Etymologiczna opowieść zimowa. Część 4: Zagadka baraniego skoku

Inne wpisy z tej serii
Etymologiczna opowieść zimowa. Część 1: Zima i jej kuzyni
Etymologiczna opowieść zimowa. Część 2: O śnieżeniu
Etymologiczna opowieść zimowa. Część 3: Rzecz na Nowy Rok

Orbitalny taniec Ziemi a pory roku

To, że dni latem są dłuższe, z zimą krótsze, wynika – jak pamiętamy ze szkoły – stąd, że oś Ziemi nie jest prostopadła do płaszczyzny ekliptyki (wyznaczonej przez jej orbitę), ale nachylona względem niej pod kątem 66°34´ (innymi słowy, „odchylona od pionu” o 23°26´). Oś Ziemi nie zmienia kierunku w przestrzeni (to znaczy zmienia, ale bardzo powoli, wykonując tzw. precesję z okresem ok. 26 tys. lat), toteż z każdym okrążeniem Słońca powtarza się ten sam cykl. Najpierw biegun północny jest maksymalnie odchylony od Słońca i półkula północna jest słabiej oświetlona niż południowa; ten moment nazywamy przesileniem zimowym. Po około trzech miesiącach oś Ziemi ustawia się tak, że oba bieguny są jednakowo odległe od Słońca, a obie półkule są oświetlone w takim samym stopniu; jest to równonoc wiosenna. Po kolejnych trzech miesiącach biegun północny jest maksymalnie nachylony w stronę Słońca i półkula północna jest mocniej oświetlona; jest to przesilenie letnie. Potem znów mamy równonoc, ale tym razem jesienną. A potem znów przychodzi przesilenie zimowe i Ziemia wraca do tej samej pozycji na orbicie.

Na półkuli północnej przesilenie zimowe wyznacza początek zimy; równonoc wiosenna – początek wiosny; przesilenie letnie – początek lata; przesilenie jesienne – początek jesieni. Mówimy o astronomicznych, czyli umownych porach roku, które niekoniecznie muszą odpowiadać potocznemu rozumieniu lata, jesieni, zimy i wiosny, zależnego od naszej oceny bieżącej pogody. O ile nie mieszkamy za kołem podbiegunowym, to każda doba dzieli się na dzień i noc. Na równiku dzień i noc mają zawsze po równe 12 h, ale im dalej od równika, tym większym rocznym wahaniom podlega długość dnia i nocy. Podczas przesilenia letniego dzień jest najkrótszy, a noc najdłuższa, podczas przesilenia zimowego jest odwrotnie, a podczas obu równonocy dzień i noc mają tę samą długość – po 12 h.

Pociecha dla malkontentów

Na zdrowy rozum każda pora roku powinna trwać tak samo długo: jedną czwartą długości roku, czyli 91 d 7 h. Tak jednak nie jest, ponieważ orbita Ziemi nie jest idealnym okręgiem, ale elipsą. Odległość Ziemi od Słońca jest największa około 4 lipca (wynosi wtedy 152 mln km), a najmniejsza około 3 stycznia (147 mln km). Prędkość orbitalna Ziemi w peryhelium (najbliżej Słońca) jest o 1 km/s większa niż w aphelium (najdalej od Słońca). Te nierówności wprowadzają pewną asymetrię między porami roku (pomijam inne, mniej znaczące źródła zakłóceń, jak oddziaływanie grawitacyjne pozostałych planet Układu Słonecznego). Na naszej półkuli zima zaczyna się 22 grudnia i trwa 89 d; wiosna zaczyna się 21 marca i trwa 92 d 19 h; lato zaczyna się 22 czerwca i trwa 93 d 15 h; jesień zaczyna się 23 września i trwa 89 d 19 h.

Te daty należy traktować jako średnie (z dokładnością do jednego dnia), bo sposób, w jaki zaokrąglamy długość roku (zwykłego lub przestępnego) do całkowitej liczby dni powoduje lekkie „kolebanie się” kalendarza względem roku astronomicznego. Natomiast długość astronomicznych pór roku, choć niejednakowa, pozostaje stała. A jeśli ktoś lubi narzekać, że lato mija zbyt szybko, to niech się pocieszy myślą, że na naszej półkuli przez 51% roku dni są dłuższe od nocy.

Jak wydłuża się dzień i jak to postrzegamy

Długość dnia i nocy podczas danej doby zależy od daty i od szerokości geograficznej, na jakiej się znajdujemy. Różnica jest wyraźna nawet między południową a północną Polską: w Gdańsku (54°21´N) najdłuższy dzień w roku jest niemal o godzinę dłuższy niż w Krakowie (50°04´N). Dla danej szerokości geograficznej można wykreślić tę zależność w formie falującej krzywej (patrz wykres 1). Krzywa dla szerokości geograficznej 50°N (~ Kraków) osiąga maksymalną wartość ok. 16 h 20 min dla przesilenia letniego (22 czerwca) i minimalną wartość 8 h dla przesilenia zimowego (22 grudnia). Dla 60°N (~ Oslo, Sztokholm, Petersburg) najdłuższy dzień ma długość ok. 18 h 50 min, a najkrótszy – ok. 5 h 55 min. Wykres pomija szerokości geograficzne powyżej 66°34´ (za kołem podbiegunowym), bo tam przez część roku słońce w ogóle nie zachodzi lub nie wschodzi (panuje dzień polarny lub noc polarna). Na potrzeby tego wpisu wystarczą nam szerokości geograficzne, na których na co dzień żyjemy.

Wykres 1. Zmiany długości dnia w ciągu roku dla różnych szerokości geograficznych. Źródło: Blog MrReid.org, Change in Day Length with Latitude (fair use).

