Komplikacje dziesiętne. Część 3: Ście, sta i set

Inne odcinki serii

Część 1. Naście
Część 2. Dzieścia, dzieści i dziesiąt

Ta seria stanowi część cyklu „Czy znacie język polski?”

Prolog praindoeuropejski

Praindoeuropejczycy potrafili liczyć co najmniej do stu, co w okresie chalkolitu – sześć czy siedem tysięcy lat temu – było dość imponującym osiągnięciem intelektualnym.1 Liczbę ‘100’ wyrażali słowem *ḱm̥tóm. Uważa się niemal powszechnie (a ja nie widzę powodu, żeby nie zgadzać się z tym poglądem), że *ḱm̥tóm powstało jako uproszczenie fonetyczne formy *dḱm̥t‐ó‐m, przymiotnika rodzaju nijakiego (nieożywionego) utworzonego przez dodanie przyrostka *‐ó‐ do podstawy słowotwórczej *deḱm̥t, czyli do liczebnika ‘10’. Przymiotnik uległ „substantywizacji”, czyli został potraktowany jak rzeczownik o znaczeniu ‘dziesiąte (w domyśle: dziesięć)’, czyli setka.2 Być może pierwotnie używano zwrotu *déḱm̥t dḱm̥tóm, ale nawet jeśli tak było, to pierwszy człon opuszczano już w epoce praindoeuropejskiej.

Słowo *ḱm̥tóm jest poświadczone w większości głównych gałęzi rodziny indoeuropejskiej – zob. greckie (he)katón, łacińskie centum, walijskie cant, gockie hund, staroindyjskie śatám i awestyjskie satəm. Dawny podział języków indoeuropejskich na „kentumowe” i „satemowe” wziął nazwę od różnego traktowania początkowej spółgłoski * w różnych grupach języków (pisałem o tym przy innej okazji). Ma on dziś znaczenie tylko historyczne, ale używany jest nadal w podręcznikach. Języki bałtosłowiańskie są „satemowe”, bo podobnie jak w indoirańskich, * przekształciło się w nich w spółgłoskę szczelinową o artykulacji przedniojęzykowej (litewskie š, słowiańskie, łotewskie i staropruskie s). Praindoeuropejskie *ḱm̥tóm rozwinęło się regularnie w prabałtosłowiańskie *ćimto‐. Języki wschodniobałtyjskie (litewski i łotewski) straciły rodzaj nijaki, dlatego liczebnik przybrał w nich końcówki rodzaju męskiego (litewskie šimtas, łotewskie simts). W językach słowiańskich spodziewalibyśmy się regularnej zmiany w *sęto z zachowaniem rodzaju nijakiego. Istotnie, rodzaj się zgadza, ale nie zgadza się samogłoska. Zamiast oczekiwanej formy z przednią samogłoską nosową mamy prasłowiańskie *sъto z tylną samogłoską słabą (jerem) [ʊ].

Co nam dali Scytowie?

Ta forma przyprawia językoznawców o ból głowy. Rozwój *ę w *ъ jest nie tylko nieregularny, ale do tego mało prawdopodobny i bez precedensu w języku prasłowiańskim. Wczesna utrata nosowości (obojętnie, z jakiego powodu) dałaby w wyniku *sьto albo *seto z samogłoską przednią. Wśród możliwych wyjaśnień nietypowego rozwoju jest następująca hipoteza: *sъto nie jest kontynuacją formy prabałtosłowiańskiej, tylko zapożyczeniem. Jego źródłem mógłby któryś z dialektów irańskich używanych z starożytności przez południowych sąsiadów Słowian – scytyjskich lub sarmackich koczowników zamieszkujących stepy nad Morzem Czarnym.

Nie byłby to wypadek bez precedensu, bo na przykład języki ugrofińskie (z rodziny uralskiej) z całą pewnością zapożyczyły liczebnik ‘100’ z języka prairańskiego, a może nawet praindoirańskiego jako *śëta (stąd fińskie sata, estońskie sada czy węgierskie száz). Również języki indoeuropejskie, choć posiadały odziedziczony liczebnik ‘100’, niejednokrotnie zastępowały go zapożyczeniami. Albańskie ‐qind występujące w nazwach setek (np. njëqind ‘[jedno] sto’) to nic innego jak łacińskie centum, a z kolei rumuńskie sută ma genealogię słowiańską z czasów, kiedy jer *ъ był jeszcze wymawiany jako samogłoska tylna [ʊ]. Ormiańskie haryur (staroormiańskie hariwr) ‘100’ jest niewiadomego pochodzenia, ale na pewno nie kontynuuje formy indoeuropejskiej.

Ryc. 1.

Praindoeuropejskie *ḱm̥tó‐ rozwinęło się w praindoirańskie *ćatá‐ i prairańskie *cata‐. W większości języków irańskich *c [ts] przekształciło się w [s]. Załóżmy, że Słowianie zapożyczyli stepowoirańskie *sata‐. Wyjaśniałoby to dwie zagadki: brak nosowości i nieobecność samogłoski przedniej. Co prawda *a obcego pochodzenia było przez Prasłowian zastępowane przez *o, pozostaje więc pytanie, dlaczego mamy *sъto, a nie *soto, ale z drugiej strony dystans fonetyczny między *o a *ъ jest znacznie mniejszy niż w przypadku *ę, co przekłada się na większe prawdopodobieństwo zmiany jednej z tych samogłosek w drugą. Za mało wiemy o językach Scytów i Sarmatów, żeby ustalić dokładnie, jak wymawiano w nich odziedziczone *sata‐. Hipoteza o irańskim pochodzeniu *sъto redukuje zatem liczbę problemów, ale nie usuwa ich do końca.

