Hrabia Stanisław Czaykowski przed Grand Prix de Pau we Francji, we wrześniu 1930 roku. Źródło: Agence Rol/Bibliotheque Nationale de France

WYŚCIGOWY HRABIA cz. 2

Wyścig 24h Le Mans organizowany jest od 1923 roku. Gdy w 2014 wystartowałem w Le Mans Classic jako kierowca oficjalnego teamu Renault, samochodem Alpine M65 z 1965 roku, polska flaga po raz pierwszy załopotała nad trybunami francuskiego toru. Sprawdzałem to dla pewności wielokrotnie – okazałem się pierwszym obywatelem Polski, który wziął udział w zawodach samochodowych w Le Mans. Przede mną już raz startował w Le Mans Polak, który jednakże polskim obywatelem nie był, hrabia Stanisław Czaykowski, posiadacz paszportów holenderskiego i francuskiego.

Hrabia pozbierał się szybko po wypadku w Genewie. Wóz naprawiono i zawodnik stawił się na starcie Grand Prix de la Marne, wyścigu organizowanego na trójkącie dróg publicznych w okolicach Reims – czyli na czasowym torze Reims-Gueux. Po 400 kilometrach zaciętej walki Czaykowski wywalczył w pełni zasłużone trzecie miejsce. Kilka tygodni później – kolejny wyścig, czterogodzinne zmagania o Grand Prix Dieppe. W potwornej ulewie, wzmocnionej silnym wiatrem, Czaykowski nawet przez jakiś czas prowadził w wyścigu, by w końcu w dobrym stylu obronić drugie miejsce – pod koniec wyścigu pokazał klasę, stopniowo zmniejszając stratę do lidera. Dla recenzentów sportu samochodowego sprawa była jasna: polski hrabia z francuskim paszportem uczciwie zapracował sobie na miejsce wśród najlepszych kierowców Europy.

Hrabia Stanisław Czaykowski w swoim Bugatti podczas GP de Provence 1932. (Wikimedia Commons)

Kolejny wyścig, dwa tygodnie później, okazał się niezbyt fortunny dla naszego bohatera – tor Circuit du Dauphiné pod Grenoble, zlany deszczem, nie stanowił problemu dla Czaykowskiego, który od początku wyścigu walczył o miejsce na podium. Problemem okazał się jeden z zaworów w silniku, który postanowił właśnie wtedy rozpaść się na kawałki. Podczas Grand Prix Comminges, na trasie, którą hrabia znał dobrze ze swego debiutanckiego wyścigu, poszło znacznie lepiej. Zacząwszy wyścig z pierwszego szeregu pól startowych, hrabia wyszedł na prowadzenie, zarazem zdobywając nowy rekord okrążenia. Na kolejnych okrążeniach prowadził zacięta walkę z kilkoma rywalami, przy czym grupa liderów rozciągała się na przestrzeni zaledwie 200 metrów. Przebiwszy oponę, zjechał do boksów, gdzie mechanicy uporali się ze zmianą koła w 18 sekund. Korzystając z błędów adwersarzy, Czaykowski poprawiał pozycję. Mimo bardzo szybkiego tempa i zdobycia kolejnego rekordu okrążenia, nie udało mu się dogonić Philippe’a Etancelin w bardzo szybkiej Alfie Romeo Monza – ale drugie miejsce na mecie po raz kolejny dowodziło posiadania przez polskiego hrabiego solidnej dawki talentu i determinacji.