Powyższa krzywa jest zbliżona kształtem do sinusoidy. Wyobraźmy sobie, że chcemy wiedzieć, o ile wzrasta długość dnia między n-tą  a następną dobą po przesileniu zimowym wyrażona jako procent długości dnia w n-tej dobie. Im większy taki względny wzrost, tym bardziej czujemy, że „przybywa dnia”, ponieważ nasze zmysły i mózg szacują wielkość zmian (podobnie jak siłę bodźców), stosując skalę logarytmiczną, nie liniową. Gdyby krzywa z wykresu 1 była idealną sinusoidą, wykres względnych wzrostów z dnia na dzień też przypominałby sinusoidę, ale zdeformowaną, o grzbietach fal nieco chylących się w lewo (tym wyraźniej, im dalej jesteśmy od równika). Wzrost względny byłby zerowy w bliskim sąsiedztwie punktów przesilenia, największą wartość (dodatnią) osiągałby gdzieś między przesileniem zimowym a równonocą wiosenną, a najmniejszą (ujemną) – między równonocą jesienną a przesileniem zimowym.

Tak z grubsza jest, trzeba jednak pamiętać o komplikacjach. Wzór opisujący długość dnia w n-tej dobie po przesileniu musi uwzględniać nie tylko nachylenie osi Ziemi i szerokość geograficzną miejsca obserwacji, ale także eliptyczność orbity oraz związane z nią zmiany prędkości orbitalnej Ziemi. Przypominam też, że peryhelium i aphelium nie są zsynchronizowane z przesileniami ani równonocami, co wprowadza dodatkowe „zwichrowanie” zależności między datą a długością dnia. Nie ma jednak potrzeby zawracać Czytelnikom głowy szczegółami matematycznymi. Popatrzmy na gotowy wynik (wykres 2).

Wykres 2. Procentowe zmiany długości dnia z doby na dobę w ciągu roku. Źródło: Blog MrReid.org, Change in Day Length with Latitude (fair use).

Krzywa jest dość mocno powyginana – odpowiadają za to wspomniane komplikacje. Im bliżej koła podbiegunowego, tym bardziej maksimum względnego tempa zmian przesuwa się w stronę przesilenia zimowego. Dla szerokości geograficznej Oslo (60°N) procentowe przyrosty dnia są największe około 37 dni po przesileniu, czyli przed końcem stycznia. Dla Krakowa (50°N) będzie to ok. 53 dni po przesileniu. Dla Warszawy czy Poznania (52°N) – mniej więcej 50 dni po przesileniu, czyli w okolicach 10 lutego. Aczkolwiek bezwzględna długość dnia rośnie najszybciej w okolicach równonocy, to silniej odczuwana jest zmiana względna, gdy kolejny dzień jest zauważalnie dłuższy w porównaniu z poprzednim.

Na Nowy Rok przybywa dnia…

Na przykład na szerokości geograficznej Warszawy w ciągu 1 tygodnia między 7 a 14 lutego długość dnia wzrasta od 9 h 28 min do 9 h 54 min, czyli o 26 min. W ciągu 1 tygodnia między 18 a 25 marca długość dnia wzrasta od 12 h 06 min do 12 h 35 min, czyli o 29 min. Jednak pierwszy wzrost stanowi 4,7% długości dnia 7 lutego, a drugi – 4% długości dnia 18 marca. Co więcej, szybki wzrost względny odczuwalny już w styczniu wyraziście kontrastuje ze świeżą pamięcią żółwich zmian długości dnia w okolicach przesilenia. Późną wiosną dzień oczywiście nadal się wydłuża (aż do 22 czerwca), ale procentowy przyrost jego długości stopniowo opada (osiągając zero w chwili letniego przesilenia). Symetrycznym odbiciem szybkiego przyrostu względnej długości dnia w lutym jest równie szybkie względne kurczenie się dnia i wydłużanie się nocy w listopadzie.

Przypomnijmy sobie, że w drugiej połowie XVI w., przed wprowadzeniem kalendarza gregoriańskiego, przesilenie zimowe miało miejsce 12 grudnia wg kalendarza juliańskiego (czasem nawet 11 grudnia wskutek wahań w cyklu lat przestępnych). W centralnej Polsce względny wzrost długości dnia osiągał wartość maksymalną ok. 31 stycznia, ale już w drugim tygodniu stycznia stawał się wyraźny, przekraczając 0,5% dziennie (4% tygodniowo). Reforma gregoriańska przesunęła te daty o 10 dni kalendarza – ku końcowi stycznia i pierwszej połowie lutego – ale nadal było to blisko początku roku. Jeśli więc nasi przodkowie uważali, że Nowy Rok jest zapowiedzią szczególnie odczuwalnego wzrostu długości dnia, to mieli rację.

… na barani skok

Ale, jak mawiają Francuzi, revenons à nos moutons (wróćmy do naszych baranów) zgodnie z zapowiedzią w poprzednim odcinku serii. Co dokładnie oznacza „barani skok”? Naiwne racjonalizacje oparte na dociekaniu, jak daleko (lub jak blisko) skacze baran, można moim zdaniem włożyć między bajki, podobnie jak doszukiwanie się w ludowym porzekadle symboliki płodności. Konstatuje ono fakt, że po Nowym Roku (zwłaszcza według starej rachuby czasu, ale także według nowej, jak właśnie ustaliliśmy) dzień wydłuża się w wyraźnie zauważalnym tempie. Wydaje mi się oczywiste, że „barani skok” jest aluzją do punktu Barana, czyli jednego z dwóch punktów na sferze niebieskiej, w którym ekliptyka (czyli pozorna trajektoria Słońca obserwowanego z Ziemi na tle dalekich gwiazd) przecina równik niebieski (rzut równika Ziemi na sferę niebieską). Słońce mija punkt Barana – umownie przyjmowany jako wyznaczający zarówno długość ekliptyczną 0°, jak i rektascensję 0h w astronomicznych układach współrzędnych – podczas równonocy wiosennej. Innymi słowy, po Nowym Roku zaczyna się zbierać na wiosnę, co widać wyraźnie po zmianach długości dnia. Słońce „nabiera rozpędu”, żeby zgrabnym susem przeskoczyć punkt Barana.

