Różnorodność językowa (2): Vanuatu – szczyt zróżnicowania

Około 3600 lat temu na wyspach Archipelagu Bismarcka, na wschód od Nowej Gwinei, pojawili się ludzie oceanu. Przybyli najprawdopodobniej z północnych Filipin. Osiedlali się na wybrzeżach wysp, budując swoje domy (często na palach) nie dalej niż kilometr lub dwa w głąb lądu. Na dużych wyspach, które miały już swoich dawniejszych mieszkańców, tubylcy i przybysze uprawiali handel wymienny, przejmowali od siebie nawzajem gatunki udomowionych roślin i zwierząt, ale poza tym nie wchodzili sobie w drogę. Śladem obecności żeglarzy z północy jest tak zwana kultura Lapita. Jej znaki rozpoznawcze to charakterystyczna czerwona ceramika z geometrycznymi ornamentami odciskanymi za pomocą ząbkowanych stempli, narzędzia z obsydianu, a także introdukcje świń i kur domowych oraz pasażerów na gapę – szczurów polinezyjskich (Rattus exulans). Wszystkie te zwierzęta wywodziły się z Azji Południowo-Wschodniej, podobnie jak dalecy przodkowie ludzi, którzy je przywieźli.

Przybysze mówili językiem praoceanicznym z rodziny austronezyjskiej. Po około czterystu latach, czyli 3200 lat temu, nastąpiła migracja części żeglarzy z Archipelagu Bismarcka na wschód, w poszukiwaniu nowych wysp do zasiedlenia. Migracja postępowała w tak szybkim tempie, że ustalane przez archeologów różnice czasu zasiedlania kolejnych wysp wschodniej Melanezji i zachodniej Polinezji są mniejsze niż margines niepewności metody radiowęglowej. Niektórzy koloniści zajęli wybrzeża Wyspy Bougainville’a i pozostałych Wysp Salomona, gdzie mieszkała już od tysiącleci miejsciowa ludność rdzenna. Inni ominęli ten archipelag w poszukiwaniu wysp całkowicie bezludnych, gdzie nigdy wcześniej nie stanęła ludzka stopa. Na zachodnim Pacyfiku odkryli ich wiele: archipelag Vanuatu, Nową Kaledonię, Fidżi, Tonga i Samoa. Grupę języków, która uształtowała się na pierwszych dwóch archipelagach, nazywamy południowooceaniczną. Natomiast spośród grupy centralnopacyficznej, wysuniętej dalej na wschód, wyodrębniły się później języki polinezyjskie.

Skupimy się obecnie na wyspach Vanuatu. Początek obecności ludzi na nich udokumentowany jest przez stanowiska archeologiczne kultury Lapita. Niestety, podobnie jak w innych dziewiczych miejscach globu, przybycie człowieka oznaczało także naruszenie delikatnej równowagi ekologicznej. Pierwszymi ofiarami były gatunki zwierząt stanowiące miejscową megafaunę: krokodyl lądowy Mekosuchus kalpokasi, ostatni na Ziemi przedstawiciel całkowicie wymarłej podrodziny Mekosuchinae, i wielki żółw, być może należący do jeszcze bardziej reliktowego rodzaju Meiolania, choć tę identyfikację podawano w wątpliwość. W każdym razie, czymkolwiek był – wymarł, a jego kości licznie występują w odpadkach kuchennych sprzed 3000 lat.

Badanie szkieletów z cmentarzysk kultury Lapita oraz DNA, które udało się uzyskać ze szczątków kostnych, wskazuje, że pod względem fizycznym i genetycznym byli to ludzie pierwotnego typu austronezyjskiego, spokrewnieni z rdzenną ludnością Tajwanu. Jednak 2500 lat temu na Vanuatu zaczęły docierać fale kolejnych migracji z zachodu. Byli to Melanezyjczycy będący potomkami zarówno dawnych Austronezyjczyków, jak i rdzennej ludności regionu nowogwinejskiego. Do tego czasu Austronezyjczycy zasiedlili już wschodnie brzegi Nowej Gwinei, zachowując swoją tożsamość językową, ale integrując się biologicznie z miejscową ludnością; podobnie działo się na wyspach Archipelagu Bismarcka. Melanezyjska domieszka genetyczna rozpowszechniła się na Vanuatu, sięgając nawet Polinezji, choć słabnąc stopniowo z zachodu na wschód. Zanikła także kultura Lapita, lecz języki południowooceaniczne oparły się zewnętrznym wpływom. Około tysiąca lat temu Vanuatu przyjęło grupy migrantów ze wschodu, używających języków polinezyjskich. W roku 1606 na Vanuatu po raz pierwszy pojawili się przelotnie Europejczycy – hiszpańska ekspedycja pod dowództwem Portugalczyka, Pedra de Queirós. W drugiej połowie XVIII w. dotarły tam kolejne wyprawy: francuska (Louisa Bougainville’a) i angielska (Jamesa Cooka).

