Nie zawsze zdajemy sobie sprawę z tego, jak szacowne i starożytne jest słownictwo, którego używamy. Dotyczy to nawet skromnych i nierzucających się w oczy zaimków. Zaimek, który znamy dzisiaj jako co, ma dość skomplikowaną historię. Jego praindoeuropejskim przodkiem był zaimek pytajny rodzaju nijakiego, którego mianownik i biernik brzmiały *kʷid (patrz łacińskie quid), a dopełniacz *kʷesjo lub w wersji nieco uprodszczonej *kʷeso.
W języku prasłowiańskim końcowe *d znikło, a *kʷ straciło zaokrąglenie warg, a następnie uległo zmiękczeniu przed samogłoskami przednimi. Krótkie *i rozwinęło się w nienapiętą samogłoskę *ь. W wyniku tych zmian pojawiły się formy prasłowiańskie: mianownik/biernik *čь, dopełniacz *česo. Pierwszy z nich miał prasłowiańską formę oboczną powstałą wskutek dodania do niego zaimka wskazującego *to (z praindoeuropejskiego *tod). Z tego połączenia powstało *čьto, którego refleksy spotykamy w językach wschodnio- i południowosłowiańskich.
Już w okresie prasłowiańskim istniała tendencja do zastępowania odziedziczonej końcówki dopełniacza w zaimkach, *‑eso, przez słowiańską innowację *‑ego/*‑ogo. Jednak forma *česo przeżyła szczególnie długo w językach zachodniosłowiańskich, opierając się zastąpieniu przez *čego skuteczniej niż inne zaimki. Uległa tylko nieznacznym zmianom: samogłoska pierwszej sylaby zredukowała się fonetycznie, wskutek czego powstała forma *čьso.
Zanim jeszcze wyodrębnił się język polski, *čьso, które jako forma izolowana i morfologicznie nieprzejrzysta nie było wyraźnie postrzegane jako dopełniacz, zaczęło być traktowane jako rozszerzona, bardziej wyrazista forma mianownika/biernika *čь (niewygodnie krótkiego, tym bardziej że słaba samogłoska *ь miała tendencję do całkowitego zaniku). Dawny biernik ostał się tylko w połączeniach z przyimkami, podczas gdy „swobodna” forma *čьso mogła odgrywać jednocześnie rolę mianownika, biernika i dopełniacza. W tej ostatniej funkcji zaczęło ją zastępować *čego (analogiczne do *jego), choć – jak zobaczymy – ten proces, rozpoczęty ponad tysiąc lat temu, nadal bynajmniej się nie zakończył.
Stan staropolski był następujący: podstawową formą mianownika/biernika było *čьso, które po zaniku słabej samogłoski dało czso (tak właśnie pisane w najstarszej polszczyźnie). Wskutek asymilacji fonetycznej rozwinęło się one w cso i wreszcie w co (XVI w.). W dopełniaczu szerzyło się *čego > czego. Natomiast po przyimkach wymagających biernika zachowała się reliktowa forma *čь, po utracie samogłoski skrócona do ‑cz (pisanego łącznie z przyimkiem). Wrócimy do niej za chwilę, ale trzeba wspomnieć o jeszcze jednej formie: zaimku zaprzeczonym, który miał formę *ni-čь (wersja archaiczna) lub *ni-čьso (wersja nowsza), stąd piętnastowieczne warianty nicz, niczso, nicso oraz (z zanikiem samogłoski w drugiej sylabie) niczs, nics i dominujące od XVI w. nic.
Staropolskie połączenia ‑cz z przyimkami wyglądały następująco: wecz (stopniowo zastępowane przez we czso, a następnie w co), ocz (o co), zacz (za co). Przyimek przez miał starszy wariant prze (widoczny w skostniałych wyrażeniach takich jak przeto ‘dlatego’ i przebóg < prze Bóg ‘na Boga’), tworzył więc połączenie przecz (przez co), używane głównie w znaczeniu ‘dlaczego, czemu’. Niektóre z nich przetrwały w utartych zwrotach, tak archaicznych, że właściwie nie rozumiemy dziś ich budowy. Sienkiewicz w Trylogii wielokrotnie używa przecz lub przeczże, zapewne jednak większość współczesnych czytelników nie wie, co to za formy. Zacz przetrwało w zwrocie kto on zacz, choć historycznie poprawną formą jest raczej co zacz, odpowiadające współczesnemu co za jeden – dosłownie: ‘co za co(ś)’. Pytano zatem: „coście zacz?” albo „co to zacz jest?” Można też było powiedzieć: „proście, ocz chcecie”, „wecz mam nalać wina?” albo „pocześ tu przyszedł?” Połączenia takie były całkowicie żywe w XVI w., w czasach Reja czy Kochanowskiego, póżniej jednak ich zakres użycia zaczął się kurczyć, aż pozostała po nich tylko garść zleksykalizowanych „żywych skamieniałości”.