We wrześniu 1931 roku Stanisław Czaykowski wystartował w GP Włoch na skrajnie niebezpiecznym torze Monza. Rozsądnie zdecydował się na skorzystanie z wolniejszego Bugatti T.35C z własnej stajni, dając sobie szansę na nauczenie się toru w mniej wymagającym aucie. W pierwszym biegu na prowadzenie wysunął się od razu Ruggeri w Maserati (i nie oddał go do końca), ale tuż za nim trzymali się Czaykowski i znacznie bardziej doświadczony Włoch Clemente Biondetti. Hrabia uległ Biondettiemu, ale solidne trzecie miejsce dowiózł do mety bez trudu. Zakwalifikował się do finału, ale podobnie jak koledzy z czołówki klasy poniżej dwóch litrów, postanowił nie startować w nim: walka ze znacznie mocniejszymi samochodami zwyczajnie nia miała sensu. Niedługo potem Czaykowski wygrał wyścig aut sportowych, znów jadąc modelem 35C, w nowym wyścigu o Grand Prix Brignolles, zorganizowanym na drogach na północ od Tulonu. Finałowy bieg dla najlepszych aut ze wszystkich klas dał mu trzecią pozycję. Należy sądzić, że sezon 1931 przyniósł polskiemu artystokracie, zamieszkałemu głównie na Riwierze, dostateczną satysfakcję, bo intensywnie przygotowywał się do kolejnego sportowego sezonu.

Skan z czasopisma Les Annales Coloniales. (Bibliotheque Nationale de France)

Wyścig o Grand Prix Tunisu w kwietniu 1932 roku miał imponującą listę startową. Nazwisko naszego hrabiego widniało na niej obok takich nazwisk jak Varzi, Chiron, Veyron, Fagioli, Dreyfus czy Etancelin. Porządku na trasie pilnowało 200 uzbrojonych żołnierzy wojsk kolonialnych, a zwycięzcy poszczególnych klas otrzymywali wysokie nagrody pieniężne. Zawodom przyglądało się 50 tysięcy widzów. Zaraz po starcie Czaykowski znajdował się poza pierwszą dziesiątką, ale stopniowo odrabiał straty. Po pięciu okrążeniach zajmował już ósmą pozycję, a po dziesięciu – szóstą. Potężne, pięciolitrowe Bugatti T.54, którymi jechali Wimille, Lehoux i von Morgen, przegrzewały się, a zbyt małe hamulce zupełnie nie sprawdzały się w ciężkim samochodzie. Jadący równo i bezbłędnie hrabia musiał zatrzymać się na wymianę świec zapłonowych, co zajęło minutę i 12 sekund (wymiana świec podczas wyścigu na dystansie prawie 500 km była czymś normalnym) i dotarł do mety na solidnym piątym miejscu. Otwarcie sezonu 1932 okazało się zatem udane.

Wyścig o Grand Prix Monako, 1932. (Wikimedia Commons).

Grand Prix Monako 17 kwietnia z kolei nie zapowiadało się zbyt dobrze. Stanisław Michel Frederic Marie Czaykowski, za kierownicą T.51, najwyraźniej nie czuł się swobodnie na wąskich i śliskich uliczkach księstewka. Treningi poszły kiepsko, wolniej od Czaykowskiego początkowo pojechał tylko Divo piekielnie trudnym Bugatti T.53 z napędem na cztery koła. Z każdym treningiem Czaykowski nabierał pewności siebie i poprawiał czasy okrążeń. Gdy po 26 okrążeniach hrabia plasował się około 11. miejsca, prowadzący w wyścigu Louis Chiron zaczął dublować zawodników z końca stawki. Do Czaykowskiego zbliżył się wtedy, gdy ten czterokołowym poślizgiem pokonywał szykanę. Chiron czuł na plecach oddech atakującego skutecznie Nuvolariego i popełnił rzadki błąd: spróbował przecisnąć się obok Bugatti Polaka. To się naturalnie nie udało, Chiron zawadził o worek z piaskiem, jego auto przekoziołkowało, a kierowca wypadł z niego i stracił chwilowo przytomność. O spowodowanie wypadku obwiniał Polaka, ale oczywiste było, że winę ponosił on sam: próbował wyprzedzać tam, gdzie wyprzedzać się nie dało. Wyścig wygrał ostatecznie Nuvolari, choć na ostatnich okrążeniach miał problemy z samochodem i dogonił go Niemiec Caracciola, także w Alfie Romeo. Relacje samego Caraccioli, spisywane w różnych okresach są sprzeczne, ale ewidentnie niemiecki kierowca pozwolił kierowcy z Mantui wygrać – miało to związek z dalszymi startami Caraccioli Alfą Romeo, w tym w Grand Prix Lwowa.

cdn.

