Tydzień i jego dni (1): dlaczego wtorek nie jest trzećkiem, a piątek szostkiem

Kolejny odcinek miniserii
Tydzień i jego dni (2): z tydnia na tygodzień

Przejęcie przez ludy słowiańskie siedmiodniowego tygodnia i nazw jego dni to proces wciąż nie do końca zbadany. Z jednej strony niewątpliwie miało ono związek z zacieśnianiem przez Słowian związków kulturowych ze Śródziemnomorzem i Europą Zachodnią. Z drugiej jednak strony – nazwy te są tak jednolite w całej grupie słowiańskiej, że musiały się rozpowszechnić w czasach, gdy języki słowiańskie były praktycznie dialektami jednego języka, wciąż pozostającymi w kontakcie i w dużym stopniu wzajemnie zrozumiałymi.

Co widzimy, nie przeprowadzając szczegółowego śledztwa? Nazwy wtorku, czwartku i piątku są pochodzenia liczebnikowego. Pochodzą od prasłowiańskich liczebników porządkowych *vьtorъ ‘wtóry, drugi’, *čьtvьrtъ ‘czwarty’ i *pętъ ‘piąty’ z dodanym sufiksem *-kъ używanym pospolicie do tworzenia rzeczowników. W kilku językach nazwa wtorku pochodzi od wariantu *vьtorьnikъ, bardziej rozbudowanego niż *vьtorъkъ, ale w gruncie rzeczy o tej samej liczebnikowej etymologii (podobne warianty spotykamy dla kilku innych dni tygodnia). Gdyby Słowianie byli konsekwentni, byliby nazwali poniedziałek od liczebnika porządkowego *pьrvъ ‘pierwszy’, środę od *tretь ‘trzeci’, a sobotę od *šestъ ‘szósty’. Można by się było wtedy spodziewać w języku polskim nazw: *pierwek, wtorek, *trzeciek, cz(t)wartek, piątek, *szostek. Trzy z tych nazw istnieją, trzy inne (oznaczone gwiazdkami) być może kiedyś istniały, ale już w najdawniejszym okresie przegrały rywalizację z nazwami konkurencyjnymi. Kwestię numeru niedzieli pozostawmy do osobnego rozważenia, bo pojawia się pytanie, czy była w rachubie dni tygodnia numerem siedem, czy pozostawała poza zwykłą numeracją. W każdym razie pamiętajmy, że numerem jeden musiał być pierwotnie poniedziałek.

Nazwy nieliczebnikowe mają następujące pochodzenie: *nedělja ‘niedziela’ oznaczała dzień wolny od działania (pracy). Rosyjski ma zamiast odziedziczonej formy ogólnosłowiańskiej innowację voskresénije, wyraz zapożyczony z cerkiewnosłowiańskiego, gdzie oznaczał ‘wskrzeszenie’ (oczywiście w nawiązaniu do zmartwychwstania Chrystusa). Rosyjskie słowo nedélja przetrwało, ale znaczy ‘tydzień’. Przeniesienie nazwy niedzieli na określenie tygodnia (ale z zachowaniem również pierwszego znaczenia) spotykamy też w kilku innych językach, także w staropolskim: przed sześcią niedziel oznaczało ‘sześć tygodni temu’.

Stosunkowo przejrzystą nazwę ma *ponedělъkъ lub *ponedělьnikъ ‘poniedziałek’, „dzień poniedzielny”. Nazywa się tak nawet w rosyjskim, co potwierdza wtórność dzisiejszej nazwy niedzieli w tym języku. Z kolei *serda ‘środa’ ewidentnie oznaczała ‘środek’ (w domyśle: tygodnia). Nawiasem mówiąc, podobnie jak przyimek śród < *serdъ, słowo to jest derywatem od praindoeuropejskiego słowa *ḱerd- ‘serce’ za pośrednictwem przymiotnika *ḱerd-o- ‘umiejscowiony w sercu (czegoś)’.

Wszystkie dotychczas wymienione nazwy są rodzime w tym sensie, że występują w nich morfemy rdzennie słowiańskie. Natomiast sobota ma dwa warianty: *sǫbota (z samogłoską nosową) i *sobota (bez nosowości). Refleksy pierwszego widzimy w językach południowo- i wschodniosłowiańskich, drugiego – w zachodniosłowiańskich. Oba są ewidentnymi zapożyczeniami albo bezpośrednio z bizantyjskiej greki (Sábbaton ~ *Sámbaton), albo z ludowej łaciny (sabbatum ~ *sambatum). Formy z nosowością, choć wtórne i „niestandardowe”, musiały być rozpowszechnione i w grece, i w łacinie, bo odziedziczyło lub zapożyczyło je wiele innych języków Europy. Język włoski ma sabato < sabbatum, ale francuskie samedi pochodzi od *sambatī diēs. Niemieckie Samstag < staro-wysoko-niemieckie sambaz-tag jest częściową kalką z języków romańskich (zauważmy, że angielski pozostał przy tłumaczeniu starszej łacińskiej nazwy soboty jako dnia Saturna: staroangielskie Sæternes-dæġ > Saturday).

