji z nieskończoną prędkością, czyli „upiornego oddziaływania na odległość”, co rzeczywiście byłoby sprzeczne ze szczególną teorią względności. Jednak – aczkolwiek dzięki eksperymentom nagrodzonym zeszłorocznym Noblem wiemy, że splątanie jest zjawiskiem całkowicie rzeczywistym – z rozważań teoretycznych wynika, że nie można go użyć do przesłania z prędkością nadświetlną informacji mogącej posłużyć do naruszenia zasady przyczynowości. Dokładniej – nie można za jego pomocą sprawić, że kolejność w czasie przyczyny i skutku ulegnie odwróceniu w jakimkolwiek inercjalnym układzie odniesienia. A zatem paradoks EPR nie prowadzi do prawdziwej sprzeczności.

Ambitne plany IBM: procesory kwantowe z rosnącą liczbą kubitów. Źródło: IBM.

Splątanie przejawia się na różne sposoby. Jednym z efektów specjalnych, jakie mu zawdzięczamy, jest „teleportacja kwantowa” – możliwość przeniesienia na odległość stanu kwantowego z wykorzystaniem obiektów splątanych kwantowo, bez przesyłania materii lub energii. Można ją wykorzystać np. do bezpiecznego szyfrowania: zakodowana wiadomość jest przesyłana kanałem klasycznym (np. przez światłowód lub drogą radiową), a klucz umożliwiający jej odczytanie – „teleportowany” w postaci informacji kwantowej. Jeśli komunikat zostanie przechwycony, to bez klucza jest bezużyteczny, natomiast próba przechwycenia klucza nie jest możliwa w sposób niezdradzający interwencji podsłuchującego. Sam klucz nie jest komunikatem i nie da się za jego pomocą przekazać informacji „klasycznej”.

Warto też pamiętać, że możliwość splątania dużych zbiorów kubitów (jednostek informacji kwantowej) decyduje o szybkości i efektywności działania komputera kwantowego w porównaniu z komputerem klasycznym. Kubit tym się różni od klasycznego bitu (mogącego przyjąć dwie wartości, 0 lub 1), że dopóki nie zostanie odczytany („zaobserwowany”), jego stan jest kwantową mieszanką, czyli superpozycją obu możliwości. Większa liczba kubitów może tworzyć tzw. rejestr kwantowy. Ciąg dwudziestu bitów klasycznych pozwala na zapamiętanie jednej z 2²⁰ = 1 048 576 kombinacji zero-jedynkowych. Ciąg dwudziestu kubitów utrzymywanych w stanie splątania umożliwia jednoczesne zapamiętanie wszystkich (czyli ponad miliona) kombinacji w formie superpozycji na potrzeby obliczeń kwantowych. Aczkolwiek informatyka kwantowa jeszcze nie całkiem wyszła z powijaków, to jej zastosowaniom można wróżyć świetlaną przyszłość. Ale nawet pomijając zastosowania praktyczne i technologie przyszłości, samo zrozumienie znaczenia splątania jako fundamentalnej cechy rzeczywistości zasługuje na wyróżnienie wśród osiągnięć fizyki współczesnej.

Lektura uzupełniająca

Co siedzi wewnątrz protonu (i często sprawia badaczom niespodzianki)

https://cerncourier.com/a/the-proton-laid-bare/

https://www.nature.com/articles/s41586-021-03282-z

Za co przyznano Noble z fizyki w roku 2022

https://www.nobelprize.org/prizes/physics/2022/press-release/

6. Co z tą cząstką/falą?

Jak piszę za każdym razem – materia budująca nasz świat charakteryzuje się zdumiewającymi właściwościami. Najbardziej fantastyczną z nich wydaje się być ów dualizm, który sprawia iż każda z cząstek posiada cechy fali. Koncepcja ta pozwoliła Bohrowi stworzyć model atomu w którym elektron krąży wokół dodatnio naładowanego jądra na ściśle określonych orbitach. Twierdził on iż elektron jest utrzymywany na orbicie wokół jądra za pomocą oddziaływania elektromagnetycznego. Skoro elektron ma ładunek ujemny a jądro dodatni to nie ma w tym nic dziwnego. Problem pojawia się gdy zapytać – “a dlaczego właściwie taki elektron nie spadnie na jądro?” plus i minus się przyciągają a więc wydaje się to być sprzeczne z zdrowym rozsądkiem. Że tak się nie dzieje, to łatwo zaobserwować – z jakiegoś powodu nasz świat jednak pozostaje mniej więcej stabilny. Aby to wyjaśnić Bohr posłużył się pracami Plancka. Według Bohra elektron nie mógł się znajdować na dowolnej orbicie, ale na ściśle określonej. Aby przeskoczyć na wyższą bądź niższą elektron musiał pochłonąć lub wyemitować foton o ściśle określonej energii. I świetnie wyjaśniało to obserwację widma podgrzanego gazu – wodoru.