Hrabia Czaykowski. Źródło: Agence Rol/Bibliotheque Nationale de France

WYŚCIGOWY HRABIA cz. 1

Wyścig 24h Le Mans organizowany jest od 1923 roku. Gdy w 2014 wystartowałem w Le Mans Classic jako kierowca oficjalnego teamu Renault, samochodem Alpine M65 z 1965 roku, polska flaga po raz pierwszy załopotała nad trybunami francuskiego toru. Sprawdzałem to dla pewności wielokrotnie – okazałem się pierwszym obywatelem Polski, który wziął udział w zawodach samochodowych w Le Mans. Przede mną już raz startował w Le Mans Polak, który jednakże polskim obywatelem nie był.

W historii europejskich sportów motorowych jest to postać absolutnie wyjątkowa, a jednak całkowicie zapomniana. To człowiek, który zawsze o sobie mówił, że jest polskim arystokratą, choć legitymował się francuskim obywatelstwem. Skuteczny kierowca najszybszych wyczynowych Bugatti, zdobywca rekordów prędkości, hrabia Stanisław Czaykowski.

Autor w samochodzie Alpine M65 z 1965 roku na trasie wyścigu Le Mans Classic w 2014 r. (Bernard Canonne/Renault Classic)

Badanie życiorysu tego utalentowanego kierowcy okazało się trudnym zadaniem – większość żródeł powtarza te same, nierzadko sprzeczne informacje. Krótka sportowa kariera człowieka, który w sumie startował siedmioma egzemplarzami samochodów Bugatti, umknęła uwadze sportowych kronikarzy. Można domniemywać, że jedna gałąź rodu Czaykowskich, prawdopodobnie herbu Dębno (wzmiankowana już przez Jana Długosza), wyniosła się z podzielonej między zaborców Polski w okresie tzw. Wielkiej Emigracji i osiadła w Holandii. Czy tak było w istocie, niepodobna sprawdzić ponad wszelką wątpliwość: może kiedyś jakiś poważny historyk pokusi się o zbadanie genealogii polskiego kierowcy Grand Prix. Źródła współczesne hrabiemu uznawały jego arystokratyczne pochodzenie za pewnik.

Urodzony w Hadze 10 czerwca 1899 roku Stanisław podobno dysponował sporym majątkiem rodzinnym. Jak pokazał jednak dalszy przebieg jego życia, nie miał zamiaru siedzieć biernie w kosztownej rezydencji i przyglądać się bezczynnie, jak mija czas. W wieku 17 lat zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej i wziął udział w pierwszej wojnie światowej. Weteran krwawych bojów nad Marną i Sommą, Czaykowski był człowiekiem niezwykłej łagodności i wrażliwości. Rzadko mówił o wojnie, zdarzyło mu się kiedyś o 3 rano w Le Mans wspomnieć o niej przyjacielowi. Porównał wówczas brutalne chwile pobudki w okopach, przed świtem, w chłodzie i wilgoci, do konieczności zrywania się na obowiązkowy nocny trening przed 24-godzinnym wyścigiem.

Czaykowski przed Grand Prix de Pau w roku 1930. (Agence Rol/Bibliotheque Nationale de France)

Podobno prowadził rozległe interesy w Wielkiej Brytanii i to one pozwoliły mu pomnożyć majątek. Być może to obserwacja życia na Wyspach skłoniła go do zainteresowania się wyścigami samochodowymi? Swoją przygodę ze sportem samochodowym rozpoczął w roku 1929. Nie miał statusu fabrycznego kierowcy Bugatti, dopłacił więc sporo za przygotowanie swojego T37A na takim samym poziomie jak aut z oficjalnego zespołu, ale nie skąpił środków na własne starty. Auta zawsze kupował za pośrednictwem agenta Bugatti, Ernesta Fridericha, którego salon znajdował się w Nicei, nieopodal jednej z rezydencji Czaykowskiego, znajdującej się w Cap d’Ail na Lazurowym Wybrzeżu.