Greckie sábbaton (oznaczające sobotę, ale także cały siedmiodniowy tydzień) to z kolei zapożyczenie z biblijnego hebrajskiego šabbāṯ ‘szabat, dzień wypoczynku’). Zarówno słowo greckie, jak i łacińskie często występowały w formie liczby mnogiej, choć oznaczały pojedynczy dzień (sabbata ~ *sambata), co wyjaśnia końcówkę słowiańską (zreinterpretowaną jako rodzaj żeński). Można sądzić, że Słowianie przyjęli pierwotnie koncepcję siedmiodniowego tygodnia w IX w. podczas chrystianizacji Wielkich Moraw, w której skrzyżowały się wpływy bizantyjskie (misja Cyryla i Metodego) i zachodnie (misje pochodzące z państwa wschodniofrankijskiego).

Wpływy kulturowe Moraw i Bałkanów sięgnęły następnie na tereny polskie, łużyckie, połabskie i na Ruś (być może dzięki aktywności misjonarzy mówiących po słowiańsku). Także Bałtowie częściowo przejęli system słowiański, a Madziarzy, których najazd w 906 r. był główną przyczyną upadku Wielkich Moraw, wchłonęli wraz ze zasymilowaną ludnością Panonii liczne zapożyczenia słowiańskie, w tym nazwy środy, czwartku, piątku i soboty (szerda, csütörtök, péntek, szombat). Słowiańska nazwa wtorku została przekalkowana na węgierski jako kedd ‘drugi’ (od liczebnika két ‘dwa’). Ciekawe też, że węgierska nazwa poniedziałku, hétfő, oznacza dosłownie ‘głowa siedmiu (dni)’, czyli początek tygodnia.

Wróćmy do słowa *nedělja. Wygląda ono na kalkę greckiego wyrażenia ápraktos hēméra ‘dzień bezczynności’, używanego także w sensie ‘święto, dzień wolny od zajęć’, a zatem wskazuje na inspirację bizantyjską. Można dodać, że inaczej niż użytkownicy łaciny (wraz z językami romańskimi) i Germanie Słowianie nie przejęli systemu łączącego dni tygodnia z planetami, Słońcem, Księżycem i/lub przedchrześcijańskim panteonem miejscowych bóstw (wyjątkiem jest połabski perĕndan ‘czwartek’ = ‘dzień Pioruna/Peruna’ – kalka z języków germańskich, gdzie patronem czwartku był *Þunraz ‘Thor/Donar’, identyfikowany z gromowładnym Jowiszem). System ten miał swoje źródła w astronomii babilońskiej i astrologii hellenistycznej, ale Grecy bizantyjscy zerwali z nim jako z tradycją pogańską. Z punktu widzenia współczesnych badaczy trochę szkoda, że Słowianie nie poszli tropem interpretātiō rōmāna i interpretātiō germānica, tworząc jakąś własną interpretātiō slavica panteonu rzymskiego lub germańskiego. Gdyby byli tak postąpili, wiedzielibyśmy coś konkretnego o imionach głównych bóstw słowiańskich i ich funkcjach. Poszli jednak zamiast tego śladem Greków, numerując dni tygodnia przy zachowaniu specjalnego statusu soboty (wątek judaistyczny) i niedzieli (wątek chrześcijański). Osobnego komentarza wymaga środa, do której wrócimy za chwilę.

Między numeracją grecką a słowiańską istnieje jedna uderzająca różnica. I w judaizmie, i we wczesnym chrześcijaństwie niedziela była pierwszym dniem tygodnia i od niej zaczynała się numeracja pozostałych dni. Odkąd niedziela przestała być dniem Słońca (hēméra Hēlíou) i została przemianowana na dzień pański, czyli Kuriakḗ (hēméra), poniedziałek, wtorek, środa i czwartek stały się odpowiednio dniem drugim, trzecim, czwartym i piątym (Deutéra, Trítē, Tetártē, Pémptē). Piątek nazywał się Paraskeuḗ, dosłownie ‘przygotowanie’ (dzień przygotowań do szabatu), a tydzień kończyła sobota (Sábbaton). Nowogreckie nazwy dni tygodnia, używane obecnie, są wierną kontynuacją tego systemu.

Skoro inspiracja dla słowiańskich nazw dni tygodnia przyszła najwyraźniej ze świata bizantyjskiego, dlaczego w językach słowiańskich zaszło „przesunięcie układu odniesienia” o jeden dzień? Prawdę mówiąc, nie wiemy na pewno. Gdyby przekalkowano językowo system grecki, to poniedziałek powinien być wtorkiem, wtorek *trzećkiem, środa czwartkiem, czwartek piątek, a piątek być może *szostkiem. W liturgii kościelnej zarówno greckiej, jak i łacińskiej, niedziela była bezapelacyjnie „dniem pierwszym”.

Potwierdza to nazwa środy (*serda), która nie miałaby sensu, gdyby oznaczała trzeci dzień siedmiodniowego cyklu. W tym przypadku mamy prawdopodobnie do czynienia z kalką (zapożyczeniem semantycznym) z języka staro-górno-niemieckiego. O ile kościołowi zachodniemu jakoś nie przeszkadzały nazwy dni tygodnia dedykowane bogom rzymskim i germańskim, to pewne obiekcje mógł budzić Wodan/Odyn (*Wōdanaz), odpowiednik rzymskiego Merkurego, jako patron środy; jego kult pozostał bowiem popularny dość długo i trwał w folklorze nawet po wprowadzeniu chrześcijaństwa. Być może dlatego w języku staro-górno-niemieckim bardzo wcześnie obłożono  Wodana religijnym tabu i usunięto jego imię z nazewnictwa dni tygodnia, zastępując oczekiwane *Wuotans-tag przez mitta-wehha ‘środek tygodnia’ > niemieckie Mittwoch. (Anglosasi nie mieli takiego problemu, skoro Wednesday istnieje do dzisiaj). Prawdopodobnie Wielkomorawianie, znalazłszy się w kręgu wpływów wschodniofrankijskich, przejęli to określenie środy, tłumacząc je na własny język.