W XIX w. wyspy nawiedzali wielorybnicy, misjonarze, przedsiębiorcy wycinający miejscowe drzewa sandałowe, wreszcie brytyjscy i francuscy kolonizatorzy. W latach 60. XIX w. rozwinął się blackbirding – haniebna praktyka „zatrudniania” ludności Melanezji (od Nowej Gwinei po Fidżi) na plantacjach, głównie w północno-wschodniej Australii. Robotnicy byli rekrutowani przemocą; w najlepszym razie traktowano ich jako tanią siłę najemną, oszukiwaną i wykorzystywaną bez skrupułów, w najgorszym –jako niewolników pozbawionych jakichkolwiek praw. Śmiertelność wśród robotników była zatrważająca, szanse na powrót do domu po latach pracy – marne. Przez takie piekło przeszła niemal połowa dorosłej ludności Vanuatu, co spowodowało poważny spadek populacji pod koniec XIX w. Po około stu dość burzliwych latach funkcjonowania jako kondominium brytyjsko-francuskie Vanuatu wreszcie stało się niepodległą republiką w 1980 r. Od połowy XX w. liczba ludności wzrosła kilkakrotnie i obecnie przekroczyła 300 tysięcy. W całej Republice Vanuatu mieszka zatem mniej więcej tyle ludzi, co w Lublinie, na obszarze o powierzchni dwa razy mniejszej niż województwo lubelskie.

Godło państwowe Republiki Vanuatu z dewizą w kreolskim języku bislama (rozszyfrowanie treści pozostawiam jako pracę domową). Na pierwszym planie wojownik melanezyjski. W tle góra wulkaniczna, kieł samca świni domowej (często używany jako ozdoba) i skrzyżowane liście sagowca namele (Cycas seemannii), ważnej rośliny kultowej. Źródło: Wikipedia (CC BY-SA 3.0).

Między Vanuatu a Lubelszczyzną istnieją oczywiście istotne różnice. Vanuatu składa się z 83 wysp, z których 65 jest zamieszkałych. Tylko 14 wysp ma powierzchnię powyżej 100 km². Choć turystom Vanuatu wydaje się tropikalnym rajem, życie na archipelagu nie zawsze bywa łatwe. Utrudniają je czynne wulkany, aktywność sejsmiczna, fale tsunami i tropikalne cyklony, które nieraz dawały się wyspiarzom we znaki. Ze względu na warunki terenowe przemieszczanie się bywa trudne nie tylko między wyspami, ale nawet w ich obrębie. Co jednak szczególnie wyróżnia Vanuatu, to liczba miejscowych języków. Nie sposób powiedzieć dokładnie, ile ich jest. Szacunki wahają się w granicach od 52 do 138. Nie zawsze łatwo stwierdzić, czy mamy do czynienia z odrębnymi językami, czy z dialektami jednego języka. Czasem ten sam język jest znany pod kilkoma nazwami, czasem ta sama nazwa odnosi się do kilku różnych języków, a niektóre języki nawet nie mają nazwy. Rzeczywista liczba prawdopodobnie mieści się między 80 a 100. Trzy z miejscowych języków są polinezyjskie (ale endemiczne dla Vanuatu), reszta należy do grupy południowooceanicznej. Dzięki tym statystykom Vanuatu cieszy się zasłużoną opinią państwa o największej różnorodności językowej względem liczby ludności.

Prócz języków rodzimych na wyspach Vanuatu istnieją trzy języki mające status urzędowych: bislama, który służy jako narodowa lingua franca, oraz angielski i francuski, traktowane jako języki zaawansowanej edukacji. Do tego można dodać języki miejskiej ludności imigranckiej, na przykład języki chińskie, język samoański czy wietnamski. Bislama to bardzo bliski krewny tok-pisin, o którym wspominałem już na tym blogu, a także języka kreolskiego z Wysp Salomona. Wszystkie trzy wywodzą się z pidżynu melanezyjskiego, który powstał w XIX w. wśród wyspiarzy porywanych do robót na plantacjach. Angielski, język plantatorów i nadzorców, używany był ponad barierami językowymi, więc na bazie słownictwa angielskiego rozwinął się język hybrydowy, którzy szczęśliwcy powracający z robót przymusowych przynosili z sobą w rodzinne strony jako język szerszego kontaktu. Język bislama jest obecnie kultywowany na Vanuatu z dumą, ale trzeba też stwierdzić, że stanowi on pewne zagrożenie dla sytuacji językowej, ponieważ ze względu na swoją wszechobecność może wypierać języki etniczne łatwiej niż angielski czy francuski.