Ciekawe było zachowanie partykuły przeczącej ni w połączeniach z przyimkiem i zredukowaną formą zaimka ‑cz. Dziś mówimy za nic, natomiast dawniej można było powiedzieć ni zacz, przesuwając negację przed przyimek. Jeśli ktoś się użalał: „nizacz mnie nie mają” (albo, co na jedno wychodziło, „nizacz mię mają”), to miał na myśli, że jest lekceważony. „Swarzyć się ni ocz” oznaczało ‘kłócić się o nic’. Z kolei ni przecz oznaczało ‘bez powodu’, a ni nacz – ‘na nic, na próżno’. I wreszcie ni wecz było odpowiednikiem dzisiejczego w nic.
Już w XVI w. ludzie mówiący po polsku zaczynali tracić wyczucie, jak poprawnie używać tych zwrotów. Mając do wyboru ni zacz i za nic (o tym samym znaczeniu) tworzyli hybrydy w rodzaju za nizacz ‘za darmo’ lub ‘tanio, za psi grosz’. Były one tautologiczne jak masło maślane, ale tautologie zwykle niezbyt wadzą użytkownikom języka. Podobnie ze skrzyżowania synonimowych wyrażeń ni wecz i w nic powstało hybrydowe w niwecz, współcześnie pisane łącznie i zachowane w wyrażeniu obrócić wniwecz ‘unicestwić’. Dawniej można także było iść w niwecz ‘znikać, marnować się’ albo czynić coś w niwecz ‘nadaremnie’. Oczywiście to właście od ni wecz utworzono czasownik niweczyć ‘pozbawiać wartości, udaremniać’.
Wspomniałem, że innowacyjny dopełniacz czego nie do końca wyparł odziedziczone co. Dotyczy to zwłaszca jego zanegowanej formy niczego, która nadal nie zastąpiła nic w funkcji dopełniacza. Po przyimkach wymagających dopełniacza mamy zawsze czego i niczego: „od czego zaczniemy?”, „ta rura jest do niczego”. Jednak czasowniki bywają bardziej tolerancyjne. Niektóre z nich, choć normalnie rządzą dopełniaczem, dopuszczają co na równi z czego. Dotyczy to zwłaszcza czasownika chcieć. Od najdawniejszych czasów można zapytać zarówno „co chcesz?”, jak i „czego chcesz?”. Można powiedzieć „nie ma co żałować”, lecz równie dobrze „nie ma czego żałować”. Zdania takie jak „gdzieżem ja nie był, cóżem nie widział!” odczuwamy jako nacechowane stylistycznie, ale nie jako niegramatyczne.
Szczególnie dużo swobody ma zaimek nic, który po dziś dzień jest używany wymiennie z niczego po czasownikach zanegowanych. Spójrzmy na kilka charakterystycznych przypadków, gdzie obie wersje są jednakowo poprawne:
Nic nie pamiętam. | Niczego nie pamiętam.
Nie kupiłem nic na obiad. | Nie kupiłem niczego na obiad.
Nic mi nie brakuje. | Niczego mi nie brakuje.
Nie widzę w tym nic zdrożnego. | Nie widzę w tym niczego zdrożnego.
Nic tu nie ma. | Niczego tu nie ma.
W wielu tradycyjnie utrwalonych konstrukcjach można użyć tylko nic w charakterze dopełniacza:
Nie mam nic przeciwko temu.
Ona nie ma w sobie nic z małej dziewczynki.
To wszystko nic nie znaczy.
Nie mam tu nic do roboty.
Nic a nic nie rozumiesz.
Z drugiej strony niczego jest obowiązkowe w zwrotach takich jak niczego sobie albo niczego nieświadom, gdy zaimek nie towarzyszy czasownikowi.
Spotykałem się z próbami pedantycznego „poprawiania” nic na niczego w zdaniach typu „nic mu nie można zarzucić”, przy czym poprawiający argumentował, że przecież nic jest biernikiem, a nie dopełniaczem. To po prostu nieprawda. Jeżeli nic jest zależne składniowo od czasownika, to nie tylko pozostaje pełnoprawną formą dopełniacza, ale jako spadkobierca pierwotnego *ni-česo ma do tego prawo historyczne sięgające czasów, gdy *ni-čego nawet jeszcze nie istniało.