Kalendarz współczesny, w którym tydzień zaczyna się od poniedziałku. Źródło.

Można sądzić, że przesunięcie rachuby dni tygodnia o jeden w porównaniu z greką zaczęło się od nazwania poniedziałku „dniem po niedzieli” (w domyśle – pierwszym). Stał się on zatem punktem odniesienia dla kolejnych dni po niedzieli: drugiego, trzeciego (przed przemianowaniem na środkowy) czwartego i piątego. Czy tak było rzeczywiście, nie mamy stuprocentowej pewności, ale trudno inaczej wytłumaczyć tę dziwną zmianę numeracji. Osobliwym trafem przydała nam się ona, kiedy na mocy międzynarodowej normy ISO 8601 uznano, że tydzień zaczyna się w poniedziałek i kończy w niedzielę. Słowiańskie nazwy wtorku, czwartku i piątku znakomicie pasują do tej konwencji, podobnie jak system litewski (usystematyzowany dopiero w XX w.), który przejął numerację słowiańską, ale zastosował ją z pełną konsekwencją: dni od poniedziałku do niedzieli nazywane są pierwszym, drugim, trzecim, …, siódmym. Starszy system staropruski był mieszanką kalk lub zapożyczeń staropolskich i dolnoniemieckich, ale tam, gdzie widać ślady numerowania dni (nazwy czwartku i piątku), numeracja odpowiada słowiańskiej.

W drugiej części tego minicyklu zajmiemy się słowiańskimi nazwami tygodnia i przyczyną, dla której słowo tydzień w języku polskim ma dziwną, nieregularną odmianę.

Rzadkie dźwięki (4): jak mlaskać na sto sposobów

Inne odcinki serii:

Rzadkie dźwięki (1): walijskie ll
Rzadkie dźwięki (2): azteckie tl
Rzadkie dźwięki (3): wystrzałowe spółgłoski i zgrzytliwe samogłoski Majów

Mlaski, zwane też klikami (ang. clicks), mają opinię dźwięków bardzo egzotycznych. Jest prawdą, że tylko wyjątkowo są używane jako głoski (dźwięki mowy), ale wcale nie są takie znów niezwykłe. Kilku z nich używamy powszechnie jako dźwięków „parajęzykowych”, wyrażających coś, czego nie ubieramy w słowa. Na przykład przesyłając komuś symboliczny pocałunek, artykułujemy mlask dwuwargowy, którego symbol w międzynarodowym alfabecie fonetycznym (IPA) wygląda tak: [ʘ]. Cmokając z irytacją za pomocą czubka języka, wydajemy z siebie mlask zębowy [|]. Popędzając konia, możemy, zamiast wołać „wio!”, wyartykułować mlask dziąsłowy boczny [ǁ]. Mój pies rozumie, że kiedy wypowiadam powtórzony mlask przedniojęzykowo-dziąsłowy [!], mam na myśli „chodź tu!”. Jest jeszcze na przykład mlask środkowojęzykowo-podniebienny [ǂ], dla którego nie mam żadnych szczególnych zastosowań, ale potrafię wymówić go bez trudu.

Mlaski to właściwie bardzo dobre spółgłoski, dość łatwe w artykulacji i wyraziste akustycznie. Aż dziw, że nie są używane na całej Ziemi jako dźwięki mowy, natomiast niemal wszędzie są zarezerwowane dla komunikacji niewerbalnej. Często także służą do porozumiewania się ze zwierzętami domowymi, które z łatwością je rozpoznają i rozumieją, że te „dźwięki specjalne” ludzie kierują właśnie do nich. Jak powstają mlaski? Trzeba to wytłumaczyć, bo nawet jeśli potrafimy je wymówić, rzadko jesteśmy świadomi, co się w trakcie tej czynności dzieje z naszymi narządami mowy. W odróżnieniu od głosek ejektywnych, które wymagają silnego sprężenia powietrza, artykulacja mlasku polega na wytworzeniu podciśnienia, po czym następuje szybkie zassanie powietrza z charakterystycznym donośnym cmoknięciem.

Aby uzyskać podciśnienie, tylną część języka zwieramy z podniebieniem miękkim (jak przy wymawianiu [k]), uniemożliwiając przepływ powietrza. Do tego tworzymy dodatkowe zwarcie w przedniej części traktu głosowego albo za pomocą warg (jak przy przesyłaniu całusa), albo za pomocą przedniej lub środkowej części języka (jak przy pozostałych mlaskach). Obniżając główną masę języka, powiększamy objętość powietrza zamkniętą między obydwoma zwarciami, a przez to rozrzedzamy je. W końcu odrywamy od siebie wargi (mlask dwuwargowy), czubek języka od zębów lub dziąsła (mlask zębowy lub dziąsłowy), boki języka od bocznych zębów (mlask boczny), albo środek języka od podniebienia twardego (mlask podniebienny), a gwałtownie wessane powietrze robi swoje, produkując pożądany efekt akustyczny. Wtedy możemy zwolnić (już bezgłośnie) zwarcie tylnojęzykowe.