Nasi przodkowie – a przynajmniej ci z nich, którzy potrafili czytać – byli rozmiłowani w kalendarzach. Drukowane najpierw po łacinie, a od 1516 r. także w języku polskim, cieszyły się ogromną poczytnością i osiągały znaczne nakłady. Zawierały przepowiednie astrologiczne, porady medyczne i gospodarskie na różne pory roku, życiorysy świętych, informacje o dniach świątecznych, a od XVII w. także wszelkiego rodzaju ciekawostki, wieści z szerokiego świata i doniesienia o odkryciach naukowych (trochę jak nasz blog), pomieszane jednak z zabobonami i historiami wyssanymi z palca (czego nasz blog się wystrzega). Zastępowały encyklopedie, prasę i literaturę popularnonaukową, a ponieważ ich wydawcy rywalizowali o to, kto lepiej trafi w gust odbiorcy, dawne kalendarze polskie dają nam znakomity obraz umysłowości średnio wykształconego Polaka z okresu przedoświeceniowego. Aluzja do Barana jako znaku zodiaku była bez wątpienia czytelna dla każdego użytkownika kalendarzy.

To – zdawałoby się – oczywiste wyjaśnienie „baraniego skoku” jest praktycznie nieobecne we współczesnych analizach starego porzekadła. Jest to tym dziwniejsze, że dziewiętnastowieczni badacze folkloru (jak Józef Łepkowski i cytujący go Oskar Kolberg) traktowali je jako coś, co się rozumie samo przez się. Być może po prostu aluzja stała się obecnie niezrozumiała, bo nie wychowujemy się na staropolskich kalendarzach.

Zamęt zodiakalny

Przy okazji uwaga: tradycyjny podział ekliptyki i pasa nieba po jej obu stronach na 12 równych części odpowiadających tradycyjnym „znakom zodiaku” jest przednaukowy. Znaków zodiaku nie należy mylić z gwiazdozbiorami w dzisiejszym sensie. Wskutek precesji osi Ziemi dalekie gwiazdy przesunęły się dość znacznie (o ok. 30°) względem równika (albo raczej równik się przesunął względem nich wraz ze zmianą pozycji biegunów niebieskich) od czasu, gdy w starożytności powstała koncepcja zodiaku. Na dodatek granice współczesnych gwiazdozbiorów, wytyczone przez astronomów i ustandaryzowane przez Międzynarodową Unię Astronomiczną w 1930 r., przecinają ekliptykę w całkowicie przypadkowych miejscach. Na przykład między 29 listopada a 18 grudnia Słońce wędruje przez gwiazdozbiór Wężownika (Ophiuchus), którego astrologia w ogóle nie uwzględnia, natomiast w gwiadozbiorze Skorpiona (Scorpius) spędza zaledwie tydzień (23–29 listopada). W momencie równonocy wiosennej Słońce w rzeczywistości przesuwa się na tle gwiazdozbioru Ryb (Pisces), a do Barana (Aries) dociera dopiero pod koniec kwietnia i pozostaje w nim do połowy maja. Punkt Barana wypada obecnie niedaleko lambdy Ryb (λ Psc) i dryfuje w stronę gwiazdozbioru Wodnika (Aquarius). Leżący naprzeciwko niego na równiku niebieskim punkt równonocy jesiennej, zwany tradycyjnie punktem Wagi (drugie miejsce przecięcia równika z ekliptyką), naprawdę znajduje się nieopodal bety Panny (β Vir), już całkiem blisko gwiazdozbioru Lwa (Leo). Ale o zodiaku napiszę może innym razem.

Gwiazdozbiór Ryb. Punkt Barana ma w układzie równikowym współrzędne 0h (rektascensja) i 0° (deklinacja). Źródło: Międzynarodowa Unia Astronomiczna (IAU, licencja CC BY-SA 4.0).

Ilustracje dodatkowe

  • Animacja pokazująca cykl orbitalny Ziemi i skutki nachylenia jej płaszczyzny równikowej względem płaszczyzny ekliptyki (wyznaczonej przez orbitę wokółsłoneczną). Russell Knightley Media.
  • Ekliptyka: pozorna droga Słońca na niebie na tle gwiazdozbiorów. Sky Marvels.

Etymologiczna opowieść zimowa. Część 3: Rzecz na Nowy Rok

Inne wpisy z tej serii
Etymologiczna opowieść zimowa. Część 1: Zima i jej kuzyni
Etymologiczna opowieść zimowa. Część 2: O śnieżeniu
Etymologiczna opowieść zimowa. Część 4: Zagadka baraniego skoku