Salon Bugatti Fridericha w Nicei. (Wikimedia Commons)

Mechanikiem hrabiego został Jean Georgenthum – arystokrata pozostał mu wierny do samego końca swej kariery. Alzacki mechanik zaczął swą karierę od obsługi m.in. silników lotniczych, a następnie pracował w fabryce Bugatti. Tam znalazł go polski hrabia i namówił do porzucenia Molsheim. Auta Czaykowskiego Georgenthum obsługiwał w warsztacie Fridericha przy Rue de Rivoli 21 w Nicei, a dla wykonania poważniejszych robót zawoził je do producenta specjalnie przebudowaną ciężarówką Chevrolet. Podobno hrabia lubił wołać na mechanika „Jerzy”, przez co do Alzatczyka przylgnął na całe życie przydomek „Yéri”.

Ernest Friderich w Bugatti. (Bibliotheque Nationale de France)

Stanisław Czaykowski zaczął karierę zawodniczą od wyścigu Grand Prix du Comminges, organizowanego na pętli dróg między miejscowościami St. Gaudens i Montrejeau w departamencie Haute-Garonne. Debiut przebiegł nieźle, bo pozornie niedoświadczony Czaykowski ze spokojem wygrał w klasie do 1500 cm³ (na drugiej pozycji do mety dojechał inny Polak, zamieszkały w Paryżu Jan Bychawski, także za kierownicą Bugatti).

Jan Bychawski z Paryża w swoim Bugatti. (Agence Rol/Bibliotheque Nationale de France)

Zachęcony sukcesem hrabia Czaykowski pozostał przy małolitrażowym Bugatti i nadal startował w tej samej klasie. W sezonie 1930 zaliczył starty Bugatti T35A w pięciu wyścigach rangi Grand Prix. W czerwcu zakupił kolejne Bugatti, model 35C z silnikiem zaopatrzonym w sprężarkę. Tym właśnie samochodem pojechał w Grand Prix Francji, gdzie zajął czwarte miejsce (niektóre źródła twierdzą, że był to model 35B). Rok 1931 przyniósł starty w GP Tunisu (6. pozycja w wyścigu, po bardzo dobrej sesji kwalifikacyjnej) oraz Monako, gdzie dojechał do mety jako dziewiąty, a zarazem ostatni sklasyfikowany zawodnik. To ostatnie rozczarowanie po niemożności nawiązania walki z czołówką, jadącą mocniejszymi autami, skłoniło Czaykowskiego do dokupienia kolejnego samochodu. Naturalnie Bugatti. Szybszego od poprzedniego.

Grand Prix de Comminges. (Wikimedia Commons)

Nowiutki egzemplarz modelu T51 okazał się skuteczną bronią w rękach hrabiego. Stanisław Czaykowski, który w tym samym 1931 roku otrzymał francuskie obywatelstwo, szybko nauczył się samochodu. Wyścig o Grand Prix Casablanki zakończył się jego zwycięstwem. Niestety nie wiemy, jak Francuz o polskim sercu i słowiańskiej urodzie fetował sportowe triumfy. Był żonaty, lecz o jego życiu towarzyskim praktycznie nic nie wiadomo. Wiemy za to, że Grand Prix Genewy na ulicach Meyrin nie było łatwym wyścigiem. Czaykowski, startujący w klasie aut o największej mocy, dobrze radził sobie w kwalifikacjach, a podczas samego wyścigu wziął udział w poważnym incydencie. Próbując uniknąć kolizji z nieuważnym zawodnikiem Klingerem, skręcił w drogę wjazdową do willi państwa Zaninetti, rozbił werandę, na której siedzieli mieszkańcy, obserwujący wyścig. Jego Bugatti wyryło długi ślad w murze domu, rozbiło drugą werandę i zatrzymało się do góry kołami. Niestety jeden z mieszkańców willi stracił życie. Czaykowski złamał żebro i zranił się w nogę.