Rozdrobnienie językowe Vanuatu jest do pewnego stopnia zrozumiałe, biorąc pod uwagę warunki geograficzne i topograficzne, ale i tak szokuje. Rodzina austronezyjska jest gigantyczna, druga co do liczebności na Ziemi – ok. 1200 języków (± spory margines niepewności). Cała gałąź oceaniczna to ok. 450 języków, a zatem ok. 20% tej gałęzi mieści się na jednym niewielkim archipelagu. Wszystkich języków polinezyjskich jest 38 – dwa lub trzy razy mniej niż języków Vanuatu. Archipelag Fidżi ma trzykrotnie więcej zamieszkałych wysp i trzy razy więcej ludności, ale tylko siedem języków endemicznych (plus kilka napływowych, jak angielski i hindi). Ewidentnie stosunek do języków etnicznych jest na Vanuatu szczególny, jeśli chodzi o identyfikowanie się z nimi i podkreślanie różnic lokalnych. Nie oznacza to, że językom miejscowym nic nie zagraża. Jak zwykle w takich przypadkach ich status jest zróżnicowany. Trzydzieści kilka z nich ma tysiąc lub więcej użytkowników (język lenakel nawet ponad 10 tys.). Ale są i takie, którym pozostało kilku lub kilkunastu rodzimych użytkowników; niektóre być może już wymarły. Przy tej liczbie języków to jednak zjawisko naturalne, choć smutne. Dysproporcja wielkości wspólnot językowych jest czymś, czego trzeba się spodziewać przy ich wielkiej liczbie. Skutkiem tego są topniejące szanse na utrzymanie języka zmarginalizowanego z przyczyn losowych, nawet wówczas, gdy nie ma innych zagrożeń dla jego egzystencji.

W odróżnieniu od sytuacji języków Vaupés, o której pisałem w poprzednim odcinków miniserii, na Vanuatu nie ma instytucji języków rodowych ani egzogamii językowej, choć na wielu wyspach istnieje zwykła egzogamia społeczna – małżeństwa zawierane są między ludźmi z różnych wiosek, przy czym ich język nie odgrywa roli. Jednakże przy takim stopniu rozdrobnienia językowego, że nawet pobliska wieś może używać innego języka, skutkiem ubocznym egzogamii jest rozpowszechniona wielojęzyczność. Na przykład na wyspie Malekula (drugiej co do wielkości i mającej 24 tys. mieszkańców) mamy 40 języków podzielonych na ok. 100 dialektów. Praktycznie każda wieś ma tam własny język. Wskutek praktykowania egzogamii większość rodzin jest wielojęzyczna, a ok. 70% dorosłych mieszkańców posługuje się co najmniej trzema językami. Tak jak w Amazonii, to żona sprowadza się do męża. Nie porzuca przy tym własnego języka, a rodzinne wizyty i rewizyty podtrzymują jego używanie. Dzieci od urodzenia zanurzone są w świecie wielojęzycznym i uczą się języka matki. Również mąż czasem się go uczy, choć tradycja nakazuje, żeby to język męża dominował w domu. Instytucje wspólne dla całej okolicy, takie jak szkoła czy kościół, wymagają częstego przemieszczania się pomiędzy wioskami, a zatem także między terytoriami językowymi. Toteż ludzie żyjący na Malekula łatwo i powszechnie identyfikują się z wieloma tożsamościami językowymi jednocześnie.

Zespół perkusistów z wyspy Malekula akompaniujący podczas tradycyjnego tańca. Źródło: Wikimedia Commons.

Z kolei na wyspie Emae dwie wsi używają polinezyjskiego języka fakamae, ale stosunek do niego jest w każdej z nich innych. We wsi Makatu fakamae używają wszyscy; jest to dla nich ważny element identyfikacji z dziedzictwem polinezyjskim. Choć często praktykowana jest egzogamia, żona, sprowadziwszy się do Makatu, przyjmuje język męża. Tego samego oczekuje się od każdego, kto osiedla się we wsi. Choć część mieszkańców jest dwujęzyczna, nie używają oni innych języków we własnym gronie, zachowując demonstracyjną, purustyczną jednojęzyczność. Z kolei we wsi Tongamea, o pół godziny drogi piechotą of Makatu, dla 65% mieszkańców pierwszym językiem jest fakamae, a dla 25% – południowooceaniczny język namakura. Niemal wszyscy znają oba języki, a ponad 60% posługuje się dodatkowo językiem nakanamanga. Ponadto 100% populacji zna język bislama.