Oto zatem kilka podstawowych mlasków, przy czym od razu zaznaczam, że możliwości jest więcej, ale od czegoś musimy zacząć:

artykulacjadwuwargowazębowadziąsłowabocznapodniebienna
symbol IPAʘ|!ǁǂ
Najczęściej występujące typy mlasków

Możemy od razu na próbę połączyć mlaski z samogłoskami, do czego nie przywykliśmy, i co może sprawiać trudności, bo mlaski niewerbalne normalnie występują samodzielnie. Spróbujmy więc powiedzieć [ʘoʘo], starając się, żeby zabrzmiało to płynnie, jak gdybyśmy mówili [popo], albo [ǁaǁa] w takim samym tempie i z podobną swobodą, z jaką byśmy powiedzieli [tata]. Wymaga to trochę ćwiczeń, ale dla chcącego nic trudnego. Możemy to ćwiczenie powtórzyć kolejno z każdym mlaskiem z tabelki, aż do odpowiedniego rozgimnastykowania mięśni artykulacyjnych.

To jednak nie wszystko, co można zrobić z mlaskami. Zauważmy, że w ich wymowę zaangażowany jest język, czasem wargi – ogólnie jama ustna. Krtań (wraz ze strunami głosowymi) może w tym czasie przybierać dowolny stan. Możemy na przykład rozsunąć więzadła głosowe na boki tak, żeby w fazie przechodzenia od mlasku do samogłoski powstał bezdźwięczny przydech, np. [ǁʰa] (tak jak przy wymawianiu przydechowego [pʰ], [tʰ] lub [kʰ]). Choć podczas wymawiania mlasku blokujemy przepływ powietrza przez usta, to nic nie stoi na przeszkodzie, żeby pozwolić mu przepływać przez nos, bo połączenie gardła z jamą nosową znajduje się z tyłu za podniebieniem miękkim. Najłatwiej się o tym przekonać, wymawiając długo i przeciągle tylnojęzykową spółgłoskę nosową [ŋ], a jednocześnie cmokając wargami lub językiem w dowolny sposób, jaki nam przyjdzie do głowy. Można więc na przykład sprawić, że dwuwargowemu „całusowi” [ʘ] towarzyszy nosowość: [ŋʘ]. Zresztą czasem wykorzystujemy ten dźwięk, symbolicznie wyrażając „całowanie z lubością” albo coś w rodzaju „pycha! palce lizać!”. Ale równie łatwo można wyartykułować np. [ŋǁ] lub [ŋǂ]. Jeśli chcemy ich użyć jako dźwięków mowy, musimy tylko pamiętać, że nosowość i mlaśnięcie powinny zacząć się i skończyć mniej więcej równocześnie, aby było jasne, że wypowiadamy jedną głoskę, a nie grupę spółgłoskową: [ŋǁ], a nie [ŋ] plus [ǁ].

Jeśli potrafimy już wymówić mlaski przydechowe i unosowione, możemy eksperymentować dalej. Na przykład możemy mlask nosowy wymówić bezdźwięcznie (jak gdyby szeptem): powietrze wypływa nosem, ale struny głosowe nie drgają. Możemy to zapisać tak: [ŋ̥ǁ] (kółeczko pod znakiem spółgłoski oznacza tu bezdźwięczność). Mlaskowi może też towarzyszyć zwarcie krtaniowe, zwalniane dopiero, kiedy zaczynamy artykułować następującą po nim samogłoskę. Na przykład symbol [!ʔ] oznacza mlask dziąsłowy glottalizowany (czyli z towarzyszeniem zwarcia krtaniowego). A skoro mowa o mlasku dziąsłowym, to czasem jest on realizowany w szczególny sposób: język tak energicznie odrywa się od dziąsła, że towarzyszy temu głośne plaśnięcie spodu języka o dolne dziąsło. Czasem używamy tego dźwięku, naśladując odgłos kopyt końskich stukających o twarde podłoże. Istnieje nawet specjalny symbol dla oznaczenia tego plaśnięcia: [¡]. A zatem „plaśnięty” mlask dziąsłowy to [!¡]. Każdy mlask w wersji podstawowej jest w zasadzie bezdźwięczny, ale jeśli wymawiając go, wypuszczamy z płuc nieco powietrza, wprawiając fałdy głosowe w drgania, otrzymujemy mlask udźwięczniony. Zapisujemy go na przykład tak: [ɡǀ] (udźwięczniona wersja mlasku zębowego). Mlask dźwięczny brzmi tak, jakbyśmy próbowali jednocześnie mlasnąć i wymówić [ɡ].

Dodatkowe efekty artykulacyjne towarzyszące mlaskom nazywamy akompaniamentami. Akompaniamenty są na ogół artykułowane niezależnie zarówno od mlasków, jak i od siebie nawzajem, a zatem mogą występować w rozmaitych kombinacjach. A skoro tak, to mając do dyspozycji choćby tylko pięć podstawowych mlasków z tabelki powyżej (co zresztą nie wyczerpuje ludzkich możliwości), możemy za pomocą przydechu, nosowości, udźwięcznienia, glottalizacji albo różnych kombinacji tych (i nie tylko tych) cech dokonać ich cudownego rozmnożenia. Teoretyczna liczba sposobów, na jakie można mlaskać, sięga kilkuset. I wiele z tych sposobów jest rzeczywiście wykorzystywanych w językach, które posługują się mlaskami jako dźwiękami mowy.

Rodzina użytkowników jednego z języków khoe-kwadi (prawdopodobnie naro). Dystrykt Ghanzi w Botswanie (Kalahari). Foto: Mopane Game Safaris. Źródło: Wikipedia (licencja CC BY-SA 4.0).