Setki prasłowiańskie

Tak czy siak, w języku prasłowiańskim liczebnik ‘100’ miał postać *sъto i zachowywał się jak rzeczownik rodzaju nijakiego, odmieniany przez liczby i przypadki. Towarzyszący mu rzeczownik przybierał formę dopełniacza liczby mnogiej (podobnie jak na przykład w litewskim, staroindyjskim i dawnych językach germańskich). Kluczowe dla dalszej dyskusji są następujące formy:

kategoria gramatycznaprasłowiańskistaropolski
M/B l.poj.*sъtosto
D l.poj.*sъtasta
M/B l.pd.*sъtěście
D l.pd.*sъtustu
M/B l.mn.*sъtasta
D l.mn.*sъtъset

Zauważmy, że odmiana sto była identyczna jak rzeczowników typu dno (prasłowiańskie *dъno). Samogłoska widoczna w dopełniaczu liczby mnogiej (set, den) to efekt rozwoju jeru, który zgodnie z prawem Havlíka uległ wzmocnieniu i ostatecznie zmienił się w polskie e, jeśli następna sylaba także zawierała jer (*sъtъ, *dъnъ). Jeśli w drugiej sylabie była samogłoska pełna (niezredukowana), to jer w pierwszej sylabie znikał.

Dwiemastoma, trzemisty, cztyrzemstom, piąciąset, czyli staropolszczyzna

Jak zatem wyrażano po prasłowiańsku ‘200’? To proste: *dъvě sъtě. Oba elementy mają tu końcówki liczby podwójnej rodzaju nijakiego. Gdy wyrażenie to odmieniano przez przypadki, każdy element przybierał odpowiednią końcówkę. Dopełniacz i miejscownik brzmiały *dъvoju sъtu, a celownik i narzędnik *dъvěma sъtoma. W staropolskim, zgodnie z oczekiwaniami, mamy dwieście, dwustu, dwiemastoma (często pisane łącznie, bo liczebniki setkowe były już odczuwane jako zrosty). Dwie pierwsze formy przeżyły do naszych czasów. Co się stało z trzecią, wkrótce zobaczymy.

Liczebniki ‘3’ i ‘4’ łączą się – jak przymiotniki – z liczbą mnogą rzeczownika, przybierając te same końcówki przypadków. Zatem ‘300’ i ‘400’ to po prasłowiańsku *tri sъta, *četyri sъta (w mianowniku i bierniku); *trьjь sъtъ, *četyrъ sъtъ (w dopełniaczu); *trьmъ sъtomъ, *četyrьmъ sъtomъ (w celowniku); *trьmi sъty, *četyrьmi sъty (w narzędniku); *trьxъ sъtěxъ, *četyrьxъ sъtěxъ (w miejscowniku). Są one mniej więcej regularnie kontynuowane przez najstarsze formy staropolskie: trzysta, cztyrzysta; trzyset, cztyrset; trzemstom, cztyrzemstom; trzemisty, cztyrzmisty; trzechściech, cztyrzechściech.3 Dla współczesnego Polaka mianownik/biernik wygląda swojsko, ale wszystkie pozostałe formy – całkowicie egzotycznie. Ewidentnie zaszedł tu jakiś proces ewolucyjny, który zniszczył większą część prasłowiańskiej deklinacji liczebników setkowych.

Liczebniki od ‘5’ do ‘9’ przybierały w języku prasłowiańskim i staropolskim końcówki rzeczowników rodzaju żeńskiego (inne niż obecne, specyficzne dla liczebników) i wymagały – tak jak dzisiaj – rzeczownika w dopełniaczu liczby mnogiej. Zatem liczebnik taki jak ‘500’ brzmiał w mianowniku *pętь sъtъ, w dopełniaczu, celowniku i miejscowniku *pęti sъtъ, w narzędniku *pętьjǫ sъtъ. Oczekiwane – i faktycznie występujące w tekstach – formy staropolskie to pięćset, piąciset, piąciąset. Kolejne liczebniki setkowe to sześćset, siedḿset, ośḿset, dziewięćset z podobnymi formami odmiany: sześciset, siedmiset, ośmiset, dziewiąciset, a narzędniku sześciąset, siedmiąset, ośmiąset i dziewiąciąset. Zauważmy, że odmieniał się tylko pierwszy człon zrostu. Drugim było niezmienne set (czyli dopełniacz liczby mnogiej od sto).

I znowu czas eksperymentów

Co się stało później, łatwo zgadnąć, znając losy liczebników nastkowych i dziesiątkowych. W epoce średniopolskiej (XVI–XVIII w.) nastąpił czas eksperymentów ewolucyjnych. Formy odmiany zakonserwowane w liczebnikach złożonych zaczęły się wydawać mówiącym przestarzałe i nieprzejrzyste, próbowano więc uporządkować i uprościć cały system, wyrównując odmianę na zasadzie analogii gramatycznej. Ponieważ jednak odmiana sto nie była aż tak nietypowa i nieregularna jak odmiana *desęt‐, dość długo przetrwała świadomość, czym są formy takie jak sta, stu, stem, set, stoma itp. Dlatego też dłużej stawiały one opór próbom zastąpienia ich przez twory analogiczne. Dość szybko wyszły z użycia warianty zawierające stare, coraz trudniej rozpoznawalne formy odmiany. Na przykład dawne trzyset, cztyrset ustąpiły miejsca nowszym wersjom trzechset i cztyrzechset (później cztérechset), ponieważ dopełniacze/miejscowniki liczebników ‘3’, ‘4’ (pierwotnie trzy, cztyr) uzyskały nowe końcówki (trzech, czterech) zapożyczone z tzw. odmiany złożonej przymiotników.