W odróżnieniu od zagrożonego fakamae, pozostałe dwa języki etniczne używane są szeroko (także na sąsiednich wyspach) i mają wielu użytkowników. Namakura jest często używany jako narzędzie komunikacji wewnątrz wsi. W przeszłości wyparł on fakamae w innych miejscach na wyspie i jego rosnąca popularność w Tongamea może świadczyć o kontynuacji tego procesu. Trudno powstrzymać taką tendencję, choć oba języki mają jednakowy status społeczny. Język o większym zasięgu i mający więcej użytkowników wygrywa tylko z powodu przewagi liczebnej. Użytkownicy fakamae, aczkolwiek uważają zanikanie ich dziedzictwa językowego za zjawisko negatywne i godne pożałowania, fatalistycznie uważają ten proces za nieunikniony, a dobrowolne przechodzenie na namakura mimo wszystko za  wygodne, bo ułatwia ono porozumienie i w wiosce, i poza nią. Zresztą zważywszy, że namakura również jest językowym endemitem, tyle że zajmującym większy obszar, także on nadaje się do wyrażania lokalnego patriotyzmu.

Właściwie każda zamieszkana wyspa archipelagu Vanuatu to osobny naturalny poligon zróżnicowania językowego, wielojęzyczności i skomplikowanej tożsamości etniczno-językowej. Lokalna sytuacja zależy od liczby języków na danej wyspie, od tego, jaką strukturę ma ich zasięg (wyraźnie zlokalizowane terytoria językowe czy rozproszona sieć przenikających się obszarów występowania) i do jakiego stopnia ludzie utożsamiają się z językiem, którego używają. Tylko część wspólnot językowych Vanuatu systematycznie badano, ale jedno jest jasne: mamy do czynienia z dużą rozmaitością odcieni wielojęzyczności i postaw wobec niej. Miejmy nadzieję, że mozaika językowa archipelagu zaadaptuje się do współczesnych warunków życia, bo tak niezwykły produkt ewolucji kulturowej zasługuje na szczególną ochronę.

Lektura dodatkowa

Archeologia Vanuatu

https://www.researchgate.net/publication/281850194_The_Archaeology_of_Vanuatu_3000_Years_of_History_across_Islands_of_Ash_and_Coral

Języki Vanuatu

https://openresearch-repository.anu.edu.au/bitstream/1885/146135/1/PL-517.pdf

Wielojęzyczność w Republice Vanuatu

https://journals.sagepub.com/doi/full/10.1177/13670069211023132

Liczba podwójna (1): Oczy i uszy jako żywe skamieniałości

Nie wszyscy wiedzą, że w język polskim używano dawniej, obok liczby pojedynczej i mnogiej, także liczby podwójnej, odziedziczonej z czasów prasłowiańskich i indoeuropejskich. Liczono na przykład tak: jedno drzewo, dwie drzewie, trzy drzewa, albo: jeden wilk, dwa wilka, trzé wilcy. Specjalne formy liczby podwójnej istniały dla wszystkich odmiennych części mowy. Istniały też reguły zgody gramatycznej, nakazującej np. używanie orzeczenia w liczbie podwójnej z podmiotem w takiejże liczbie, albo przymiotnika w odpowiedniej formie jako przydawki rzeczownika w liczbie podwójnej. Jednak już w XIV–XV w. widać objawy zanikania liczby podwójnej. Wypierały ją formy zwykłej liczby mnogiej. W drugiej połowie XVI w. świadomość odrębności liczby podwójnej wyraźnie zanikała, choć np. Jan Kochanowski używał jej jeszcze dość regularnie. W XVII w. liczba podwójna występowała już tylko sporadycznie. Pozostała z niej garść reliktowych form, które stopniowo przestały być odczuwane jako żywa kategoria gramatyczna.

Do tych reliktów należą nietypowe formy liczby mnogiej kilku rzeczowników oznaczających parzyste części ciała: oczy, uszy, ręce. Gdyby rozwinęły się one podobnie jak inne rzeczowniki rodzaju nijakiego i żeńskiego, miałyby formę „oka”, „ucha”, „ręki”. Zresztą mamy oka sieci i ucha dzbanów, ale w sensie anatomicznym obowiązują formy pierwotnie podwójne, które „od zawsze” były używane częściej niż liczba mnoga. Powód jest prosty i naturalny: jako dwuokie i dwuuche ssaki wielokrotnie częściej myślimy i mówimy o parze oczu lub uszu jednego człowieka lub innego zwierzęcia niż o ich większej liczbie. Zauważmy, że do dziś mamy trochę kłopotów z łączliwością gramatyczną tych słów. O ile mówimy dwie/trzy/cztery ręce (ta forma stała się już pełnoprawną liczbą mnogą), to unikamy łączenia form oczy i uszy z liczebnikami kardynalnymi. Formy „dwa oczy” lub „trzy uszy” uchodzą za niegramatyczne (wyjątkiem jest utarty zabytkowy zwrot w cztery oczy). Używamy konstrukcji zastępczych: dwoje oczu, troje uszu (choć przecież nie mówimy „dwoje drzew”). Prawdopodobna przyczyna jest taka, że ze względu na unikatową końcówkę wciąż trudno nam uznać oczy i uszy za normalną liczbę mnogą rodzaju nijakiego.