Gdzie spotykamy takie języki? W zasadzie tylko na jednym kontynencie – w Afryce, a konkretnie w jej południowej części. Część języków, które dziś używają głosek mlaskowych, pierwotnie ich nie posiadała. Nabyły je dzięki kontaktom z rdzennymi ludami tej części kontynentu. Dawne określenie tych ludów autochtonicznych, „Buszmeni i Hotentoci”, jest nienaukowe i anachroniczne, a może też być postrzegane jako obraźliwe, więc lepiej go unikać. Używana w językoznawstwie nazwa zbiorcza „języki khoisan” nie jest zbyt szczęśliwa, bo w zamyśle miała oznaczać rodzinę językową, czyli grupę języków wywodzących się od wspólnego przodka. Jednak próby rekonstrukcji takiego wspólnego przodka nie powiodły się i większość badaczy dzieli te języki na pięć niezależnych rodzin.

Trzy z nich, zwane khoe-kwadi, tuu i kx’a, przetrwały w rejonie pustyni Kalahari, głównie na terenie Namibii i Botswany. Najwięcej użytkowników (ok. 200 tys.) ma język nama, znany też jako khoekhoe (z rodziny khoe-kwadi). Pozostałe mają w najlepszym razie kilka lub kilkanaście tysięcy użytkowników, a większość jest niebezpiecznie blisko granicy wymarcia. W systemie fonologicznym języka nama jest dwadzieścia mlasków: zębowe, dziąsłowe, boczne i podniebienne, a każdy z nich może występować w stanie podstawowym lub w połączeniu z którymś spośród czterech akompaniamentów: przydechu, nosowości, nosowości bezdźwięcznej (z przydechem) oraz nosowości z glottalizacją. Innych spółgłosek jest jedenaście, a zatem prawie dwie trzecie spośród 31 spółgłosek w nama to mlaski. To zresztą bynajmniej nie jest szczyt mlaskowego wyrafinowania. W niektórych dialektach języka ǃxóõ (z rodziny tuu) liczba wszystkich fonemów mlaskowych wynosi co najmniej około osiemdziesięciu (językoznawcy różnią się w ocenie, bo niektóre dźwięki mogą być analizowane jako zbitki spółgłoskowe, a nie pojedyncze segmenty mowy). Odpowiada to pięciu podstawowym artykulacjom (jak w tabelce) i kilkunastu typom akompaniamentów (od prostszych do bardziej złożonych). ǃXóõ ma ponadto dużą liczbę spółgłosek niemlaskowych, więc całkowita liczba głosek wykorzystywanych w tym języku przekracza setkę. Znaczna większość słów zaczyna się na któryś z licznych mlasków.

Dwie pozostałe rodziny to dwa języki izolowane, nieposiadające znanych kuzynów i niespokrewnione z sobą nawzajem: sandawe i hadza. Oba używane są w Tanzanii, ok. 2 tys. km od innych rdzennych języków posługujących się mlaskami. Ich dzisiejsze rozmieszczenie jest prawdopodobnie reliktem znacznie szerszego zasięgu w dalekiej przeszłości.

Około dwóch tysięcy lat temu całą południową część Afryki zajmowały prawdopodobnie rodziny językowe typologicznie podobne do tych, które przetrwały do dziś na znacznie mniejszym i pofragmentowanym obszarze. W tym czasie do południowej Afryki docierały migrujące z terenów położonych na wschód od Jeziora Wiktorii grupy wędrownych ludów pasterskich, a wraz z nimi przybywały najpierw owce, a następnie kozy i bydło domowe. Umożliwiał to korytarz trawiastych stepów przejściowo wolny od bariery, jaką dla pasterzy stanowiło występowanie muchy tsetse, przenoszącej pasożytnicze świdrowce. Wydaje się, że główny szlak tych wczesnych migracji skręcał na wschód w okolicach Mozambiku i prowadził w poprzek kontynentu ku Namibii. Przynależność językowa tych migrujących grup nie jest jasna, ale badania genetyczne sugerują, że byli spokrewnieni z populacjami używającymi dziś języków kuszyckich z rodziny afroazjatyckiej, a być może także z ludami nilosaharyjskimi. Pasterze żyli w jakiegoś rodzaju kulturowej symbiozie z rdzenną ludnością zbieracko-łowiecką, co doprowadziło do asymilacji społecznej i przejęcia pasterstwa przez część ludów używających języków khoe-kwadi. Zasięg tej rodziny był w przeszłości znacznie większy niż obecnie i jeszcze w początkach kolonizacji europejskiej sięgał aż w okolice Przylądka Dobrej Nadziei. Użytkownicy języków z rodzin tuu i kx’a (oraz pozostałej części rodziny khoe-kwadi) pozostali przy tradycyjnym, zbieracko-łowieckim trybie życia i prowadzą go do tej pory, głównie na terenie Botswany.

W I tysiącleciu n.e. do Afryki Południowej dotarła fala ekspansji ludów mówiących językami bantu z rodziny atlantycko-kongijskiej. Była to ludność rolnicza, uprawiająca również pasterstwo i znająca się na metalurgii. Wraz z nią rozprzestrzeniła się w Afryce Południowej technologia wytopu żelaza (od dawna znana w Afryce Środkowo-Zachodniej, gdzie epoka żelaza nastąpiła bezpośrednio po neolicie). Języki bantu wyparły bliżej nieznane wcześniejsze języki rdzenne w całej południowo-wschodniej części Afryki oraz stały się poważną konkurencją dla reliktowych języków z rodzin nadal istniejących, które utrzymały się głównie w ekologicznie trudnym, niegościnnym dla rolnictwa regionie Kalahari.