Prolog

O ile pojęcie zimy nie było obce naszym przodkom z epoki praindoeuropejskiej (8-6 tys. lat temu), a wiele ludów starożytnych potrafiło precyzyjnie określać porę roku na podstawie obserwacji astronomicznych, o tyle kalendarz z formalnym podziałem na miesiące i numeracją dni jest wynalazkiem stosunkowo niedawnym. Wczesne kalendarze księżycowo-słoneczne próbowały jakoś wybrnąć z faktu, że długości dnia, miesiąca księżycowego i roku astronomicznego nie da się wyrazić za pomocą prostych proporcji w liczbach całkowitych. Pierwotnie precyzyjną rachubę czasu w krótkiej skali zapewniały cykle księżycowe z dobrze widocznymi fazami, a cykl pór roku traktowano raczej całościowo: mówiono, że ktoś przeżył pięć lub dwadzieścia takich cykli, ale bez dzielenia ich na krótsze miary czasu. Dlatego w językach indoeuropejskich ‘miesiąc’ i ‘księżyc’ były synonimami, a odnoszące się do nich słowo *meh₁ns- ma związek z czasownikiem *meh₁- ‘zmierzyć’ (patrz wpis O księżycu, księdzu, książętach i księżniczkach). Natomiast w celu określenia wieku często zliczano jakąś wybraną porę roku (pięć zim, pięć wiosen), mającą reprezentować pełny rok. W tradycji słowiańskiej często było to lato, wskutek czego funkcję liczby mnogiej rzeczownika rok przejęły w języku polskim lata. Bardziej skomplikowana sytuacja występuje w rosyjskim, gdzie liczbą mnogą od słowa god ‘rok’ jest zasadniczo góda, ale po liczebnikach wymagających dopełniacza używane jest słowo let (dopełniacz liczby mnogiej od léto ‘lato’) zamiast godóv. Czyli na przykład tri góda ‘trzy lata’, ale pjatʹ let ‘pięć lat’.

Roki, lata i gody

Samo słowo rok na określenie cyklu kalendarzowego nie jest szczególnie stare. Pochodzi od słowiańskiego czasownika *rek- ‘mówić’ (bezokolicznik *rekti > *retji > polskie rzec) i ma związek z takimi słowami jak prorok (ktoś, kto przepowiada), wyrok (orzeczenie), urok (wypowiedzenie zaklęcia, dawniej też coś ustalonego w umowie), rzecz (to, o czym mówimy, dawniej także opowieść), rokowania (umawianie się, pertraktacje) i wiele, wiele innych. Słowo *rokъ (po staropolsku rok z liczbą mnogą roki) oznaczało z początku wyznaczony termin odbycia lub ukończenia jakiejś czynności (którą można było odroczyć, czyli przesunąć na późniejszy termin). Wyrażenie roki sądowe oznaczało terminy regularnych posiedzeń sądu (bez względu na to, jak często się odbywały), a czynić roki oznaczało ‘procesować się’. A zatem rok był bliski znaczeniowo dzisiejszemu termin, data i dopiero wtórnie zaczął oznaczać cykl, względem którego wyznaczano sezonowe terminy. W staropolszczyźnie oba znaczenia występowały obok siebie. Tradycja ma jednak twardy żywot: w XXI w. upływ czasu nadal liczymy po dawnemu w latach (tyle że przed laty miejscownik brzmiał w leciech). W językoznawstwie taki mieszany typ odmiany, gdy różne formy tej samej jednostki słownikowej (np. liczba pojedyncza i mnoga) są różnego pochodzenia (jak rok/lata), nazywamy supletywnym.

W kilku językach słowiańskich słowo *lěto (o podstawowym znaczeniu ‘lato’) pojawia się w znaczeniu ‘rok’ także w liczbie pojedynczej. Tak jest w języku słoweńskim, w językach łużyckich, w wymarłym języku połabskim i – rzecz godna uwagi – w staro-cerkiewno-słowiańskim. Taka szeroka dystrybucja wskazuje, że w okresie prasłowiańskim znaczenie nazwy ‘lata’ rozciągało się na cały rok. Dopiero po okresie wielkich migracji Słowian pojawiły się bardziej wyspecjalizowane określenia roku: *rokъ (< ‘termin’) rozprzestrzenił się na części obszaru zachodniosłowiańskiego (języki czeski, słowacki, polski i kaszubski), a z polskiego został zapożyczony także do ukraińskiego (rik, liczba mnoga róky). Innowacją pierwotnie charakterystyczną dla obszaru wschodniosłowiańskiego (zachowaną w rosyjskim i białoruskim) był *godъ, a na południu Słowiańszczyzny (w grupach bułgarsko-macedońskiej i serbsko-chorwackiej) pokrewne słowo *godina. Rzeczownik *godъ oznaczał pierwotnie stosowną, odpowiednią porę na coś. W języku polskim utrzymał się tylko w liczbie mnogiej jako gody ‘święto, wesele, okres świąteczny’, a także ‘okres reprodukcyjny zwierząt’. Natomiast pełna lista polskich słów utworzonych od niego byłaby sążnista: godny/godzien, dogodny, wygoda, pogoda, ugoda, zgodzić się, pogodzić itd., a nawet godzić w znaczeniu ‘trafiać, uderzać’. Słowo godzina występuje w polskim nie tylko w pierwotnym znaczeniu ‘czas, pora, termin’, lecz także jako jednostka czasu. Tyle że nie oznacza roku, jak w większości języków południowosłowiańskich, ale 1/24 doby. Takie samo znaczenie przybrała *godina w innych językach zachodniosłowiańskich, a także w ukraińskim i białoruskim.

Ryc. 1.