Jako się rzekło wcześniej, bezrodzajowe zaimki osobowe (pierwszej i drugiej osoby liczby pojedynczej oraz zwrotny) miały w języku staropolskim następujące formy (dla uproszczenia podane we współczesnej pisowni):
biernik
dopełniacz
celownik
narzędnik
miejscownik
mię (mie)
mnie
mnie (mi)
mną
mnie
cię (cie)
ciebie
tobie (ci)
tobą
tobie
się (sie)
siebie
sobie (si)
sobą
sobie
Odmiana zaimków staropolskich.
Formy w nawiasach to warianty enklityczne, posłuszne regule Wackernagla. Osobne „słabe” formy biernika (z samogłoską nienosową) były używane konsekwentnie tylko w dialekcie małopolskim jako dopełnienie czasownika. Forma si wcześnie wyszła z użycia (co język potoczny skompensował sobie wprowadzeniem nowej enklityki se). Formy mi, ci istnieją nadal i mają się świetnie, a nawet szerzą się w konstrukcjach typu mi się pod akcentem. Warto zauważyć, że form enklitycznych nie używano z przyimkiem: nigdy nie mówiono !ku mi ani !ku ci, ale wyłącznie ku mnie, k tobie (albo ku tobie).
W tym systemie w ciągu XVII i XVIII w. zaszły dość istotne zmiany dotyczące biernika i dopełniacza. Pojawiła się tendencja do ujednolicenia obu przypadków, przy czym dawne formy dopełniacza traktowane były coraz częściej jako „mocne” (ortotoniczne), a dawne formy biernika jako „słabe” (atoniczne, enklityczne). Na przykład ciebie tu nie potrzeba (z akcentowanym zaimkiem), ale nikt cię nie lubi. Taki stan rzeczy utrwalił się mniej więcej we współczesnym języku, choć do dziś użycie cię i się jako enklitycznego dopełniacza podlega wahaniom (nienawidzę ciebie/cię albo mam ciebie/cię dość), co świadczy o nadal trwającej ewolucji. Nie ma natomiast wahań w przypadku mnie, bo forma mię została niemal całkowicie wyparta z żywego języka. Zauważmy przy okazji, że wymowa mię, cię, się jako [mʲɛ], [tɕɛ], [ɕɛ] (bez nosowości) jest zwykłym przypadkiem regularnego we współczesnej polszczyźnie odnosowienia ę na końcu wyrazu i nie ma bezpośredniego związku ze staro(mało)polskimi formami słabymi mie, cie, sie.
Jedną z konsekwencji wprowadzania mnie, ciebie, siebie w bierniku było skolonizowanie przez te formy jednej ze szczególnych nisz ekologicznych zaimków, mianowicie zwrotów przyimkowych. Pierwotnie było tak: po przyimkach wymagających biernika występowały tylko mię, cię, się. Na przykład: przez mię, przed cię, za się. Po przyimkach wymagających dopełniacza było natomiast: dla mnie, beze mnie, do ciebie, z siebie. Gdy kontrast między biernikiem a dopełniaczem uległ zaburzeniu i zaczął się zacierać, zdarzało się, że przez analogię do przed cię mówiono do się lub dla cię, ale częściej występowała migracja w drugą stronę. Ponieważ pojawiła się tendencja do używania mię, cię, się tylko jako swobodnych enklityk, zaczęto ich unikać po przyimkach. Od XVII w. najpierw sporadycznie, a potem coraz częściej mówiono przeze mnie, przed ciebie, po ciebie, za siebie, o siebie. W XIX w. ustalił się podział ról zbliżony do dzisiejszego. Nie mówimy już: „Ruszył przed się, nie oglądając się za się”. Archaizowanych form można użyć dla żartu i dla rymu, jak to robił Jeremi Przybora: „Dla cię, za cię, w szmacie…” Ale mój dziadek, gospodarz z zachodniego Mazowsza, powożąc, wołał do konia: k sobie! (w lewo) i od się! (w prawo).