Grupa nguni, stanowiąca jedną z gałęzi bantu, wyodrębniła się na południowym wschodzie i częściowo przejęła cechy języków, które zastąpiła. Języki nguni mają systemy fonemów mlaskowych. W języku suazi jest ich tylko sześć. Wszystkie mają to samo miejsce artykulacji (zębowe lub dziąsłowe), ale każdy ma także odpowiednik unosowiony, a niezależnie od tego mogą być także (oprócz stanu podstawowego) przydechowe lub dźwięczno-przydechowe. W języku zulu jest piętnaście mlasków (trzy miejsca artykulacji i pięć sposobów wymawiania), a w języku xhosa osiemnaście (trzy miejsca artykulacji i sześć sposobów wymawiania). Ten ostatni język na także bardzo rozbudowany system spółgłosek niemlaskowych, w tym rozmaite rarytasy omawiane w poprzednich wpisach z tej serii: iniektywne [ɓ] i spółgłoski ejektywne (zwarte i zwartoszczelinowe) jak w języku maja oraz boczną spółgłoskę szczelinową [ɬ] jak w walijskim.

Także inne języki z południowych gałęzi bantu zapożyczyły mlaski od języków lokalnych: na przykład język yeyi znad rzeki Okawango (w Botswanie i Namibii) ma 18 mlasków (choć nie całkiem tych samych co xhosa). Oprócz języków bantu znamy jeszcze jeden przypadek zapożyczenia mlasków: język dahalo z kuszyckiej gałęzi rodziny afroazjatyckiej, używany opodal ujścia rzeki Tana w Kenii, ma cztery fonemy mlaskowe, najwyraźniej przejęte z jakiegoś zaginionego języka substratowego. Dahalo, podobnie jak xhosa, ma także bogaty system spółgłosek, wykorzystujący wszystkie znane ludzkości mechanizmy produkowania strumienia powietrza.

Przykłady te są dla językoznawców ważne, bo dowodzą, że mlaski mogą się szerzyć wskutek kontaktów językowych i tworzyć nowe podsystemy głosek w językach, które ich wcześniej nie miały. Być może coś takiego zaszło w Afryce Południowej tysiące lat temu, gdy głoski mlaskowe stały się regionalną specjalnością, niekoniecznie odziedziczoną po bardzo dalekich przodkach. Mogły się rozwinąć spontanicznie jako warianty wymowy innych, mniej egzotycznych głosek. Nie sposób dziś rozstrzygnąć, czy mlaski południowoafrykańskie są archaizmem, czy innowacją, ale na pewno stanowią cechę unikatową, niespotykaną w innych regionach Ziemi. Właściwie nie wiadomo dlaczego, bo jak wspominałem, nie nastręczają większych trudności w wymowie i nie trzeba mieć DNA łowców-zbieraczy z Kalahari, żeby je poprawnie wymawiać. Poza Afryką mlaski wykorzystano tylko w języku damin. Jest to sztuczny język obrzędowy używany podczas ceremonii rytualnych przez użytkowników języków lardil i yangkaal z rodziny tangkijskiej w północnej Australii. Język damin został celowo obmyślony tak, żeby brzmiał dziwnie, dlatego zawiera głoski o bardzo wymyślnej i osobliwej artykulacji, w tym kilka różnych mlasków.

Małe ćwiczenie: język xhosa ma prawie 10 mln użytkowników, dla których jest językiem ojczystym, i drugie tyle, dla których jest językiem drugim. Jest jednym  z języków oficjalnych RPA, liczebnie drugim po zulu (afrikaans jest dopiero trzeci). Wstyd byłoby nie wiedzieć, jak wymawiać jego nazwę. W opracowanej dla niego ortografii litera x oznacza mlask dziąsłowy boczny [ǁ], czyli trochę jakby azteckie tl, ale wymawiane za pomocą zassania powietrza przez mechanizm mlaskowy, a nie za pomocą powietrza wydychanego z płuc. Dwuznak xh oznacza przydechowy odpowiednik tego mlasku, czyli [ǁʰ]. Cała nazwa wymawiana jest [ǁʰoːsa] (z długą samogłoską o). Pierwsza sylaba ma wysoki ton, ale ten detal pozwoliłem sobie pominąć. A teraz przykład z języka nama: jeśli już trochę go opanowaliśmy, ale rozmówca mówi za szybko i nie wszystko łapiemy, mówimy: ǂause toxoba !hoa re ‘proszę, mów wolniej’, gdzie [ǂ] jest mlaskiem podniebiennym, a trzecie słowo zaczyna się na przydechowy mlask dziąsłowy [!ʰ]. W tym przypadku x nie jest mlaskiem, tylko spółgłoską wymawianą jak polskie ch, a b oznacza szczelinowe [β], wymawiane jak w hiszpańskim lobo ‘wilk’.

Ilustracja

Nagrania mlasków języka nama. Na zalinkowanej stronie mlasku są transkrybowane w trochę inny sposób niż w tym wpisie. Symbol [k] przez znakiem mlasku oznacza jego wersję podstawową, bez dźwięczności bądź nosowości, czyli np. [kǁ] oznacza to samo co moje [ǁ].

https://www.phonetik.uni-muenchen.de/studium/skripten/languagedemos/Demos/nama.html

Etymologie nieoczywiste. Tropem imienia róży z Polski do Persji i z powrotem

Istnieją chętnie zapożyczane słowa-wędrowniczki, które przenoszą się z języka do języka, infekując je na podobieństwo wirusów. Często się zdarza, że to samo słowo trafia z języka A do języka B, wędrując po różnych trajektoriach. Wtedy jego dalekie refleksy, zapożyczane różnymi drogami i w różnym czasie, mogą się różnić tak bardzo, że gdybyśmy nie mieli obszernej wiedzy o językach, które stanowiły ogniwa w łańcuchu zapożyczeń, nigdy byśmy się nie dopatrzyli związku między nimi.