Po zwycięstwie w GP Casablanki w 1931 roku. (Wikimedia Commons)

cdn.

Faszyzm i nazizm czyli „słowa – wytrychy”

Gdy po raz kolejny słyszymy rosyjskie oskarżenia pod adresem Ukrainy, że jest to państwo nazistowskie, zaczynamy się zastanawiać, o co właściwie chodzi. Bo co prawda od lat trwa tam kult wrogiego Polsce, nacjonalistycznego przywódcy Stepana Bandery i mającej na swym koncie zbrodnicze działania Ukraińskiej Powstańczej Armii, to jednak na Ukrainie odbywały się demokratyczne wybory, a w 2019 r. prezydentem został nie mający nic wspólnego z ideologią nacjonalistyczną komik i producent telewizyjny Wołodymyr Zełenski, na dodatek – będący pochodzenia żydowskiego.

Odpowiedź jest prosta. „Nazizm” jest w Rosji swoistym „słowem – wytrychem”, tak, jak niegdyś „faszyzm”. „Nazizm” i „faszyzm” to synonimy zła. Nazizm kojarzy się z hitlerowskimi Niemcami; z kolei faszyzm oznaczał tak naprawdę kapitalizm i wszystko, co było w nim najgorsze.

Faszystowska Polska

Widać to zwłaszcza w mediach. W przypadku okresu międzywojennego wystarczy sięgnąć po jedną z rozlicznych gazet w języku polskim, wydawanych w ZSRR. Do około 1935 – 36 r. istniało ich wiele; tą najważniejszą była moskiewska „Trybuna Radziecka”, a w Ukraińskiej i Białoruskiej SRR odpowiednio „Sierp” i „Młot” (przemianowany później na „Orkę”). Wśród pism lokalnych wyróżniała się „Marchlewszczyzna Radziecka”, wydawana w polskim rejonie narodowym im. Juliana Marchlewskiego.

Gazety te czytać trudno, bo zawierają – można by rzec – samą esencją komunistycznej propagandy. Wszystkie one opisywały Polskę, ukazując rzekome „zbrodnie faszyzmu polskiego” i walkę komunistów o „wyzwolenie” klasy robotniczej i chłopskiej. Zwłaszcza od 1926 roku, a więc przejęcia władzy przez Józefa Piłsudskiego i jego obóz, Polska określana była właśnie mianem kraju „faszystowskiego”.

Czytając więc owe gazety, możemy odnaleźć wiele przykładów „polskiego faszyzmu”. I tak, „Marchlewszczyzna Radziecka” donosiła o zjeździe podoficerów rezerwy w 1930 r. w Wilnie. „Poza wyrazami wiernopoddańczego uznania dla Piłsudskiego w przemówieniach (…) brzmiała nuta nawoływująca <legunów>  [żołnierzy Legionów Józefa Piłsudskiego – przyp. aut.] do szybszego faszyzowania całego życia państwowego. Rydz-Śmigły i pułkownik Sławek wzywali do gotowości walczenia zbrojnego o <wielkość> i <mocarstwowość> Polski oraz z wrogiem <wewnętrznym>. Istotnym zaś sensem tego jest wzywanie o spotęgowanie teroru faszystowskiego przeciwko robotnikom i chłopom Polski i przygotowań zbrojnych przeciwko Związkowi Radzieckiemu”. Ta sama „Marchlewszczyzna” opisywała, jak to w Polsce przed sądem „stanął bandyta Jaworowski, który zamordował robotnika Grinwalda, gdy ten wzniósł podczas demonstracji okrzyk <Precz z Piłsudskim>. Faszystowski sąd uniewinnił Jaworowskiego, wykręcając się <brakiem dowodów>”. Generalnie więc, „faszyzm” utożsamiany był z antykomunizmem czy antysowietyzmem.