Można by się było spodziewać także utrzymania formy nodze (dawna liczba podwójna od rzeczownika noga), ale wyparły ją nogi, z pewnością dlatego, że nogi odczuwane są jako mniej podwójne z natury: pies, koń czy krowa, a także stół, mają po cztery nogi, więc liczba podwójna nie miała takiej przewagi nad mnogą jak w przypadku rąk. Historycznie podwójne są także oboczne warianty przypadków liczby mnogiej nadal używane w języku polskim: oczyma, uszyma, rękoma (obok częściowo wyrównanych przez analogię form oczami, uszami, rękami) oraz oczu, uszu i ręku (obok oczach, uszach, rękach). Jednak forma ręku, nieprzejrzysta gramatycznie dla użytkowników współczesnej polszczyzny, przestała być odczuwana jako podwójna, ewentualnie mnoga, w wyrażeniach typu w ręku, na ręku. Możemy dziś powiedzieć w jednym ręku zamiast w jednej ręce, ale nie mówimy już, jak nasi przodkowie, w obu ręku. Nie używamy już ręku w dopełniaczu, choć dawniej mówiono np. dać komuś coś do ręku (czyli do obu rąk). Trudno dziś uwierzyć, ale gramatycy jeszcze sto lat temu uważali formy w tym ręku i w jednym ręku za niepoprawne, a nawet „niedorzeczne”. Dawną formą liczby podwójnej są też plecy (nieposiadające obecnie odpowiednika pojedynczego, którym kiedyś było plece ‘bark’, rzeczownik rodzaju nijakiego).

Mamy ponadto relikty liczby podwójnej w systemie liczebników. Stąd wzięła się np. różnica między końcówkami liczebników dwadzieścia i trzydzieści. Nazwy liczebników oznaczających setki pochodzą od dawnych wyrażeń: sto, dwie ście, trzy sta, cztery sta, pięć set (gdzie ście było regularną liczbą podwójną od sto odmienianego jak zwykły rzeczownik rodzaju nijakiego). Część dawnych końcówek liczby podwójnej zachowała się w odmianie słów dwa/dwie i oba/obie. Niektóre zostały nawet przeniesione do odmiany innych liczebników, dlatego używamy dziś trzema i siedmioma (przez analogię do dwoma) zamiast dawnych form narzędnika trzemi i siedmią.

W polskich gwarach ludowych zachowały się jeszcze stare formy liczby podwójnej czasowników, używane jednak w funkcji liczby mnogiej: robiwa, robita zamiast standardowych robimy, robicie. Stąd oczywiście hasło: Róbta, co chceta. Używamy też nadal przysłowia: Mądrej głowie dość dwie słowie, choć mało kto rozumie że dwie słowie to archaiczna liczba podwójna. Wielu ludziom ta forma wydaje się dziwna i bezsensowna, dlatego próbują „naprawić” zdanie, zmieniając jego sens: „Mądrej głowie dość po słowie”.

Chciałem zwrócić uwagę na formy wyjątkowo zabytkowe: oczy i uszy. W języku prasłowiańskim oba rzeczowniki: *oko, *uxo, miały dwa warianty odmiany (nieróżniące się w mianowniku/bierniku liczby pojedynczej): jako zwykły rzeczownik rodzaju nijakiego na -o (liczba mnoga *oka, *uxa) lub jako tzw. „temat na -es” (liczba mnoga *očesa, *ušesa). Drugi wariant możemy chwilowo odłożyć na bok, bo nie zachował się w polszczyźnie. Pierwszy mógł tworzyć własną regularną liczbę podwójną: *ocě, *uśě. Pojawiała się ona czasem w staropolszczyźnie jako (dwie) oce, usze, ale nigdy nie wyparła form oczy, uszy. Istniały one także w prasłowiańskim jako *oči, *uši i już wtedy były wyraźnie nieregularne, utworzone od innego tematu niż liczba pojedyncza. Mówiąc dokładniej, powstały z połączenia tematów *ok-, *ux- z końcówką *-i, tworzącą liczbę podwójną tematów rodzaju nijakiego zakończonych na spółgłoskę.