Podobnie jak w wielu innych działach systemu liczebników, końcówka dopełniacza/miejscownika liczby podwójnej ‐u (jak w obu członach dwustu) wykazywała szczególną żywotność i tendencję do szerzenia się jako uogólniona końcówka liczebników w różnych przypadkach gramatycznych. Obok trzechset i czterechset (gdzie oba człony przybierały formę dopełniacza/miejscownika) powstały warianty trzystu i czterystu, gdzie liczebnik odmieniany był jako niepodzielna całość z wszędobylską końcówką ‐u (niekojarzoną już z liczbą podwójną). Co ciekawe, inaczej niż w przypadku liczebników dziesiątkowych, w wyższych liczebnikach setkowych, czyli od ‘500’ do ‘900’ drugi człon pozostał nieodmienny, a końcówkę ‐u doczepiono do pierwszego. Na przykład formy takie jak piąciset zostały zastąpione przez piąciuset, a następnie pięciuset, ale nie przez *pięćstu (ani nic w tym rodzaju).

Nawet formy przypadków słowa sto przybrały nowe końcówki. Najpierw miejscownik ście, a następnie narzędnik stem ustąpiły miejsca formom stu i stoma (przez analogię do dwu i dwoma). Dopełniacz sta trzymał się długo. Nawet współcześnie spotyka się książkowe wyrażenia pół sta ‘50’ i półtora sta ‘150’ (pisane także łącznie), a jeszcze niedawno używano od sta w znaczeniu „procent” (np. „oszczędności ulokowane na trzy od sta”), ale już w XIX w. dopełniacz zaczął przybierać formę stu. Dziś mówimy także w narzędniku „stu złotymi”, rzadziej „stoma złotymi”, ale na pewno nie „stem złotych” (wariant najstarszy).

Trzysetny czy trzechsetny?

Liczebnik ‘200’ zachował szczególnie wiele nadal współistniejących oboczności. Najczęściej używaną formą dopełniacza jest znane od najdawniejszych czasów dwustu, ale spotka się też warianty dwuset i dwóchset (późniejszego pochodzenia, utworzone przez analogię do pięciuset i trzechset). Internetowy Wielki Słownik Języka Polskiego obok narzędnika dwustu dopuszcza nie tylko wariant dwustoma, ale nawet dwomaset, którego, jako żywo, nie spotyka się raczej od XIX w. Nadal konkurują z sobą dopełniacze/miejscowniki nowszego typu trzystu, czterystu oraz starsze trzechset, czterechset. Te pierwsze są zdecydowanie częstsze. Nawet uczony polonista może się zakałapućkać, jeśli go spytamy, czy lepiej jest powiedzieć trzysetny, czy może trzechsetny. Za poprawny uchodzi z jakiegoś tajemniczego powodu wariant drugi, ale pierwszy jest co najmniej równie częsty, zwłaszcza w stylu potocznym, a istnieje nieprzerwanie od XV w. (analogicznie ma się sprawa z obocznością czterysetny, czterechsetny).

Ryc. 2.

A co u innych Słowian?

Część innych języków słowiańskich zachowała podobne relikty dawnej odmiany jak polszczyzna: odróżnienie liczby podwójnej *dъvě sъtě od mnogiej *tri sъta i od konstrukcji z dopełniaczem, np. *pętь sъtъ.4 Na przykład w czeskim występują formy dvě stě, tři sta, pět set (nadal pisane rozłącznie). Rosyjski ma dvésti (zamiast dawniejszego dvěstě), trísta, pjatʹsót (podobne są formy białoruskie i ukraińskie). Zdarza się jednak całkowita utrata odmienności liczebników setkowych i ich wyrównanie „pod jedną sztancę”, jak w słowackim (dvesto, tristo, päťsto) i słoweńskim (dvesto, tristo, petsto). W bułgarskim i macedońskim D l.mn. *sъtъ w liczebnikach ‘500’–‘900’ został zastąpiony przez formy rzeczownika stotina ‘setka’. Mamy zatem bułgarskie dvesta (z zastąpieniem liczby podwójnej przez mnogą) i trista, ale petstotin (dosłownie: pięć setek).5 Macedoński różni się tylko użyciem formy ‐stotini (mianownik liczby mnogiej zamiast dopełniacza). W serbsko-chorwackim stotina ma M l.mn. stotine i D. l.mn. stotina. Liczebniki setkowe można wyrazić w następujący sposób: dve/dvije stotine, tri stotine, pet stotina, ale istnieje też sposób alternatywny: dv(j)esta lub dv(j)esto, trista (w standardzie serbskim) lub tristo (w chorwackim), a dalej četiristo, petsto itd.

Szejset to nic złego

Na zakończenie kilka zwyczajowych uwag o wymowie liczebników setkowych. Ponieważ oba ich człony dość długo zachowywały swoją indywidualność, pozostawiło to ślady w ich akcentowaniu. Jeśli pierwszy człon ma więcej niż jedną sylabę (tak jest w przypadku czterysta, siedemset, osiemset i dziewięćset), to w wymowie wzorcowej główny akcent pada na jego przedostatnią sylabę, czyli na trzecią od końca sylabę całego liczebnika: ˈczterysta itd. (tak jakby nadal były to dwa osobne wyrazy: cztery sta, z których pierwszy jest mocniej akcentowany). Podobnie jest w formach deklinacyjnych takich jak ˈpięciuset i w liczebnikach nieokreślonych typu ˈkilkaset. Część rodzimych użytkowników języka polskiego nie przejmuje się jednak tym zaleceniem i uogólnia na liczebniki dominującą w języku polskim zasadę akcentowania przedostatniej sylaby wyrazu: czteˈrysta, pięˈciuset, kilˈkaset itd.

Podobnie jak w liczebnikach nastkowych i dziesiątkowych, skomplikowane grupy spółgłosek powstające na styku pierwszego i drugiego członu liczebnika mogą ulegać uproszczeniu, czego skutkiem jest rozbieżność między pisownią a wymową. Pięćset i dziewięćset realizowane są w swobodnej mowie jako „pieńcet” i „dziewieńcet”. Sześćset łatwo upraszcza się do „sześset”, a im szybsze tempo mowy, tym większe prawdopodobieństwo, że z „sześset” zrobi się „szejset”. Wymowa „sześset” bywa uznawana za wzorcową, „sześćset” za pedantyczną, a „szejset” za swobodną. Nie ma jednak, Bogiem a prawdą, żadnego szczególnego powodu, żeby którąkolwiek z nich piętnować jako niepoprawną.