fot. domena publiczna

Gdyby ta energia mogła być emitowana w dowolnych porcjach, to powinniśmy obserwować ciągłe widmo jak w tęczy. Tymczasem obserwujemy wyraźne, ostre linie i czarne obszary. Te możliwe orbity da się nawet gładko wyliczyć i opisać wzorami, z których wynika że możliwe są te orbity na których moment pędu elektronu jest wielokrotnością stałej Plancka dzielonej przez 2π. Tu wyjaśnię te wszystkie wulgaryzmy – moment pędu to po prostu matematyczny opis tego jak się ciało porusza. Wystarczy nitka i kawałek np. plasteliny na końcu i zakręcić, jeśli znamy masę plasteliny, prędkość i promień tego okręgu to możemy obliczyć moment pędu z wzoru L=mvr. Stała Plancka to kwant, czyli najmniejsza porcja takiego momentu pędu tj. 6.63·10−34 J*s. Cóż – Bohr wszystko gładko wyliczył, odebrał nagrodę Nobla i w sumie można by się rozejść. Niestety ten model ma poważne wady. Nie ma sensu dla atomów posiadających więcej elektronów niż jeden i absolutnie nie wyjaśnia, w jaki sposób elektron będący falą się nie rozprasza – przecież każdy wie że fale z czasem słabną. I jak właściwie określić gdzie znaleźć ów elektron i jak przewidzieć kiedy taka emisja bądź pochłonięcie fotonu nastąpi? Gdyby elektrony faktycznie krążyły po orbitach tak jak planety, to znając ich pęd i położenie można by precyzyjnie przewidzieć gdzie można by go “przygwoździć”.

fot. domena publiczna

Rozwiązanie tej kwestii zostało nazwane mechaniką kwantową która nie jest trudna do zrozumienia ale trochę trudna do zaakceptowania. Za stworzenie tej teorii przyznano, jeśli się nie mylę, 11 nagród Nobla a sami jej twórcy tacy jak np. Heisenberg i Schrödinger nie potrafili zaakceptować tego iż ich przewidywania okazały się być prawdą.

Heisenberg zapewne kojarzy się wam z serią “Breaking Bad”, a powinien z dość miękką postawą wobec nazizmu i katarem siennym. Pierwsza kwestia budzi we mnie niesmak, druga zaś sprawiła iż mający wtedy dwadzieścia cztery lata Heisenberg udał się na wyspę Helgoland, aby uciec przed pyłkami. Dla zabicia czasu zajmował się wyżej wymienioną kwestią i postanowił zastosować pewną matematyczną sztuczkę – uznał, że skoro nie da się oznaczyć dokładnie pojedynczych wartości, to można użyć czegoś co matematycy nazywają “macierzą”.

Dlaczego taka tabela? Heisenberg wymyślił, że skoro nie dało się dokładnie oznaczyć wszystkich parametrów takich jak pęd i położenie cząstki, to można je opisać w formie tablicy z oddzielnymi wartościami dla orbity początkowej i końcowej takiego przeskoku. Dzięki temu elektron nie musi mieć dokładnie określonego położenia, a całą gamę w zależności od przyjętych orbit. Heisenberg gdy odkrył że jego wyliczenia zgadzają się z obserwacjami nie mógł zasnąć do rana i całkiem zapomniał o dręczącej go alergii – po powrocie przesłał swoje prace do Wolfganga Pauliego i Maxa Borna. Jeśli nie wiecie co to wszystko oznacza, to spokojnie – on też nie wiedział ale jak sam zapisał “Jest to dla mnie niejasne ale wygląda na to że elektron nie porusza się po orbitach”.