„Marchlewszczyzna Radziecka” z 1930 r. Artykuły o „faszystowskiej Polsce” zamieszczano zazwyczaj na ostatniej stronie.

Polski „faszyzm” już wówczas miał mieć ścisłe związki z nacjonalizmem ukraińskim. Przywołana już „Marchlewszczyzna Radziecka” pisała w 1933 r., że „zdemaskowane niedawno i rozgromione kontrrewolucyjne, petlurowskie, nacjonalistyczne ugrupowania ukraińskie miały i sojuszników na odcinku polskim. (…) Szowinizm ukraiński żywi nacjonalizm polski, który przybiera różne formy i postacie – bezpośredniej agientury faszyzmu polskiego i reakcyjnego antysemityzmu”. „Petlurowcy”, a więc zwolennicy przywódcy Ukraińskiej Republiki Ludowej i sojusznika Polski w wojnie z bolszewikami Semena Petlury, a także żołnierze Armii Czynnej URL, byli w ZSRR również synonimem zła.

Polskojęzyczne media w ZSRR zamieszczały dramatyczne opisy działań „polskiego faszyzmu”. Wydawany w Kijowie „Głos Młodzieży” relacjonował dramatyczny przebieg egzekucji komunisty w Baranowiczach: „Szubienica złamała się po założeniu stryczka na szyję pierwszej ofiary. Kat dodusił skazańca własnemi rękoma, ciągnąc za sznur. Pozostali skazańcy musieli kilka godzin czekać na naprawienie szubienicy. (…) Faszyzm nie zna granic w swych łajdactwach. Nie dość, że morduje robotników na szubienicach, ale jeszcze stara się okrucieństwo egzekucji doprowadzić do ostatecznych granic”…

Nazistowska Ukraina

Ukraiński „nazizm” pojawił się w wypowiedziach rosyjskich przywódców w zasadzie dopiero w 2014 r. Wówczas to prezydent Władimir Putin, nawiązując do wydarzeń tzw. Majdanu (protestów przeciwko decyzji prezydenta Ukrainy Wiktora Janukowycza o rezygnacji ze stowarzyszenia z Unią Europejską), oznajmił, że „Ukraina pogrąży się w neonazizmie”. Właśnie wówczas Putin sformułował podstawowe tezy rosyjskiej propagandy, powtarzane przez kolejne lata: Majdan (nazywany na Ukrainie „rewolucją godności”) był zbrojnym przewrotem, zamachem stanu zorganizowanym pod auspicjami Zachodu, a w jego efekcie Ukraina zaczęła się przekształcać w państwo nazistowskie, nastawione wrogo do Rosji i do Rosjan. W tej sytuacja Rosja musiała wziąć prześladowanych pod swoją ochronę.

Później okazało się, że w rosyjskiej propagandzie „nazizm” ma być czymś gorszym niż „faszyzm”, bo wprost wywodzącym się z ideologii panującej w hitlerowskich Niemczech. Ponadto jest to pojęcie bardzo pojemne i umożliwia wyprowadzenie dość pokrętnych, ale propagandowo skutecznych twierdzeń. Istnieje nawet strona na rosyjskiej Wikipedii „Neonazizm na Ukrainie” (nie ma strony ukraińskiej czy polskiej, choć jest ormiańska i japońska). Znajdziemy tam  m.in. informacje o udziale „partii prawicowych” w Majdanie oraz wywody, iż „szereg symboli ukraińskich radykałów jest oczywistą spuścizną po nazistowskich emblematach i hasłach”. Nie ma tu miejsca na głębszą analizę ideologii OUN ani osoby Stepana Bandery. Jednak nie ma dziś na Ukrainie partii, która by te idee i poglądy przywoływała wprost. Są co najwyżej odwołania historyczne i upamiętnianie działaczy OUN czy partyzantów UPA.