Warto przy tym zauważyć, że zmiana /ʂɛɕsɛt/ > /ʂɛjsɛt/ nie różni się od innych przekształceń zbitek spółgłoskowych podobnego typu, np. zdradź+cazdrajca; radź+carajca; Zamość+skizamojski itp.6 Pierwotną formą słowa ojciec było ociec (z prasłowiańskiego *otьcь). Dopełniacz oćca przekształcił się w ojca. Spółgłoska /j/ została następnie wprowadzona przez analogię do mianownika, czego efektem był nowy wariant ojciec.7 Podobnie miasto zwane Grodziec miało w dopełniaczu formę Gródźca > Grójca. Przez analogię utworzono nową formę mianownika, lepiej pasującą do przypadków zależnych, dlatego dzisiejsza nazwa miasta to Grójec.

Przypisy

  1. Pytanie, czy potrafili liczyć do tysiąca, a jeśli tak, to jak go nazywali, pozostawię na inną okazję. ↩︎
  2. Typowe przykłady substantywizacji w języku polskim to uczony, ranny, chory, położna, znajoma, dobro, ciepło. ↩︎
  3. Pisano je bardzo niekonsekwentnie albo łącznie, albo jako dwa słowa. ↩︎
  4. Kontrast między ‘200’ a ‘300’ zanikł w kaszubskim (dwasta, trzësta, piãcset). ↩︎
  5. Występuje tu „żywa skamieniałość” dopełniacza liczby mnogiej zakonserwowana przez zwyczaj językowy, ponieważ w grupie bułgarsko-macedońskiej odmiana przez przypadki zanikła ok. XVI w. (przetrwał tylko wołacz i relikty deklinacji w systemie zaimków osobowych). ↩︎
  6. Zob. też przymiotniki utworzone od słów wieś i miasto: wieś+skiwiejski; mieść+skimiejski. Pochodną rzeczownika miasto (z sufiksem ce) było staropolskie mieśćce > miejsce. Dopełniacz liczby mnogiej brzmiałby mieściec, gdyby nie analogia, czyli uogólnienie w całej odmianie tej samej postaci rzeczownika, za której sprawą w roli D l.mn. pojawiły się formy mieśćc > miejsc. ↩︎
  7. Jest to osobliwy wariant hybrydowy, bo zachował zarówno pierwotne ć, jak i wynik jego rozwoju w przypadkach zależnych, czyli j. Częściej, tak jak w przypadku nazwy Grójca, j zastępowało starą spółgłoskę szczelinową lub zwartoszczelinową, a nie było wstawiane obok niej. Innym przykładem jest kojec < kociec. Spółgłoskę j wprowadzono do mianownika/biernika przez analogię do form takich jak koćca, w koćcu > kojca, w kojcu (z oczekiwaną zmianą ćc > jc). ↩︎

Opis ilustracji

Ryc. 1. Rekonstrukcja wyglądu Scytów, ich ozdób, broni i rzędów końskich na podstawie znalezisk archeologicznych w grobach scytyjskich w strefie stepów Eurazji (od Ukrainy po Azję Centralną i południową Syberię). Autor: Simeon Netchev 2021. Źródło: World History Encyclopedia (licencja CC BY-NC 4.0).
Ryc. 2. Józef Muczkowski. 1849. Mała gramatyka języka polskiego. Drukarnia Uniwersytetu Jagiellońskiego. Fragment (str. 57) ilustrujący wariantywność odmiany liczebników ‘200’–‘400’ w połowie XIX w. Język polski nadal ewoluuje dynamicznie i warianty takie jak dwomset, trzemset czy czteremaset nie są w naszych czasach używane. (Domena publiczna).

Zwał się ten słoń…

Imiona to nazwy własne, czyli słowa odnoszące się do konkretnego, jednostkowego bytu, a nie do całej klasy takich bytów (od tego mamy rzeczowniki pospolite). We wszystkich społeczeństwach ludzkich ich członkowie identyfikowani są indywidualnie poprzez nadawane im imiona. Praktyka ta jest z pewnością równie stara jak język, bo porozumiewając się, adresujemy nasze wypowiedzi do konkretnych osób i często zaczynamy je od wołacza, aby adresat skierował na nas swoją uwagę. Jesteśmy gatunkiem społecznym. Ludzie, wśród których żyjemy, odgrywają w naszym życiu różne niepowtarzalne role, a język, dzięki istnieniu imion, uwzględnia tę niepowtarzalność. Ludzie, jak na ssaki, żyją długo, więc imiona znanych nam osób pozostają trwałymi „adresami” przez dziesiątki lat.

O ile wiemy, żadne inne zwierzęta nie posługują się językiem przypominającym ludzki pod względem złożoności oraz zdolności do przekazywania innym osobnikom tego, co zachodzi w ich umyśle. Nie oznacza to, że nie przekazują sobie komunikatów. Robią to na wiele sposobów, posługując się „mową ciała”, sygnałami chemicznymi, dotykiem, a także dźwiękami. Język ludzki nie powstał przecież z niczego, tylko wyewoluował jako szczególnie wyrafinowana forma komunikacji wokalnej. Czy inne gatunki także potrafią adresować swoje komunikaty do konkretnych osobników, znanych im indywidualnie? Takiej zdolności moglibyśmy się spodziewać zwłaszcza u zwierząt, które tworzą skomplikowane struktury społeczne, obdarzone są zaawansowaną inteligencją, rozpoznają się nawzajem, współpracują z sobą, a także mają świadomość własnej roli w społeczności. Trwale przypisane imię byłoby szczególnie praktyczne u zwierząt żyjących długo i tworzących grupy, których członkowie towarzyszą sobie przez wiele lat.