Niezależnie od niego tę kwestię rozpatrywał Schrödinger, który zapewne kojarzy się z kotem a powinien z ogierem. Tak przynajmniej twierdziła jego małżonka. Mówiąc wprost, ten wybitny fizyk prowadził bardzo bujne życie pozamałżeńskie, co ciekawe za przyzwoleniem małżonki która miała twierdzić że “spokojniej żyć z kanarkiem niż z ogierem, ale ja uwielbiam konie”. Gdy pewnego razu udał się z swoją kochanką w góry miał z sobą prace de Broglie’a, postanowił więc sprawdzić co się stanie gdy spróbuje opisać elektron jako falę. Wyniki były zdumiewające bez żadnych tabel, macierzy etc. a jedynie za pomocą funkcji opisał elektron a jego wyniki idealnie pokrywały się z pracami Bohra. Ot wystarczyło coś co matematycy nazywają “hamiltonianem” czyli zebraną do kupy energią kinetyczną i potencjalną aby uzyskać takie gładkie wyniki. Tylko że taki falowy opis nie ma sensu jeśli pomyślimy o obserwacjach o których pisałem ostatnio – jeśli spróbować złapać pojedynczy elektron to okazuje się być punktem a nie falą. To o co tu właściwie chodzi? Jak wygląda ten atom i gdzie jest ten elektron? Czym są te fale skoro na pewno nie jest to rozsmarowany elektron który w odpowiedniej chwili zbiera się do kupy?

Całość wyjaśnił dopiero Max Born. Zrozumiał on iż te zjawisko to coś zupełnie innego niż fala na wodzie – fale które tak pięknie wynikały z równania Schrödingera i nieoznaczoność ich cech które wykazał Heisenberg mają sens tylko w jednym wypadku: gdy opisują nie fizyczną fale ale prawdopodobieństwo. Brzmi dziwacznie? Zgadzam się – sam Einstein nie potrafił tego przyjąć do wiadomości mówiąc iż “Bóg nie gra w kości…”. Łatwo to sobie jednak wyobrazić gdy pomyślimy o sytuacjach z życia codziennego. Jeśli wiecie że wasz znajomy zazwyczaj spóźnia się na autobus to oznacza że w okolicach czasu jego odjazdu będzie gdzieś w okolicach przystanku, ale żeby stwierdzić gdzie jest dokładnie trzeba zadzwonić i zapytać, wtedy poda nam swoje położenie. Dokładnie tak samo jest z elektronem – zanim go nie sprawdzimy wydaje się być tak jakby nieokreśloną sumą wszystkich możliwości. Pytanie o to gdzie jest elektron po prostu nie ma fizycznego sensu. Należy raczej zapytać o to gdzie jest największa szansa na jego znalezienie.

fot. Ulrich Mohrhoff

Gdyby wyrazić to w formie grafiki, to wygląda to w ten sposób – są to orbitale. Im obszar jaśniejszy tym większa szansa na znalezienie tam elektronu. Dlaczego nie da się wyznaczyć dokładnych położeń? Czy wynika to z niedoskonałości naszych metod? Nie, przypomnijcie sobie, jak mały jest elektron. Jeśli chcemy go zaobserwować to należałoby go oświetlić czyli wysłać w jego stronę fotony o określonym pędzie. Foton zderzając się z elektronem spowoduje jego odrzut czyli zmieni jego pęd. Niestety w naszym wszechświecie nie da się znać na raz wszystkich parametrów. Gdybyśmy je znali, to moglibyśmy przewidywać przyszłość z 100% pewnością a tak przypomina to jak żywo prognozę pogody. Tak, z prac tych wszystkich fizyków wyszło coś bardzo dziwnego – wychodzi na to, że Wszechświatem rządzi przypadek, a rzeczywistość jest nie tyle stałą strukturą co sumą oddziaływań pomiędzy najmniejszymi z cząstek, które je budują. Następnym razem, gdy spojrzysz przez szybę i ujrzysz nie tylko to, co za nią, ale również swoje odbicie to pomyśl, że wynika to z tego że w wyniku “kwantowego rzutu kośćmi” część fotonów przez nią przeszła a część odbiła się o nią i nie ma żadnego powodu który za tym stoi – i nie wiemy dlaczego, bo sama natura nie wie co się stanie.

(c) by Lucas Bergowsky
Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem
.