Polskie słowo róża pochodzi od staro-wysoko niemieckiego rōsa albo bezpośrednio, albo za pośrednictwem czeskim. We wczesnym średniowieczu wymowa niemieckiego s (udźwięcznianego w tej pozycji) różniła się od wymowy słowiańskiego z i bardziej przypominała ž, dlatego w starych zapożyczeniach była zastępowana przez tę drugą spółgłoskę, co widzimy w czeskim růže (staroczeskie róžě) i polskim róża (staropolskie różå). Dzisiejsze ó (wymawiane [u]) to zapewne prosta kontynuacja staropolskiego długiego ō [oː], imitującego samogłoskę niemiecką/czeską, choć dawniej kreskowano je bardzo niekonsekwentnie.

Staro-wysoko-niemiecki zapożyczył słowo rōsa z późnej łaciny lub z któregoś z języków romańskich (co niemal na jedno wychodzi). W klasycznej łacinie brzmiało ono rosa (z krótkim [ɔ] i bezdźwięcznym [s]). Słowo to nie wygląda na rdzennie łacińskie, bo dawne *s między samogłoskami udźwięczniało się, dając starołacińskie [z], które następnie uległo zmianie w klasyczne łacińskie [r]. Zatem łacina także zapożyczyła je skądś już po zmianie *s > r. Najprawdopodobniejszym źródłem jest język grecki, w którym występuje rzeczownik rhódon ‘róża’ wraz z dużą liczbą słów pochodnych. Znamy je w postaci zlatynizowanej w terminologii naukowej, gdzie rhodo- oznacza cokolwiek kojarzonego z różami, jak Rhododendron ‘różanecznik’ albo pierwiastek rod (Rh, rhodium, od koloru strąconego związku, z którego został po raz pierwszy otrzymany). Na źródło formy łacińskiej nadaje się greckie słowo rhodéā ‘krzew różany’, ale w zapożyczeniu musiał pośredniczyć jakiś język odpowiedzialny za zastąpienie greckiego [d] przez [s]. Głównym podejrzanym jest etruski, ale szczegóły nie są jasne ze względu na ubóstwo danych.

Greckie słowo jest stare. Występuje w poetyckich złożeniach od czasów Homera (zwłaszcza w utartym wyrażeniu rhododáktulos Ēṓs ‘różanopalca Eos’, czyli bogini jutrzenki). Spotykamy je nawet w archaicznym dialekcie mykeńskim, zapisanym sylabicznym pismem linearnym B. Przymiotnik ‘różany’ (odnoszący się do olejku) pojawia się tam jako wo-do-we (późniejsze greckie rhodóen). Łączne świadectwo zachowanych form dowodzi, że nazwa róży zaczynała się pierwotnie na *wr-, ze spółgłoską „digamma”, która wcześnie zanikła w dialekcie attyckim epoki klasycznej, ale była wymawiana w czasach, gdy powstawały Iliada i Odyseja. Jej refleks zapisywany jako „beta” zachował się także w dialekcie eolskim z Lesbos, gdzie róża nazywała się bródon. Czyli ściśle rzecz biorąc, homerycka Eos była wrododáktulos (brododáktulos w poezji Safony). Przymiotnik mykeński można zrekonstruować fonetycznie jako wr̥dowen (rodzaj nijaki tematu z przyrostkiem -went-), prawdopodobnie z zachowanym sylabicznym [r̩]. Pragrecka forma słowa ‘róża’ (około połowy II tysiąclecia p.n.e.) musiała brzmieć *wr̥don (rzeczownik rodzaju nijakiego o temacie *wr̥do-).

Jest to słowo izolowane w grece, ale odpowiada idealnie prairańskiej rekonstrukcji *wr̥da-/*warda- ‘kwiat, róża’, to słowo zaś jest derywatem od spotykanego w gałęzi indoirańskiej rdzenia czasownikowego *Hwardʰ- ‘rozrastać się’ i ma całą rodzinę indoirańskich kuzynów (np. staroindyjskie várdhate ‘wzrasta’). Podobne słowa oznaczające różę spotykamy na całym Bliskim Wschodzie, poczynając od aramejskiego wardā i arabskiego warda (z aramejskiego) oraz współczesnego hebrajskiego vered aż po ormiańskie vard i gruzińskie vardi. Nie mogą one być wspólnym dziedzictwem prajęzykowym, bo języki, w których występują, należą do kilku różnych rodzin (afroazjatycka, indoeuropejska, kartwelska). Musiały zatem szerzyć się jako zapożyczenia, a ich pierwotne źródło było staroirańskie. Róże odgrywały ogromną rolę w kulturze ludów irańskojęzycznych. Kilka księżniczek perskich i partyjskich, w tym córka Kserksesa I, nosiło imię przekazane przez źródła greckie jako Rhodogoúnē (Rodoguna). Jest to zniekształcenie staroperskiego oryginału Wr̥da-gaunā czyli ‘mająca różaną cerę’.

Róża damasceńska, jedna ze starych hybryd międzygatunkowych pochodzących z Bliskiego Wschodu. Foto: H. Zell. Źródło: Wikimedia (domena publiczna).