Tylko u kilku gatunków udało się stwierdzić, że adresat komunikatu jest wywoływany przy użyciu czegoś, co można od biedy uznać za jego imię. Południowoamerykańskie papugi zwane konurami pomarańczowoczelnymi (Eupsittula canicularis) oraz delfiny butlonosy zwyczajne (Tursiops truncatus) używają indywidualnych sygnatur wokalnych, dzięki którym są rozpoznawane przez innych członków stada. Ich towarzysze potrafią naśladować te okrzyki, co z kolei wywołuje odpowiedź osobnika wywołanego „po imieniu”. Zapewne zarówno wśród papug, jak i wśród waleni – grup słynących z wysokiej inteligencji − taka zdolność jest szerzej rozpowszechniona, ale badania systemów komunikacji dziko żyjących zwierząt są szalenie trudne. W każdym razie „imiona” konur i butlonosów są naśladowcze – imitują charakterystyczne dźwięki wydawane przez ich nosicieli. Brak było dotąd dowodów na istnienie imion czysto konwencjonalnych, nienaśladowczych, nadawanych osobnikom przez innych członków społeczności.

Loxodonta africana. Mpumalanga, RPA. Foto: Alan Manson (alandmanson) 2023, iNaturalist (licencja CC BY).

Afrykańskie słonie sawannowe (Loxodonta africana) komunikują się bardzo intensywnie w zakresie bardzo niskich dźwięków, zwykle o częstotliwości podstawowej 14−35 Hz, czyli częściowo poniżej progu wrażliwości ucha ludzkiego (ok. 20 Hz). To częściowo infradźwiękowe basso profondo wytwarzane jest dzięki specjalnej budowie krtani – większej niż u jakiegokolwiek innego ssaka – i modulowane za pomocą systemu rezonatorów traktu głosowego słoni (w tym jamy ustnej oraz nosowej wraz z trąbą). Pomruki mogą być bardzo donośne: osiągają poziom ciśnienia akustycznego do 117 dB i są słyszalne dla innych słoni – w zależności od warunków fizycznych i terenowych – na odległość 2−10 km. Typowe słoniowe wypowiedzi trwają od kilku do kilkunastu sekund i mogą mieć złożoną strukturę akustyczną, w której można upakować pokaźną ilość informacji, czyli złożony komunikat. Niestety komunikaty te nie są zrozumiałe dla ludzi. Obserwacje wskazują jednak, że adresatami pomruków mogą być konkretne osobniki, a nie całe stado – słonie mogą bowiem odpowiadać i reagować indywidualnie na wezwanie innego słonia, podczas gdy pozostali członkowie grupy zajmują się spokojnie własnymi sprawami, jak gdyby wiedząc, że nie o nich mowa. Pojawiło się zatem pytanie, czy przypadkiem w pomrukach nie są w jakiś sposób zawarte imiona odnoszące się jednostkowo do poszczególnych słoni.

Testowanie takiego przypuszczenia w warunkach naturalnych to oczywiście wielkie wyzwanie dla badaczy, którzy obserwują słonie z dystansu i mają tylko powierzchowny wgląd w ich życie społeczne. To, co można było zrobić, i co zrobiono w ramach badania, którego wyniki opublikowano kilka dni temu w Nature Ecology & Evolution (Pardo et al. 2024), to zebranie korpusu nagrań powiązanych z obserwacjami zachowania słoni. Nagrywano kilka typów pomruków wydawanych w okolicznościach, w których użycie „wołacza” identyfikującego adresata wydaje się prawdopodobne. Są to następujące sytuacje: nawiązywanie kontaktu (gdy słonie nie widzą się nawzajem), witanie się przy spotkaniu i opieka słonicy nad młodymi. Nagrania zebrano w latach 2019−2022 w rezerwatach słoni w północnej Kenii i uzupełniono nagraniami archiwalnymi z Parku Narodowego Amboseli w południowej Kenii.

Badacze przeanalizowali w sumie 469 nagrań pomruków kierowanych przez 101 słoni do 117 zidentyfikowanych odbiorców. Użyto samouczącego się algorytmu, który próbował powiązać cechy akustyczne pomruków z ich adresatem. Rezultat może się wydawać skromny: algorytm nauczył się poprawnie przewidywać adresata na podstawie pomruku w 27,5% przypadków. Jest to jednak poziom sukcesu ponad trzykrotnie wyższy niż w próbach kontrolnych i oczywiście istotny statystycznie. Trzeba mieć na uwadze piętrzące się ograniczenia: korpus nagrań był ze względów praktycznych stosunkowo skromny; nie mamy pojęcia, co i jak jest zakodowane w pomrukach słoni (zwłaszcza tych dłuższych) oprócz domniemanych imion własnych ani jak te imiona wyizolować; nie jest pewne, które parametry akustyczne sygnału i cechy jego przebiegu w czasie są dla słoni istotne. Ponadto część wypowiedzi, nawet adresowanych indywidualnie, może w ogóle nie zawierać „wołacza” (tak jest na pewno w przypadku ludzi). Słoniowi językoznawcy poruszają się po omacku w niezbadanym dotąd terenie.