Tematy *ok- i *ux- wywodzą się w prostej linii z praidoeuropejskich *h₃okʷ- ‘oko’ i *h₂aws- ‘ucho’. Na początku swojej historii odmieniały się one bezsufiksowo, przez dołączanie końcówek przypadków bezpośrednio do rdzenia, ale ponieważ takie jednosylabowe „rzeczowniki rdzenne” rodzaju nijakiego już w bardzo dalekiej przeszłości stały się kategorią wymierającą, z ich odmiany pozostały jedynie nieliczne szczątki. Praindoeuropejski rzeczownik oznaczający ‘oko’ miałby w mianowniku/bierniku liczby pojedynczej formę *h₃okʷ (bez końcówki deklinacyjnej), ale nie zachowała się ona w żadnym znanym języku potomnym. Wszędzie mamy do czynienia z jej rozszerzaniem o rozmaite przyrostki ułatwiające odmianę, ponieważ przenosiły one rzeczownik do jakiejś pospolitszej i poręczniejszej w użyciu klasy deklinacyjnej. W każdej gałęzi języków indoeuropoejskich to rozszerzanie następowało niezależnie, toteż wykorzystywano wiele rozmaitych przyrostków. Jednak wiemy, że rzeczownik w formie prostej musiał istnieć, bo została po nim liczba podwójna *h₃okʷ-ih₁, zachowana w kilku odlegle spokrewnionych grupach języków. W języku prabałtosłowiańskim rozwinęła się ona w *akī; stąd prasłowiańskie *oči i polskie oczy. Podobnie *h₂aws-ih₁ rozwinęło się w prabałtosłowiańskie *auš-ī, prasłowiańskie *uši i w końcu polskie uszy.

Oczy – liczba szczególnie podwójna. Foto: Dboybaker, licencja CC BY 2.0. Źródło.

Można by było skonstatować, że ze wszystkich rzeczy występująch podwójnie oczy i uszy są odczuwane przez ludzi jako najbardziej podwójne. Trudno inaczej wytłumaczyć wręcz niesamowitą trwałość ich pierwotnych form liczby podwójnej, które istniały już około 6 tys. lat temu i tu i ówdzie trwają nadal. Są to prawdziwe żywe skamieniałości językowe, które ze względu na wielką częstość występowania oparły się działaniu analogii i tendencji do wyrównywania schematów odmiany. Ciekawą sytuację widzimy  w języku słoweńskim, gdzie (przynajmniej w języku literackim) liczba podwójna jest nadal używana jako żywa kategoria gramatyczna. Tam słowo oči stało się nieregularną liczbą mnogą rzeczownika oko (podobnie jak w polskim), choć może też jak najbardziej oznaczać dwoje oczu jednej osoby. Dla szczególnego podkreślenia podwójności używana jest forma podwójna obocznego słowiańskiego tematu na -es, očesi (jak w wyrażeniu obe očesi ‘oboje oczu’). Forma mnoga tego samego tematu, očesa, oznacza wszelkie „oka” nieanatomiczne. Natomiast formy słoweńskiego rzeczownika uho uległy wyrównaniu: liczba podwójna brzmi ušesi, a mnoga ušesa.

Uwagi końcowe

1. Będzie to miniseria w dwu częściach. W pierwszej skupiliśmy się na języku polskim, w drugiej przyjrzymy się zjawisku językoznawczemu, jakim jest istnienie liczby podwójnej, w szerszym, a nawet globalnym kontekście.

2. Proszę się nie przejmować dziwnymi symbolami *h₁, *h₂, *h₃ w rekonstrukcjach indoeuropejskich. Były to trzy tak zwane „spółgłoski laryngalne”, wymawiane nieco podobnie jak te, które w wielu językach są zapisywane jako „h” lub „ch”. Ich wymowa w języku praindoeuropejskim jest znana tylko w przybliżeniu, toteż, żeby uniknąć sporów o szczegółową transkrypcję fonetyczną, oznacza się je za pomocą „h z indeksem”. Warto wiedzieć, że w bezpośrednim sąsiedztwie *h₂ praindoeropejska samogłoska *e zmieniała się w *a, natomiast w sąsiedztwie *h₃ zmieniała się w *o, co widać w zacytowanych formach słów oznaczających ‘oko’ i ‘ucho’. Spółgłoska *h₁ nie wywierała takiego wpływu na barwę sąsiedniej samogłoski. W większości języków indoeuropejskich spółgłoski laryngalne znikły na wczesnym etapie rozwoju, choć pozostawiły wiele śladów swojej obecności.

Porozmawiajmy o języku (7): Superrodziny i prajęzyk

Z powodów wspomnianych w trzecim odcinku tej serii sądzę, że odkąd u naszych odległych przodków wyewoluowała zdolność do komunikacji językowej, zawsze istniało obok siebie wiele różnorodnych języków. Nie wyklucza to możliwości, że wszystkie współcześnie istniejące języki miały wspólnego przodka. Wyobraźmy sobie, że początkowo istniał cały las drzew rodowych języków (czyli wiele niespokrewnionych z sobą rodzin), ale z przyczyn losowych wiele z nich wymarło bezpotomnie. Sprzyjały temu naturalne dysproporcje wspomniane w poprzednim odcinku. Poniższy rysunek pokazuje to w uproszczony, schematyczny sposób. Kolorem żółtym oznaczyłem języki występujące współcześnie lub udokumentowane historycznie, kolorem zielonym – dające się zrekonstruować prajęzyki, które dały początek znanym nam rodzinom, a kolorem czerwonym – ostatniego wspólnego przodka wszystkich tych rodzin (których w rzeczywistości mamy setki, a nie kilka, jak na rysunku).

