czyli o naszej przyjaźni z kosmosem.
Jest 20 lutego 1962 roku. W centrum lotów kosmicznych Kennedy Space Center (wtedy Launch Operations Center) na Florydzie w USA do startu szykowany jest statek kosmiczny Mercury-Atlas 6 „Friendship 7”. John Glenn jest piątą osobą w kosmosie: przed nim jednak żaden Amerykanin nie dotarł na orbitę (Shepard i Grissom dotarli na wysokość około 160 km w połowie 1961 roku) – ale za to udało się to Gagarinowi 12 kwietnia 1961 roku. Napięcie rośnie, bo od tej misji zależy wiele, zwłaszcza wizerunkowo, szczególnie po wyczynie Titowa, który spędził na orbicie cały dzień. John Glenn czeka cierpliwie, start przesuwany jest aż jedenaście razy ze względu na usterki techniczne i pogodę. Wkurzył się pod koniec, ponaglając inżynierów, by „wreszcie podpalili tę świeczkę”.

Celem lotu jest wykonanie trzech „oblotów” orbity ziemskiej, co zresztą jest uzasadnione ówczesną technologią i wiedzą; kapsuła musi wylądować w obszarze Atlantyku – każda kolejna orbita mogłaby spowodować zbyt duże przesunięcie miejsca lądowania. Kiedy więc czytacie, że lot Glenna został dramatycznie skrócony z siedmiu orbit do trzech, to jest to mit, powielany często w filmach lub książkach.
Centrum kontroli lotów w latach 60. dzisiaj wydaje nam się archaiczne, ale na ówczesne czasy było prawdziwym cudem techniki, choć nie było kolorowych monitorów, dotykowych paneli, bieżącej relacji z lotu.

Domena publiczna.
Za to oczywiście mieliśmy radio i telewizję, dzięki czemu można dzisiaj cieszyć oczy (i uszy) startem, który zapoczątkował amerykański podbój kosmosu:
Start odbył się o godzinie 9:47 lokalnego czasu, a cały lot na wysokości od 160 do 250 km trwał mniej niż pięć godzin, z prędkością 28 000 km/h, i zakończył się udanym wodowaniem na Atlantyku.
Nie obyło się bez problemów: w połowie lotu z powodu awarii automatycznego pilota Glenn większość dwóch orbit w zasadzie pilotował ręcznie. Natomiast pod koniec odezwał się fatalny brzęczyk, sygnalizujący poluzowanie się osłony termicznej (co w ogóle okazało się… fałszywym alarmem). Jeśli zajrzycie do artykułu o Columbii, znajdziecie tam opis tego, co dzieje się ze statkiem kosmicznym po wejściu w atmosferę w razie problemów z osłoną – nietrudno zrozumieć, czemu brzęczyk wywołał niemalże panikę. Z powodu domniemanej awarii Glenn „zstąpił z niebios” w kuli ognia, ponieważ inżynierowie NASA podjęli decyzję o pozostawieniu przy kapsule tzw. retrorockets, czyli silników umożliwiających ciąg wsteczny (były one odrzucane przed lądowaniem, by spowolnić kapsułę).
Wróćmy jeszcze do samego lotu. Na pokładzie Friendship 7 przewidziano nawet przekąski! Na zdjęciu widzimy, jak Glenn przygląda się pakiecikowi z musem jabłkowym; na deser miał też słodką tabletkę z ksylozy.

Kiedy dzisiaj oglądamy loty Dragona, możemy zauważyć, że astronauci mają panele dotykowe, tablety i komputery, a cały statek wygląda jak z filmów science fiction. John Glenn miał siebie, centrum kontroli lotów i coś, co nazywano „Satellite Hand Computer”. A wyglądało tak:

Misja MA-6 zakończyła się sukcesem, a lot Glenna zapoczątkował epokę, o której nikomu wcześniej nawet się nie śniło.