Druga część badania polegała na odtworzeniu nagrań siedemnastu słoniom i porównaniu ich reakcji. Okazało się, że słonie reagowały energicznie − odpowiadały głosem i maszerowały ku głośnikom nadającym nagrania − w przypadku pomruków adresowanych do nich samych, inaczej niż wówczas, gdy odtwarzano pomruki kierowane do innych słoni. Rozpoznawały zatem siebie jako odbiorców komunikatu. Oczywiście pionierskie badania tego typu trzeba traktować z ostrożnością i czekać na ciąg dalszy, dają one jednak mocne podstawy do przypuszczenia, że w pomrukach słoni zakodowana jest informacja wskazująca na konkretnego odbiorcę – tak jak wołacz dołączony do zdania wypowiadanego przez człowieka. Badacze nie znaleźli zależności między wokalizacjami danego słonia a cechami kierowanych do niego pomruków, można zatem sądzić, że – inaczej niż w przypadku papug czy delfinów – nie mamy tu do czynienia z naśladownictwem głosu adresata. Oznaczałoby to istnienie jakiegoś „odgórnego” mechanizmu nadawania młodym słoniom imion. Biorąc pod uwagę strukturę społeczną słoni, długi okres opieki nad potomstwem i fakt, że duża część wypowiedzi „adresowanych” jest generowana przez matki zajmujące się dziećmi, nasuwa się przypuszczenie, że to matka wymyśla dla słoniątka unikatowy i trwały identyfikator akustyczny.

Słonie mogą inicjować i podtrzymywać ożywione dyskusje grupowe, wymieniając pomruki, nie wiadomo jednak, czego dotyczą te rozmowy. Czy słonie potrafią np. nadawać nazwy własne miejscom, które często odwiedzają (co umożliwiałoby uzgadnianie planów przemieszczenia się całego stada)? Czy używają imion tylko w funkcji wołacza, czy mogą dyskutować o nieobecnym towarzyszu za jego plecami? Czy słoń „własne imię wymawia, gdy się na przykład komuś przedstawia”? Tego na razie nie wiadomo. Możliwe jednak, że badając komunikację słoni, dowiemy się przez analogię czegoś ciekawego o procesach, dzięki którym rozwinął się język naszego własnego gatunku.

Źródła

Etymologiczna opowieść zimowa. Część 4: Zagadka baraniego skoku

Inne wpisy z tej serii
Etymologiczna opowieść zimowa. Część 1: Zima i jej kuzyni
Etymologiczna opowieść zimowa. Część 2: O śnieżeniu
Etymologiczna opowieść zimowa. Część 3: Rzecz na Nowy Rok

Orbitalny taniec Ziemi a pory roku

To, że dni latem są dłuższe, z zimą krótsze, wynika – jak pamiętamy ze szkoły – stąd, że oś Ziemi nie jest prostopadła do płaszczyzny ekliptyki (wyznaczonej przez jej orbitę), ale nachylona względem niej pod kątem 66°34´ (innymi słowy, „odchylona od pionu” o 23°26´). Oś Ziemi nie zmienia kierunku w przestrzeni (to znaczy zmienia, ale bardzo powoli, wykonując tzw. precesję z okresem ok. 26 tys. lat), toteż z każdym okrążeniem Słońca powtarza się ten sam cykl. Najpierw biegun północny jest maksymalnie odchylony od Słońca i półkula północna jest słabiej oświetlona niż południowa; ten moment nazywamy przesileniem zimowym. Po około trzech miesiącach oś Ziemi ustawia się tak, że oba bieguny są jednakowo odległe od Słońca, a obie półkule są oświetlone w takim samym stopniu; jest to równonoc wiosenna. Po kolejnych trzech miesiącach biegun północny jest maksymalnie nachylony w stronę Słońca i półkula północna jest mocniej oświetlona; jest to przesilenie letnie. Potem znów mamy równonoc, ale tym razem jesienną. A potem znów przychodzi przesilenie zimowe i Ziemia wraca do tej samej pozycji na orbicie.

Na półkuli północnej przesilenie zimowe wyznacza początek zimy; równonoc wiosenna – początek wiosny; przesilenie letnie – początek lata; równonoc jesienna – początek jesieni. Mówimy o astronomicznych, czyli umownych porach roku, które niekoniecznie muszą odpowiadać potocznemu rozumieniu lata, jesieni, zimy i wiosny, zależnego od naszej oceny bieżącej pogody. O ile nie mieszkamy za kołem podbiegunowym, to każda doba dzieli się na dzień i noc. Na równiku dzień i noc mają zawsze po równe 12 h, ale im dalej od równika, tym większym rocznym wahaniom podlega długość dnia i nocy. Podczas przesilenia letniego dzień jest najkrótszy, a noc najdłuższa, podczas przesilenia zimowego jest odwrotnie, a podczas obu równonocy dzień i noc mają tę samą długość – po 12 h.

Pociecha dla malkontentów

Na zdrowy rozum każda pora roku powinna trwać tak samo długo: jedną czwartą długości roku, czyli 91 d 7 h. Tak jednak nie jest, ponieważ orbita Ziemi nie jest idealnym okręgiem, ale elipsą. Odległość Ziemi od Słońca jest największa około 4 lipca (wynosi wtedy 152 mln km), a najmniejsza około 3 stycznia (147 mln km). Prędkość orbitalna Ziemi w peryhelium (najbliżej Słońca) jest o 1 km/s większa niż w aphelium (najdalej od Słońca). Te nierówności wprowadzają pewną asymetrię między porami roku (pomijam inne, mniej znaczące źródła zakłóceń, jak oddziaływanie grawitacyjne pozostałych planet Układu Słonecznego). Na naszej półkuli zima zaczyna się 22 grudnia i trwa 89 d; wiosna zaczyna się 21 marca i trwa 92 d 19 h; lato zaczyna się 22 czerwca i trwa 93 d 15 h; jesień zaczyna się 23 września i trwa 89 d 19 h.

Te daty należy traktować jako średnie (z dokładnością do jednego dnia), bo sposób, w jaki zaokrąglamy długość roku (zwykłego lub przestępnego) do całkowitej liczby dni powoduje lekkie „kolebanie się” kalendarza względem roku astronomicznego. Natomiast długość astronomicznych pór roku, choć niejednakowa, pozostaje stała. A jeśli ktoś lubi narzekać, że lato mija zbyt szybko, to niech się pocieszy myślą, że na naszej półkuli przez 51% roku dni są dłuższe od nocy.