Czy istnieją jakiekolwiek szanse na udowodnienie, że do naszych czasów rzeczywiście przetrwały wyłącznie języki należące do jednej z pierwotnych rodzin? Niestety tradycyjna metoda porównawcza jest tu prawdopodobnie bezsilna. Trzeba pamiętać, że drzewo rodowe jest modelem przybliżonym. Nie uwzględnia na przykład faktu, że kontakty językowe powodują wymianę słownictwa, często na wielką skalę. Słownictwo odziedziczone zanika z czasem, zastępowane przez zapożyczenia i neologizmy. Skutkiem tego jest postępująca erozja informacji potrzebnej do rekonstrukcji porównawczej.

Głębia chronologiczna rodziny indoeuropejskiej to mniej więcej 6 tys. lat, a ponieważ obejmuje ona setki języków, w tym kilka gałęzi rodowych o udokumentowanej historii sięgającej 2 lub 3 tys. lat, rekonstrukcja wspólnego przodka jest ułatwiona. Potrafimy odtworzyć kilkaset rdzeni leksykalnych, dużą część słownictwa podstawowego, reguły słowotwórcze, odmianę różnych części mowy itp. W przypadku rodziny afroazjatyckiej, która wydaje się o wiele starsza, można się dogrzebać kilkudziesięciu wspólnych rdzeni słowotwórczych (w tym zaimków) i zbieżności systemów morfologicznych, ale nie ma mowy o takiej szczegółowości, jak w przypadku rodziny indoeuropejskiej. Łatwiej jest stosować metodę porównawczą do tych gałęzi rodziny afroazjatyczkiej, w których grupują się języki dobrze zbadane, udokumentowane na przestrzeni tysięcy lat. Dobrym przykładem jest gałąź semicka. Należy do niej choćby język akadyjski, znany z zapisów od XXIV w. p.n.e., a także języki od dawna dobrze znane i starannie badane (jak hebrajski, fenicki, aramejski, arabski czy amharski); język prasemicki był mniej więcej współczesny praindoeuropejskiemu. Choć nie znamy teoretycznego ograniczenia stosowalności metody porównawczej, ocena empiryczna wskazuje na ok. 10 tys. lat jako czas, po którego upływie trudno wyciągnąć wiarygodne wnioski z materiału zachowanego w językach potomnych. Dodajmy, że mowa tu o sprzyjających okolicznościach (wiele dobrze zbadanych języków pokrewnych, dobra dokumentacja historyczna). Dla małych i słabo poznanych rodzin językowych możliwość rekonstrukcji jest jeszcze bardziej ograniczona.

Języki indoeuropejskie i uralskie (ugrofińskie + samojedzkie) uchodzą za przykład pary rodzin, między którymi dalekie pokrewieństwo jest prawdopodobne (tzw. hipoteza indouralska). Wrażenia takie powstaje, kiedy spojrzymy na ich systemy zaimków (pojawianie się spółgłoski *m w formach pierwszej osoby i *t w drugiej osobie zaimków osobowych, uralski zaimek wskazujący *tä- wobec indoeuropejskiego *so-/*to-, uralskie zaimki pytajne *ke-/*ku- i indoeuropejskie *kʷi-/*kʷo-). Zdarzają się sporadyczne zbieżności w systemie odmiany, np. biernik l.poj. rzeczowników z końcówką *-m. Na tym jednak podobieństwo właściwie się kończy. Uderzający jest brak zgodności leksykalnych w słownictwie podstawowym. Grupy znaczeniowe wyrazów, w których oczekiwalibyśmy ujawniania się takich zgodności nawet po kilku tysiącach lat osobnego rozwoju (np. podstawowa terminologia rodzinna, nazwy części ciała lub powszechnie spotykanych elementów środowiska naturalnego, niskie liczebniki, czasowniki oznaczające elementarne czynności) nie wykazują śladów regularnych odpowiedniości wskazujących na wspólne pochodzenie. Na przykład indoeuropejskie *dwo-/*dwi- ‘2’ i *tri- ‘3’ nie dają się powiązać z uralskimi *kakta/*kektä ‘2’ i *kolmi/*kurmi ‘3’. Jedyną nazwą członka rodziny, w której widać podobieństwo, jest prauralskie *käliw ‘siostra lub brat męża’ zastanawiająco zbliżone do praindoeuropejskiego *ǵl̥h₂-u- ‘siostra męża’, ale spodziewalibyśmy się raczej zgodności nazw najbliższych krewnych (ojciec, matka, syn, córka, brat, siostra), a nie określeń dalszego powinowactwa. Izolowane podobieństwa, jak prauralskie *weti ‘woda’ i *nimi ‘imię’ wobec praindoeuropejskich *wod-r̥/*wed-n- i *h₁noh₃-mn̥, nie wystarczają do identyfikacji regularnych odpowiedniości i wykluczenia przypadkowej zbieżności brzmienia. Sytuację komplikuje fakt, że na wczesnych etapach swojej historii języki uralskie wchłonęły wiele zapożyczeń z języków indoeuropejskich, czego skutkiem może być iluzja pokrewieństwa silniejsza niż ewentualne dowody na pokrewieństwo rzeczywiste.