Ale dla rosyjskich propagandzistów to nieistotne. W 2021 r. Fundacja Poparcia i Ochrony Praw Rodaków Żyjących za Granicą opublikowała badanie „Przejawy nazizmu, neonazizmu i ksenofobii na Ukrainie”. Stwierdzono w nim, że ukraińskie władze „prowadzą systematyczną politykę, której celem jest fałszowanie historii II wojny światowej, gloryfikowanie na wszelkie możliwe sposoby ukraińskich kolaborantów i wspólników nazizmu”. Z badań tej fundacji ma wynikać stwierdzenie o aktywnie rozwijającym się nad Dnieprem kulcie Bandery i Romana Szuchewycza (dowódcy UPA) oraz „ukraińskich kolaborantów i wspólników nazizmu w czasie II wojny światowej”. Twórcy raportu podkreślają też praktyki celowego niszczenia lub bezczeszczenia pomników „wybitnych sowieckich dowódców wojskowych, bohaterów Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, bezpośrednio zaangażowanych w wyzwolenie Ukrainy spod okupacji hitlerowskiej”. I to ma być dowód, że na Ukrainie panuje „neonazizm”.

Wiele kłopotu sprawia rosyjskim propagandzistom fakt, iż w wyborach ogólnokrajowych skrajni nacjonaliści uzyskują co najwyżej kilka procent głosów. Ale media rosyjskie usiłują dać sobie z tym radę, dowodząc, że „naziści” nie chcą wygrywać wyborów, bo jest to im niepotrzebne. Powód: „faszystowskie państwo” tworzy się niejako bez nich (!). „Komsomolska Prawda” twierdziła na przykład, że Ukraina stała się „rajem dla nazistów”, fakt istnienia „faszystowskiego państwa” udowadniając ograniczaniem roli języka rosyjskiego czy przepisami wymagającymi od stacji radiowych i telewizyjnych nadawania 75 proc. programów po ukraińsku. Według tej gazety, Rosjanie na Ukrainie byli i są prześladowani. Ci, którzy się tym prześladowaniom sprzeciwiają, byli jakoby brutalnie mordowani. Co prawda nie ma na go dowodów, ale to nieistotne.

„Argumenty niedieli” z 2024 r. Wywiad z dr. Eduardem Popowem „Ukrainskij nazizm: nie Bandera, a Hitler” – czytamy w nim, że „Ukraina stała się mekką nazistów z całego świata”, a dla dzisiejszych ukraińskich nazistów wzorem nie jest już Bandera, a Hitler.

Ukraiński „nazizm” ma się jak najlepiej i dziś. Pisząc o walkach w rosyjskim obwodzie kurskim, internetowe pismo „Waszi nowosti” podało niedawno, iż „ukraińscy naziści zamęczyli co najmniej siedmiu cywilów”, torturując ich i mordując Wypada w tym miejscu dodać, że dla niektórych rosyjskich mediów także Polska jest „nazistowska”. Dowód jest prosty: premier Donald Tusk miał dziadka w Wehrmachcie, a prezydent Andrzej Duda w UPA. Wyjaśnień, czemu dziadek Tuska znalazł się w niemieckim wojsku, raczej się nie przytacza; historia z Dudą – sotnikiem UPA jest o tyle prawdziwa, że jakiś upowiec o tym nazwisku istniał naprawdę, ale z polskim prezydentem nie ma nic wspólnego. Co jednak Rosjanom wcale nie przeszkadza. Podobnie „nazistowska” była Armia Krajowa. A że walczyła z Niemcami, to tylko dowód, że „naziści” mogą się zwalczać nawzajem…

Źródła: Piotr Kościński, Bolszewiccy Polacy i faszystowska Polska, Warszawa 2019; Agnieszka Sawicz, Piotr Kościński, Droga Putina do wojny, Warszawa 2022