Jak wydłuża się dzień i jak to postrzegamy

Długość dnia i nocy podczas danej doby zależy od daty i od szerokości geograficznej, na jakiej się znajdujemy. Różnica jest wyraźna nawet między południową a północną Polską: w Gdańsku (54°21´N) najdłuższy dzień w roku jest niemal o godzinę dłuższy niż w Krakowie (50°04´N). Dla danej szerokości geograficznej można wykreślić tę zależność w formie falującej krzywej (patrz wykres 1). Krzywa dla szerokości geograficznej 50°N (~ Kraków) osiąga maksymalną wartość ok. 16 h 20 min dla przesilenia letniego (22 czerwca) i minimalną wartość 8 h dla przesilenia zimowego (22 grudnia). Dla 60°N (~ Oslo, Sztokholm, Petersburg) najdłuższy dzień ma długość ok. 18 h 50 min, a najkrótszy – ok. 5 h 55 min. Wykres pomija szerokości geograficzne powyżej 66°34´ (za kołem podbiegunowym), bo tam przez część roku słońce w ogóle nie zachodzi lub nie wschodzi (panuje dzień polarny lub noc polarna). Na potrzeby tego wpisu wystarczą nam szerokości geograficzne, na których na co dzień żyjemy.

Wykres 1. Zmiany długości dnia w ciągu roku dla różnych szerokości geograficznych. Źródło: Blog MrReid.org, Change in Day Length with Latitude (fair use).

Powyższa krzywa jest zbliżona kształtem do sinusoidy. Wyobraźmy sobie, że chcemy wiedzieć, o ile wzrasta długość dnia między n-tą  a następną dobą po przesileniu zimowym wyrażona jako procent długości dnia w n-tej dobie. Im większy taki względny wzrost, tym bardziej czujemy, że „przybywa dnia”, ponieważ nasze zmysły i mózg szacują wielkość zmian (podobnie jak siłę bodźców), stosując skalę logarytmiczną, nie liniową. Gdyby krzywa z wykresu 1 była idealną sinusoidą, wykres względnych wzrostów z dnia na dzień też przypominałby sinusoidę, ale zdeformowaną, o grzbietach fal nieco chylących się w lewo (tym wyraźniej, im dalej jesteśmy od równika). Wzrost względny byłby zerowy w bliskim sąsiedztwie punktów przesilenia, największą wartość (dodatnią) osiągałby gdzieś między przesileniem zimowym a równonocą wiosenną, a najmniejszą (ujemną) – między równonocą jesienną a przesileniem zimowym.

Tak z grubsza jest, trzeba jednak pamiętać o komplikacjach. Wzór opisujący długość dnia w n-tej dobie po przesileniu musi uwzględniać nie tylko nachylenie osi Ziemi i szerokość geograficzną miejsca obserwacji, ale także eliptyczność orbity oraz związane z nią zmiany prędkości orbitalnej Ziemi. Przypominam też, że peryhelium i aphelium nie są zsynchronizowane z przesileniami ani równonocami, co wprowadza dodatkowe „zwichrowanie” zależności między datą a długością dnia. Nie ma jednak potrzeby zawracać Czytelnikom głowy szczegółami matematycznymi. Popatrzmy na gotowy wynik (wykres 2).

Wykres 2. Procentowe zmiany długości dnia z doby na dobę w ciągu roku. Źródło: Blog MrReid.org, Change in Day Length with Latitude (fair use).

Krzywa jest dość mocno powyginana – odpowiadają za to wspomniane komplikacje. Im bliżej koła podbiegunowego, tym bardziej maksimum względnego tempa zmian przesuwa się w stronę przesilenia zimowego. Dla szerokości geograficznej Oslo (60°N) procentowe przyrosty dnia są największe około 37 dni po przesileniu, czyli przed końcem stycznia. Dla Krakowa (50°N) będzie to ok. 53 dni po przesileniu. Dla Warszawy czy Poznania (52°N) – mniej więcej 50 dni po przesileniu, czyli w okolicach 10 lutego. Aczkolwiek bezwzględna długość dnia rośnie najszybciej w okolicach równonocy, to silniej odczuwana jest zmiana względna, gdy kolejny dzień jest zauważalnie dłuższy w porównaniu z poprzednim.

Na Nowy Rok przybywa dnia…

Na przykład na szerokości geograficznej Warszawy w ciągu 1 tygodnia między 7 a 14 lutego długość dnia wzrasta od 9 h 28 min do 9 h 54 min, czyli o 26 min. W ciągu 1 tygodnia między 18 a 25 marca długość dnia wzrasta od 12 h 06 min do 12 h 35 min, czyli o 29 min. Jednak pierwszy wzrost stanowi 4,7% długości dnia 7 lutego, a drugi – 4% długości dnia 18 marca. Co więcej, szybki wzrost względny odczuwalny już w styczniu wyraziście kontrastuje ze świeżą pamięcią żółwich zmian długości dnia w okolicach przesilenia. Późną wiosną dzień oczywiście nadal się wydłuża (aż do 22 czerwca), ale procentowy przyrost jego długości stopniowo opada (osiągając zero w chwili letniego przesilenia). Symetrycznym odbiciem szybkiego przyrostu względnej długości dnia w lutym jest równie szybkie względne kurczenie się dnia i wydłużanie się nocy w listopadzie.

Przypomnijmy sobie, że w drugiej połowie XVI w., przed wprowadzeniem kalendarza gregoriańskiego, przesilenie zimowe miało miejsce 12 grudnia wg kalendarza juliańskiego (czasem nawet 11 grudnia wskutek wahań w cyklu lat przestępnych). W centralnej Polsce względny wzrost długości dnia osiągał wartość maksymalną ok. 31 stycznia, ale już w drugim tygodniu stycznia stawał się wyraźny, przekraczając 0,5% dziennie (4% tygodniowo). Reforma gregoriańska przesunęła te daty o 10 dni kalendarza – ku końcowi stycznia i pierwszej połowie lutego – ale nadal było to blisko początku roku. Jeśli więc nasi przodkowie uważali, że Nowy Rok jest zapowiedzią szczególnie odczuwalnego wzrostu długości dnia, to mieli rację.