Jeśli tak wyglądają próby łączenia rodzin, które istniały w bliskich sobie geograficznie regionach Eurazji i wykazują choć cień zbieżności, to trudno się dziwić, że większość językoznawców historycznych zachowuje sceptycyzm wobec jeszcze dalej idących propozycji – np. hipotezy nostratycznej lub konkurencyjnych wobec niej hipotez – eurazjatyckiej lub transeurazjatyckiej. Każda z nich proponuje połączenie w jedną superrodzinę od kilku do kilkunastu rodzin Azji i Europy (z ewentualnym dodatkiem niektórych języków Ameryki Północnej i północnej Afryki). Dowolność, z jaką proponuje się skład każdej z tych mgławicowych superrodzin, i brak wiarygodnych podstaw do solidnej rekonstrukcji proponowanych prajęzyków nie pozwalają na ich zgodną akceptację przez językoznawców.

Podobnie ma się rzecz z hipotezą amerindiańską, postulującą pokrewieństwo większości rdzennych języków obu Ameryk. Zaproponował ją Joseph H. Greenberg na podstawie „metody masowego porównania” słownictwa wielu języków, niewymagającej ustalenia systematycznych odpowiedniości; wystarczy intuicyjne „wrażenie podobieństwa”. Subiektywizm tej metody i jej podatność na błędy wynikające choćby z niemożności wyeliminowania zapożyczeń i przypadkowych podobieństw nie pozwalają na weryfikację wyników jej stosowania. Oczywiście „ogólny rzut oka z lotu ptaka” na zbiory danych jest często potrzebny dla oceny, czy w ogóle warto próbować ustalać pokrewieństwo jakiejś grupy języków, ale nie posiada wartości dowodowej, jaką odznacza się rygorystycznie stosowana metoda porównawcza. Zatem także hipoteza amerindiańska jest dość zgodnie odrzucana przez specjalistów od języków Nowego Świata.

Mówimy tu o próbach tworzenia „superrodzin”, których głębia czasowa mogłaby się mieścić w zakresie 10–20 tys. lat. Jednak gdybyśmy chcieli znaleźć dowody na pokrewieństwo wszystkich języków świata, trzeba by było włączyć do porównania np. Australię, zasiedloną już 65–45 tys. lat temu, i Afrykę, z którą przodkowie pozaafrykańskich populacji Homo sapiens pożegnali się ok. 70 tys. lat temu. Jeśli wszystkie współczesne języki mają wspólnego przodka, zdrowy rozsądek podpowiada, że główna migracja naszego gatunku poza Afrykę wyznacza jego minimalny wiek. Nie znamy żadnej wiarygodnej metody, która potrafiłaby sięgnąć w tak daleką przeszłość. Nie wiemy również, czy języki Afryki subsaharyjskiej dają się sprowadzić do wspólnego przodka ani czy wyjście z Afryki oznaczało dostatecznie wąskie gardło dla populacji i ich języków, żeby można było mówić o jednej superrodzinie wyodrębnionej w ten sposób.

Czasem trzeba się pogodzić z niewiedzą wynikającą z nieuniknionych ograniczeń poznawczych, choć oczywiście należy też mieć nadzieję, że z czasem dopracujemy się ulepszonych obiektywnych metod ustalania bardzo odległego pokrewieństwa. Trzeba w tym celu wyłowić słabnący niemal do zera „sygnał genetyczny” z szumu nagromadzonego przez tysiące lat zmian językowych i wykazać, że sam sygnał nie jest złudzeniem – produktem losowych fluktuacji. Eksperymentalne symulacje komputerowe i analiza wielkich zbiorów danych na razie nie przyniosły przełomu w porównaniu z metodami stosowanymi „ręcznie”. Naiwne przenoszenie algorytmów filogenetycznych opracowanych na potrzeby biologii nie ma wielkiego sensu bez uwzględznienia specyficznych cech ewolucji językowej. Komputerowe językoznawstwo historyczno-porównawcze dopiero raczkuje i wypracowuje własne metody. Czy skuteczne, tego – jak to w nauce – dowiemy się, kiedy badania wyjdą poza okres pionierskich eksperymentów.

To już ostatni odcinek tej serii, ale oczywiście nie koniec językoznawczych wpisów na blogu Naukowy 2022.