Jak Juliusz i Grzegorz naprawiali rok

Wraz z chrześcijaństwem wprowadzono w krajach słowiańskich kalendarz stanowiący pamiątkę po Cesarstwie Rzymskim. Dzielił on rok na 12 miesięcy o długości takiej, jaką znamy dziś (30 lub 31 dni), zrywając związek między miesiącem kalendarzowym a księżycowym (liczącym 29,53 doby). We wczesnym okresie rzymskim rok zaczynał się w miesiącu zwanym mārtius (na cześć boga Marsa). Ostatni miesiąc roku, zwany februārius, był nieco krótszy od pozostałych i służył tradycyjnie do okresowego regulowania średniej długości roku kalendarzowego, tak aby była mniej więcej zgodna z długością roku astronomicznego. Tę funkcję regulacyjną zachowano w kalendarzu juliańskim. Odtąd februārius miał liczyć sobie zwykle 28 dni, ale co cztery lata – 29 dni. Zwiększało to liczbę dni roku z 365 do 366 w latach przestępnych i dawało średnią długość roku kalendarzowego 365,25 doby. Oczywiście nadal stosujemy tę samą sztuczkę, dlatego w tym roku luty będzie miał 29 dni. Rzymianie nie wprowadzili jednak dalszych, długookresowych poprawek, a ponieważ długość roku astronomicznego mierzona w dobach nie wynosi dokładnie 365,25, ale raczej 365,2425…, po odpowiednio długim czasie pojawiała się zauważalna rozbieżność między cyklicznymi zjawiskami astronomicznymi (jak przesilenie zimowe bądź letnie i równonoc wiosenna bądź jesienna) a przypisaną im pierwotnie datą.

Od 45 r. p.n.e. na mocy edyktu Juliusza Cezara początek roku urzędowego (choć nie religijnego) zaczęto w Rzymie liczyć od pierwszego dnia miesiąca iānuārius, poświęconego bogu o imieniu Janus (Iānus). Bóg ten był strażnikiem bram (iānua) oraz opiekunem przejść, początków i zakończeń, więc nadawał się symbolicznie na patrona początku nowego roku i zakończenia starego. Ten nowy system rzymski, po drobnych poprawkach ustabilizowany za czasów Oktawiana Augusta, służył Europejczykom przez około 1600 lat pod nazwą kalendarza juliańskiego. Zreformował go dopiero papież Grzegorz XIII w 1582 r., wprowadzając prócz zwykłych lat przestępnych dodatkowe korekty (stosowane co 100 i 400 lat) redukujące rozbieżność między urzędową rachubą czasu a czasem astronomicznym.

Szczególne zaniepokojenie kościoła budziła niestabilność kalendarzowej daty Wielkanocy, ustalanej (w nawiązaniu do tradycji kalendarza żydowskiego) względem równonocy wiosennej i faz Księżyca, a zatem według kryteriów astronomicznych. W roku 45 p.n.e. przesilenie zimowe wypadło 25 dnia miesiąca zwanego december (pierwotnie, zgodnie z etymologią nazwy, dziesiątego, a od tamtej pory – dwunastego). W roku 1581 przesilenie wypadło 11 dnia tegoż miesiąca, czyli cofnęło się o dwa tygodnie wskutek narastającej rozbieżności między kalendarzem a pozycją Ziemi na orbicie wokółsłonecznej. Nowy Rok, który zgodnie z intencją Juliusza Cezara miał się zaczynać tydzień po zimowym przesileniu, w XVI w. wypadał trzy tygodnie po nim, dryfując w stronę wiosny i ciągnąc za sobą Boże Narodzenie. Groziło to katastrofą teologiczną: zderzeniem Bożego Narodzenia z Wielkanocą po dalszych paru tysiącach lat.

Reforma gregoriańska nie tylko poprawiła regulację średniej długość roku (tempo narastania błędu zredukowano do 1 doby na ok. 3300 lat), ale także jednorazowo wycięła z kalendarza 10 dni, aby skompensować narosłe przez wieki przesunięcie: po 4 października 1582 r. nastąpił bezpośrednio 15 października. Dopasowanie dni roku do konfiguracji Ziemi i Słońca cofnięto w ten sposób do stanu z początków IV w. n.e. Nie był to przypadkowy wybór „punktu przywrócenia systemu”, ale starannie przemyślana decyzja, albowiem na soborze nicejskim I w 325 r. uzgodniono obowiązujący od tej pory algorytm obliczania daty Wielkanocy. Kościół postanowił więc zakonserwować ówczesny stan kalendarza, aby nie było wątpliwości, że główne święta chrześcijańskie wyznaczające rytm roku liturgicznego mają solidne umocowanie astronomiczne nadane im za czasów cesarza Konstantyna Wielkiego. Polska, wzorem większości krajów katolickich, przyjęła reformę natychmiast po jej ogłoszeniu.

Ryc. 2.

Tajemnica pierwszego miesiąca

W XVI w. ustaliły się z grubsza polskie nazwy miesięcy. Już wcześniej próbowano je nazywać za pomocą nazw zaczerpniętych z tradycji słowiańskiej, które odnosiły się niezbyt konkretnie do pewnych charakterystycznych fragmentów cyklu rocznego bez szczególnej dbałości o to, kiedy jeden się kończy, a drugi zaczyna. Robiono to bardzo nieformalnie i wiele miesięcy miało nazwy alternatywne. Na przykład februārius był często określany jako luty (z prasłowiańskiego *ljutъ ‘srogi, okrutny’), ale nazywano go również sieczniem, strąpaczem, jatniem (mianownik jacień), a także styczniem. Z kolei nazwa luty odnosiła się okazyjnie także do pierwszego miesiąca (iānuārius), jako że nadal odczuwano jej opisowość (czas srogich mrozów), niekoniecznie uwiązaną do konkretnych dat. Pierwszy miesiąc roku nazywano także ledniem (mianownik ledzień, oczywiście od lodu), prosińcem (nazwa ta mogła też odnosić się do grudnia), tyczniem, ale najczęściej styczniem. Kiedy wymagana była precyzja, na użytek urzędowy trzymano się nazw łacińskich.