… na barani skok

Ale, jak mawiają Francuzi, revenons à nos moutons (wróćmy do naszych baranów) zgodnie z zapowiedzią w poprzednim odcinku serii. Co dokładnie oznacza „barani skok”? Naiwne racjonalizacje oparte na dociekaniu, jak daleko (lub jak blisko) skacze baran, można moim zdaniem włożyć między bajki, podobnie jak doszukiwanie się w ludowym porzekadle symboliki płodności. Konstatuje ono fakt, że po Nowym Roku (zwłaszcza według starej rachuby czasu, ale także według nowej, jak właśnie ustaliliśmy) dzień wydłuża się w wyraźnie zauważalnym tempie. Wydaje mi się oczywiste, że „barani skok” jest aluzją do punktu Barana, czyli jednego z dwóch punktów na sferze niebieskiej, w którym ekliptyka (czyli pozorna trajektoria Słońca obserwowanego z Ziemi na tle dalekich gwiazd) przecina równik niebieski (rzut równika Ziemi na sferę niebieską). Słońce mija punkt Barana – umownie przyjmowany jako wyznaczający zarówno długość ekliptyczną 0°, jak i rektascensję 0h w astronomicznych układach współrzędnych – podczas równonocy wiosennej. Innymi słowy, po Nowym Roku zaczyna się zbierać na wiosnę, co widać wyraźnie po zmianach długości dnia. Słońce „nabiera rozpędu”, żeby zgrabnym susem przeskoczyć punkt Barana.

Nasi przodkowie – a przynajmniej ci z nich, którzy potrafili czytać – byli rozmiłowani w kalendarzach. Drukowane najpierw po łacinie, a od 1516 r. także w języku polskim, cieszyły się ogromną poczytnością i osiągały znaczne nakłady. Zawierały przepowiednie astrologiczne, porady medyczne i gospodarskie na różne pory roku, życiorysy świętych, informacje o dniach świątecznych, a od XVII w. także wszelkiego rodzaju ciekawostki, wieści z szerokiego świata i doniesienia o odkryciach naukowych (trochę jak nasz blog), pomieszane jednak z zabobonami i historiami wyssanymi z palca (czego nasz blog się wystrzega). Zastępowały encyklopedie, prasę i literaturę popularnonaukową, a ponieważ ich wydawcy rywalizowali o to, kto lepiej trafi w gust odbiorcy, dawne kalendarze polskie dają nam znakomity obraz umysłowości średnio wykształconego Polaka z okresu przedoświeceniowego. Aluzja do Barana jako znaku zodiaku była bez wątpienia czytelna dla każdego użytkownika kalendarzy.

To – zdawałoby się – oczywiste wyjaśnienie „baraniego skoku” jest praktycznie nieobecne we współczesnych analizach starego porzekadła. Jest to tym dziwniejsze, że dziewiętnastowieczni badacze folkloru (jak Józef Łepkowski i cytujący go Oskar Kolberg) traktowali je jako coś, co się rozumie samo przez się. Być może po prostu aluzja stała się obecnie niezrozumiała, bo nie wychowujemy się na staropolskich kalendarzach.

Zamęt zodiakalny

Przy okazji uwaga: tradycyjny podział ekliptyki i pasa nieba po jej obu stronach na 12 równych części odpowiadających tradycyjnym „znakom zodiaku” jest przednaukowy. Znaków zodiaku nie należy mylić z gwiazdozbiorami w dzisiejszym sensie. Wskutek precesji osi Ziemi dalekie gwiazdy przesunęły się dość znacznie (o ok. 30°) względem równika (albo raczej równik się przesunął względem nich wraz ze zmianą pozycji biegunów niebieskich) od czasu, gdy w starożytności powstała koncepcja zodiaku. Na dodatek granice współczesnych gwiazdozbiorów, wytyczone przez astronomów i ustandaryzowane przez Międzynarodową Unię Astronomiczną w 1930 r., przecinają ekliptykę w całkowicie przypadkowych miejscach. Na przykład między 29 listopada a 18 grudnia Słońce wędruje przez gwiazdozbiór Wężownika (Ophiuchus), którego astrologia w ogóle nie uwzględnia, natomiast w gwiadozbiorze Skorpiona (Scorpius) spędza zaledwie tydzień (23–29 listopada). W momencie równonocy wiosennej Słońce w rzeczywistości przesuwa się na tle gwiazdozbioru Ryb (Pisces), a do Barana (Aries) dociera dopiero pod koniec kwietnia i pozostaje w nim do połowy maja. Punkt Barana wypada obecnie niedaleko lambdy Ryb (λ Psc) i dryfuje w stronę gwiazdozbioru Wodnika (Aquarius). Leżący naprzeciwko niego na równiku niebieskim punkt równonocy jesiennej, zwany tradycyjnie punktem Wagi (drugie miejsce przecięcia równika z ekliptyką), naprawdę znajduje się nieopodal bety Panny (β Vir), już całkiem blisko gwiazdozbioru Lwa (Leo). Ale o zodiaku napiszę może innym razem.

Gwiazdozbiór Ryb. Punkt Barana ma w układzie równikowym współrzędne 0h (rektascensja) i 0° (deklinacja). Źródło: Międzynarodowa Unia Astronomiczna (IAU, licencja CC BY-SA 4.0).

Ilustracje dodatkowe

  • Animacja pokazująca cykl orbitalny Ziemi i skutki nachylenia jej płaszczyzny równikowej względem płaszczyzny ekliptyki (wyznaczonej przez orbitę wokółsłoneczną). Russell Knightley Media.
  • Ekliptyka: pozorna droga Słońca na niebie na tle gwiazdozbiorów. Sky Marvels.