Po co jednak importować „imię róży” z dalekich krajów, skoro rodzaj Rosa ma ponad 300 gatunków rosnących dziko w Eurazji, północnej Afryce i Ameryce Północnej? To prawda – i zresztą w wielu językach istnieją słowa oznaczające róże, a zwykle jednocześnie inne kolczaste krzewy, takie jak jeżyny. Nie mówimy jednak o różach w sensie czysto botanicznym, ale o tych zbieranych lub uprawianych (a w końcu poddawanych selekcji hodowlanej) dla okazałych i wonnych kwiatów. Persja i jej okolice to region geobotaniczny, w którym rośnie dziko 20 gatunków róż (nie wspominając o licznych mieszańcach), a zarazem jeden z najstarszych ośrodków ich uprawy oraz eksperymentów hodowlanych. Imponujące ogrody perskie znane są dopiero z czasów dynastii Achemenidów (od 550 r. p.n.e.), ale tradycje ogrodnicze Bliskiego Wschodu są o wiele starsze. W tej części świata wynaleziono również technikę wytwarzania olejku różanego i wody różanej. Róże ozdobne i użytkowe oraz związane z nimi produkty rozprzestrzeniły się z tego centrum wraz z nazwą używaną przez ich pierwszych hodowców.

A teraz, skoro znaleźliśmy się u źródła, wrócimy z niego do Polski inną drogą. Najpierw pozostaniemy przez dłuższy czas w okolicach Persji. Prairańskie *wr̥da-/*warda- rozwinęło się w więlu językach irańskich w słowa podobne do ward-, ale linii rozwojowej języka perskiego jego rozwój poszedł szczególną drogą. W języku średnioperskim (pahlawi, używanym do ok. VII w. n.e.) nagłosowe w zmieniło się w g przed sylabicznym , a sekwencja rd zmieniła się w l. Zmiany te mogą się wydawać osobliwe, a jednak zachodziły w średnioperskim całkowicie regularnie. Na przykład prairańskie słowo *wr̥ka- ‘wilk’ zmieniło się w średnioperskie gurg, a *dzr̥d- ‘serce’ – w średnioperskie dil (nawiasem mówiąc, słowa te są spokrewnione z polskimi wilk i serce). Po zajściu tych zmian dźwiękowych ze staroperskiego wr̥da- zrobiło się średnioperskie gul (dzisiejsze perskie gol).

Woda nazywała się po średniopersku āb (skądinąd ciekawe słowo, ale brak mi tu miejsca, żeby o nim szerzej opowiedzieć). Z ich połączenia powstało złożenie gulāb ‘woda różana’ (nowoperskie golāb). Oznaczało ono produkt uboczny przy produkcji olejku z płatków róży – słodki i aromatyczny płyn używany jako kosmetyk, lek lub składnik napojów i potraw. Zapożyczyli to słowo Arabowie, którzy w VII w. obalili imperium Sasanidów i podporządkowali sobie Persję. W języku arabskim g zmieniało się w j [dʒ], zatem arabska nazwa wody różanej brzmiała julāb lub jullāb. Od Arabów zapożyczyli ją uczeni Europejczycy jako termin medyczny. Po Europie słowo rozchodziło się głównie dzięki średniowiecznej łacinie, w której przybrało ono zlatynizowaną formę iulapium. Stąd mamy np. angielskie julep (współcześnie nazwa słodkiego koktajlu). W XVI w. dotarło do Polski w znaczeniu ‘syrop leczniczy z kwiatów’, spolszczone jako julep (niekoniecznie różany; szczególnie często jest mowa o julepie „fijołkowym”). Najczęściej pojawiało się w formie zdrobniałej julépek.

W kolejnych stuleciach znikło początkowe j. Jest to w języku polskim zmiana nieregularna i trzeba ją jakoś wytłumaczyć. Wyjaśnienie jest dość oczywiste. Zapewne co i rusz na zasadzie etymologii ludowej ktoś kojarzył julépek z czasownikiem lepić się, rzeczownikiem lep i przymiotnikiem lépki/lipki. Słowo bywało zatem zniekształcane w celu dopasowania go do tego skojarzenia. W rezultacie powstał ulepek. Związek etymologiczny z różą został kompletnie zapomniany, więc słowo to oznacza dziś po prostu syrop albo ogólnie cokolwiek słodkiego, to zaś za sprawą konwencjonalnego porównania „słodki jak ulepek”. Większość ludzi zna tylko to wyrażenie i nie ma pojęcia, czym jest lub był ulepek, ale dedukują z kontekstu i z brzmienia wyrazu, że musi to być coś tak słodkiego, że aż się lepi.

A zatem słowa róża i ulepek mają to samo staroirańskie źródło. Dokładniej – róża spokrewniona jest z początkiem słowa ulepek, czyli ul-. Prawda, że trudno w to uwierzyć, dopóki nie zapoznamy się szczegółowo z historią obu słów? A z drugiej strony – róża nie jest spokrewniona z nazwą barwnika lub koloru róż (dawniej pisaną ruż), zapożyczoną z francuskiego rouge, które z kolei pochodzi od łacińskiego rubeus (bez związku ze słowem rosa). Widać na tym przykładzie, że w językoznawstwie (podobnie zresztą jak w biologii) podobieństwo nie musi oznaczać pokrewieństwa, a prawdziwe pokrewieństwo potrafi być głęboko ukryte i niewykrywalne bez drobiazgowej analizy.