Słowiańskie nazwy niektórych miesięcy są przejrzyste etymologiczne i nawet laik potrafi poprawnie zgadnąć, na jakiej podstawie je utworzono. Inne z kolei bywają zagadkowe. Dotyczy to między innymi słowa styczeń. Pokrewna nazwa pierwszego miesiąca, stëcznik, występuje w języku kaszubskim, ale poza tym styczeń nie ma odpowiedników w innych językach słowiańskich. Popularne wyjaśnienie, że chodzi o miesiąc „styczny” (czyli na styku starego i nowego roku), pachnie na milę tzw. etymologią ludową, opartą wyłącznie na podobieństwie brzmienia, na dokładkę słów współczesnych, nie piętnastowiecznych. Inna możliwość zakłada, że wariant tyczeń jest starszy i oznacza miesiąc „tyczny” od rzeczownika tyka lub tycza/tycz. Miał to bowiem być okres, w którym – obok zimowej zrywki drewna i zbierania opału – pozyskiwano materiał na potrzebne w gospodarstwie tyczki, żerdzie i paliki.

Hipoteza ta nie wyjaśnia jednak nagłosowego s w formie styczeń, która dominowała już w XV w. Najpopularniejsze obecnie wyjaśnienie zakłada, że nastąpiła tzw. kontaminacja – skojarzenie nazwy tyczeń z którąś z powierzchownie podobnych nazw miesięcy zimowych, mającą jednak inne pochodzenie. Dobrym kandydatem jest sieczeń (*sěčьnjь ‘okres wyrębu’), w różnych językach słowiańskich kojarzony z kalendarzowym lutym lub styczniem. Hybrydyzacja pary sieczeń ~ tyczeń jest według tej koncepcji źródłem nazwy stycznia. W każdym razie w XVI w. styczeń utrwalił się w Polsce na dobre jako rodzimy zamiennik nazwy iānuārius i pozostał nim do dziś.

I jeszcze ten baran…

Wyjaśniwszy w ten sposób kilka problemów noworocznych, chciałbym się podzielić z Czytelnikami refleksją na temat jednego z licznych porzekadeł związanych z początkiem roku. Otóż mówi się: „Na Nowy Rok przybywa dnia na barani skok”. Chyba wszyscy znają to powiedzenie, ale co ono właściwie oznacza? I czy „na barani skok” to dużo, czy mało? Nie tylko w internecie, ale nawet w uczonych artykułach można się natknąć na sprzeczne opinie. Jedni twierdzą, że baran jest zwierzęciem skocznym, a porzekadło oznacza, że długość dnia na początku roku zaczyna dynamicznie rosnąć. Inni – przeciwnie – utrzymują, że baran skacze wprawdzie wysoko, ale praktycznie w miejscu, co oznacza, że choć na Nowy Rok długość dnia już rośnie, to jest to wzrost z początku nieznaczny i ledwo zauważalny. Często towarzyszy tym egzegezom sugestia, że skaczący baran niesie jakieś ukryte znaczenie jako metafora płodności i życia odradzającego się po najkrótszych dniach zimowych.

Żeby poważnie podejść do problemu, musimy najpierw ustalić stan faktyczny i przyjrzeć się długości dnia w zależności od daty. Jak zmienia się ta długość po przesileniu zimowym? Kiedy względne przyrosty długości dnia stają się największe? Ponieważ w niniejszym wpisie nie ma już na to miejsca, zagadką baraniego skoku zajmę się w ostatnim odcinku tego cyklu.

Opis ilustracji

Ryc. 1. Rzymska herma (ozdobne popiersie) przedstawiająca Janusa, boga o dwóch obliczach (czasem jedno było twarzą młodzieńca, a drugie – starszego mężczyzny z brodą). Muzeum Watykańskie. Foto: Paolo Bondielli (domena publiczna).
Ryc. 2. Tzw. kalendarz wieczny – tabela z prostym algorytmem umożliwiającym powiązanie dowolnej daty (dzień–miesiąc–rok) z dniem tygodnia – sporządzony dla kalendarza gregoriańskiego przez flamandzkiego rytownika Jana Sadelera w 1595 r. (trzy lata po papieskiej reformie kalendarza). Rijksmuseum, Amsterdam (domena publiczna).

Tydzień i jego dni (1): dlaczego wtorek nie jest trzećkiem, a piątek szostkiem

Kolejny odcinek miniserii
Tydzień i jego dni (2): z tydnia na tygodzień

Przejęcie przez ludy słowiańskie siedmiodniowego tygodnia i nazw jego dni to proces wciąż nie do końca zbadany. Z jednej strony niewątpliwie miało ono związek z zacieśnianiem przez Słowian związków kulturowych ze Śródziemnomorzem i Europą Zachodnią. Z drugiej jednak strony – nazwy te są tak jednolite w całej grupie słowiańskiej, że musiały się rozpowszechnić w czasach, gdy języki słowiańskie były praktycznie dialektami jednego języka, wciąż pozostającymi w kontakcie i w dużym stopniu wzajemnie zrozumiałymi.

Co widzimy, nie przeprowadzając szczegółowego śledztwa? Nazwy wtorku, czwartku i piątku są pochodzenia liczebnikowego. Pochodzą od prasłowiańskich liczebników porządkowych *vьtorъ ‘wtóry, drugi’, *čьtvьrtъ ‘czwarty’ i *pętъ ‘piąty’ z dodanym sufiksem *-kъ używanym pospolicie do tworzenia rzeczowników. W kilku językach nazwa wtorku pochodzi od wariantu *vьtorьnikъ, bardziej rozbudowanego niż *vьtorъkъ, ale w gruncie rzeczy o tej samej liczebnikowej etymologii (podobne warianty spotykamy dla kilku innych dni tygodnia). Gdyby Słowianie byli konsekwentni, byliby nazwali poniedziałek od liczebnika porządkowego *pьrvъ ‘pierwszy’, środę od *tretь ‘trzeci’, a sobotę od *šestъ ‘szósty’. Można by się było wtedy spodziewać w języku polskim nazw: *pierwek, wtorek, *trzeciek, cz(t)wartek, piątek, *szostek. Trzy z tych nazw istnieją, trzy inne (oznaczone gwiazdkami) być może kiedyś istniały, ale już w najdawniejszym okresie przegrały rywalizację z nazwami konkurencyjnymi. Kwestię numeru niedzieli pozostawmy do osobnego rozważenia, bo pojawia się pytanie, czy była w rachubie dni tygodnia numerem siedem, czy pozostawała poza zwykłą numeracją. W każdym razie pamiętajmy, że numerem jeden musiał być pierwotnie poniedziałek.

Nazwy nieliczebnikowe mają następujące pochodzenie: *nedělja ‘niedziela’ oznaczała dzień wolny od działania (pracy). Rosyjski ma zamiast odziedziczonej formy ogólnosłowiańskiej innowację voskresénije, wyraz zapożyczony z cerkiewnosłowiańskiego, gdzie oznaczał ‘wskrzeszenie’ (oczywiście w nawiązaniu do zmartwychwstania Chrystusa). Rosyjskie słowo nedélja przetrwało, ale znaczy ‘tydzień’. Przeniesienie nazwy niedzieli na określenie tygodnia (ale z zachowaniem również pierwszego znaczenia) spotykamy też w kilku innych językach, także w staropolskim: przed sześcią niedziel oznaczało ‘sześć tygodni temu’.

Stosunkowo przejrzystą nazwę ma *ponedělъkъ lub *ponedělьnikъ ‘poniedziałek’, „dzień poniedzielny”. Nazywa się tak nawet w rosyjskim, co potwierdza wtórność dzisiejszej nazwy niedzieli w tym języku. Z kolei *serda ‘środa’ ewidentnie oznaczała ‘środek’ (w domyśle: tygodnia). Nawiasem mówiąc, podobnie jak przyimek śród < *serdъ, słowo to jest derywatem od praindoeuropejskiego słowa *ḱerd- ‘serce’ za pośrednictwem przymiotnika *ḱerd-o- ‘umiejscowiony w sercu (czegoś)’.

Wszystkie dotychczas wymienione nazwy są rodzime w tym sensie, że występują w nich morfemy rdzennie słowiańskie. Natomiast sobota ma dwa warianty: *sǫbota (z samogłoską nosową) i *sobota (bez nosowości). Refleksy pierwszego widzimy w językach południowo- i wschodniosłowiańskich, drugiego – w zachodniosłowiańskich. Oba są ewidentnymi zapożyczeniami albo bezpośrednio z bizantyjskiej greki (Sábbaton ~ *Sámbaton), albo z ludowej łaciny (sabbatum ~ *sambatum). Formy z nosowością, choć wtórne i „niestandardowe”, musiały być rozpowszechnione i w grece, i w łacinie, bo odziedziczyło lub zapożyczyło je wiele innych języków Europy. Język włoski ma sabato < sabbatum, ale francuskie samedi pochodzi od *sambatī diēs. Niemieckie Samstag < staro-wysoko-niemieckie sambaz-tag jest częściową kalką z języków romańskich (zauważmy, że angielski pozostał przy tłumaczeniu starszej łacińskiej nazwy soboty jako dnia Saturna: staroangielskie Sæternes-dæġ > Saturday).

Greckie sábbaton (oznaczające sobotę, ale także cały siedmiodniowy tydzień) to z kolei zapożyczenie z biblijnego hebrajskiego šabbāṯ ‘szabat, dzień wypoczynku’). Zarówno słowo greckie, jak i łacińskie często występowały w formie liczby mnogiej, choć oznaczały pojedynczy dzień (sabbata ~ *sambata), co wyjaśnia końcówkę słowiańską (zreinterpretowaną jako rodzaj żeński). Można sądzić, że Słowianie przyjęli pierwotnie koncepcję siedmiodniowego tygodnia w IX w. podczas chrystianizacji Wielkich Moraw, w której skrzyżowały się wpływy bizantyjskie (misja Cyryla i Metodego) i zachodnie (misje pochodzące z państwa wschodniofrankijskiego).

Wpływy kulturowe Moraw i Bałkanów sięgnęły następnie na tereny polskie, łużyckie, połabskie i na Ruś (być może dzięki aktywności misjonarzy mówiących po słowiańsku). Także Bałtowie częściowo przejęli system słowiański, a Madziarzy, których najazd w 906 r. był główną przyczyną upadku Wielkich Moraw, wchłonęli wraz ze zasymilowaną ludnością Panonii liczne zapożyczenia słowiańskie, w tym nazwy środy, czwartku, piątku i soboty (szerda, csütörtök, péntek, szombat). Słowiańska nazwa wtorku została przekalkowana na węgierski jako kedd ‘drugi’ (od liczebnika két ‘dwa’). Ciekawe też, że węgierska nazwa poniedziałku, hétfő, oznacza dosłownie ‘głowa siedmiu (dni)’, czyli początek tygodnia.

Wróćmy do słowa *nedělja. Wygląda ono na kalkę greckiego wyrażenia ápraktos hēméra ‘dzień bezczynności’, używanego także w sensie ‘święto, dzień wolny od zajęć’, a zatem wskazuje na inspirację bizantyjską. Można dodać, że inaczej niż użytkownicy łaciny (wraz z językami romańskimi) i Germanie Słowianie nie przejęli systemu łączącego dni tygodnia z planetami, Słońcem, Księżycem i/lub przedchrześcijańskim panteonem miejscowych bóstw (wyjątkiem jest połabski perĕndan ‘czwartek’ = ‘dzień Pioruna/Peruna’ – kalka z języków germańskich, gdzie patronem czwartku był *Þunraz ‘Thor/Donar’, identyfikowany z gromowładnym Jowiszem). System ten miał swoje źródła w astronomii babilońskiej i astrologii hellenistycznej, ale Grecy bizantyjscy zerwali z nim jako z tradycją pogańską. Z punktu widzenia współczesnych badaczy trochę szkoda, że Słowianie nie poszli tropem interpretātiō rōmāna i interpretātiō germānica, tworząc jakąś własną interpretātiō slavica panteonu rzymskiego lub germańskiego. Gdyby byli tak postąpili, wiedzielibyśmy coś konkretnego o imionach głównych bóstw słowiańskich i ich funkcjach. Poszli jednak zamiast tego śladem Greków, numerując dni tygodnia przy zachowaniu specjalnego statusu soboty (wątek judaistyczny) i niedzieli (wątek chrześcijański). Osobnego komentarza wymaga środa, do której wrócimy za chwilę.

Między numeracją grecką a słowiańską istnieje jedna uderzająca różnica. I w judaizmie, i we wczesnym chrześcijaństwie niedziela była pierwszym dniem tygodnia i od niej zaczynała się numeracja pozostałych dni. Odkąd niedziela przestała być dniem Słońca (hēméra Hēlíou) i została przemianowana na dzień pański, czyli Kuriakḗ (hēméra), poniedziałek, wtorek, środa i czwartek stały się odpowiednio dniem drugim, trzecim, czwartym i piątym (Deutéra, Trítē, Tetártē, Pémptē). Piątek nazywał się Paraskeuḗ, dosłownie ‘przygotowanie’ (dzień przygotowań do szabatu), a tydzień kończyła sobota (Sábbaton). Nowogreckie nazwy dni tygodnia, używane obecnie, są wierną kontynuacją tego systemu.

Skoro inspiracja dla słowiańskich nazw dni tygodnia przyszła najwyraźniej ze świata bizantyjskiego, dlaczego w językach słowiańskich zaszło „przesunięcie układu odniesienia” o jeden dzień? Prawdę mówiąc, nie wiemy na pewno. Gdyby przekalkowano językowo system grecki, to poniedziałek powinien być wtorkiem, wtorek *trzećkiem, środa czwartkiem, czwartek piątek, a piątek być może *szostkiem. W liturgii kościelnej zarówno greckiej, jak i łacińskiej, niedziela była bezapelacyjnie „dniem pierwszym”.

Potwierdza to nazwa środy (*serda), która nie miałaby sensu, gdyby oznaczała trzeci dzień siedmiodniowego cyklu. W tym przypadku mamy prawdopodobnie do czynienia z kalką (zapożyczeniem semantycznym) z języka staro-górno-niemieckiego. O ile kościołowi zachodniemu jakoś nie przeszkadzały nazwy dni tygodnia dedykowane bogom rzymskim i germańskim, to pewne obiekcje mógł budzić Wodan/Odyn (*Wōdanaz), odpowiednik rzymskiego Merkurego, jako patron środy; jego kult pozostał bowiem popularny dość długo i trwał w folklorze nawet po wprowadzeniu chrześcijaństwa. Być może dlatego w języku staro-górno-niemieckim bardzo wcześnie obłożono  Wodana religijnym tabu i usunięto jego imię z nazewnictwa dni tygodnia, zastępując oczekiwane *Wuotans-tag przez mitta-wehha ‘środek tygodnia’ > niemieckie Mittwoch. (Anglosasi nie mieli takiego problemu, skoro Wednesday istnieje do dzisiaj). Prawdopodobnie Wielkomorawianie, znalazłszy się w kręgu wpływów wschodniofrankijskich, przejęli to określenie środy, tłumacząc je na własny język.

Kalendarz współczesny, w którym tydzień zaczyna się od poniedziałku. Źródło.

Można sądzić, że przesunięcie rachuby dni tygodnia o jeden w porównaniu z greką zaczęło się od nazwania poniedziałku „dniem po niedzieli” (w domyśle – pierwszym). Stał się on zatem punktem odniesienia dla kolejnych dni po niedzieli: drugiego, trzeciego (przed przemianowaniem na środkowy) czwartego i piątego. Czy tak było rzeczywiście, nie mamy stuprocentowej pewności, ale trudno inaczej wytłumaczyć tę dziwną zmianę numeracji. Osobliwym trafem przydała nam się ona, kiedy na mocy międzynarodowej normy ISO 8601 uznano, że tydzień zaczyna się w poniedziałek i kończy w niedzielę. Słowiańskie nazwy wtorku, czwartku i piątku znakomicie pasują do tej konwencji, podobnie jak system litewski (usystematyzowany dopiero w XX w.), który przejął numerację słowiańską, ale zastosował ją z pełną konsekwencją: dni od poniedziałku do niedzieli nazywane są pierwszym, drugim, trzecim, …, siódmym. Starszy system staropruski był mieszanką kalk lub zapożyczeń staropolskich i dolnoniemieckich, ale tam, gdzie widać ślady numerowania dni (nazwy czwartku i piątku), numeracja odpowiada słowiańskiej.

W drugiej części tego minicyklu zajmiemy się słowiańskimi nazwami tygodnia i przyczyną, dla której słowo tydzień w języku polskim ma dziwną, nieregularną odmianę.