Po starych wyrażeniach przyimkowych pozostały ciekawe relikty. Niektóre z nich funkcjonowały jako przysłówki lub partykuły, tworząc związki tak ścisłe, że traktowano je jako jeden wyraz, czego świadectwem jest łączna pisownia. Na przykład przed się ‘przed siebie’ utarło się w wyspecjalizowanych znaczeniach takich jak ‘nadal, wciąż’, a następnie ‘a jednak, wbrew pozorom, mimo wszystko’ i zaczęło być zapisywane jako przedsię oraz ulegać wewnętrznej asymilacji fonetycznej, ponieważ nie odczuwano już granicy morfologicznej między jego składnikami. Poniższe formy spotykamy powszechnie już w XVI wieku:
przed się > przedsię > przecię, przećsie, przećcie, przecie itp.
Można było też rozszerzać urobioną w ten sposób partykułę o przyrostki wzmacniające takie jak ‑ż lub ‑ć: przedsięż, przedsięć. Kiedy już o tym wiemy, to staje się oczywiste, że dzisiejsze przecież i przecie są pozostałościami tego zwrotu.
Mówiło się także brać (coś) przed się w znaczeniu ‘zajmować się czymś’. Wyrażenie to także uległo stopniowej fosylizacji:
wziąć przed się > wziąć przedsię, przedsię wziąć > przedsięwziąć
I choć nie mówimy już przed się, nadal mamy przedsiębiorstwo, przedsięwzięcie i przedsiębiorców; możemy też coś przedsięwziąć (rzadziej przedsiębrać).
Drugim popularnym wyrażeniem tego typu było za się ‘za siebie’. Jako partykuła zaczęło oznaczać mniej więcej ‘następnie, natomiast, z kolei, ponownie’; ulegało przy tym uproszczeniu fonetycznemu:
za się > zasię > zasie > zaś
W tej zredukowanej formie przybrało tyle odcieni znaczeniowych, że nieraz trudno je dokładnie zdefiniować. Może też wchodzić w skład bardziej rozbudowanych wyrażeń, jak zwłaszcza zaś, nie zaś itp. Znaczeń gwarowych w rodzaju ‘wara, nic ci do tego’ (do cudzego garnka zaglądać zasię!) nie da się zliczyć na palcach obu rąk. Mamy też szeroko rozpowszechnione regionalne zaś w znaczeniu przysłówkowym ‘później, potem’ oraz na zaś w znaczeniu ‘na później, na zapas’ (zostaw se coś na zaś). Osobliwie zaś poznańską specjalnością jest tautologiczne zaś potym ‘później’, a także zaś ale (tej, zaś ale jaką ty kawkę pijesz?), odpowiadające funkcjonalnie wzmocnionemu spójnikowi ‘a’.
Mamy ponadto koła wodne nasiębierne i podsiębierne zależnie od tego, czy biorą wodę na się, czy pod się. Ktoś wymyślił do kompletu przymiotnik śródsiębierne, raczej dziwaczny, bo nie istniał zwrot !śród się; pokazuje on jednak, jak działa analogia. W Wikipedii koło nasiębierne stało się nadsiębierne, także przez analogię (skoro „pod”, to i „nad”), ale wbrew etymologii. Kiedy przygotowywałem ten wpis, Mirosław Dworniczak przypomniał mi o istnieniu ładowarek różnych typów: przedsiębiernych, zasiębiernych oraz przedsięrzutnych i zasięrzutnych (dziękuję!). Terminologia techniczna nie zapomniała o swoich osiemnasto- lub dziewiętnastowiecznych korzeniach.
Na zakończenie zaś wspomnę jeszcze o nasięźrzale, pięknej i ciekawej paproci o niezwykłym pokroju. Jej charakterystyczny kłos zarodnionośny dał początek bajkom o „kwiecie paproci”. Nazwa nasięźrzału (starsze warianty: nasięźrza, nasięźrze) pochodzi od zwrotu na się źrzeć ‘patrzyć na siebie’, zapewne dlatego, że nasięźrzał uważany był za ziele magiczne o wielkiej mocy, powodujące, że kochankowie na się źrzą. Według Zygmunta Glogera (1903, Encyklopedia staropolska, hasło „Rośliny miłośnicze”) miało to działać tak:
Lud opowiada, że dziewczyna, chcąc zjednać sobie miłość chłopca, musi zdobyć tę paproć w szczególniejszy sposób. A więc upatrzywszy sobie za dnia miejsce, gdzie rośnie nasięźrzał, musi iść tam o północy nago i obróciwszy się tyłem – żeby jej djabeł nie porwał – rwać go, wymawiając pewną formułę, której liczne warjanty posiadamy – a więc np. taką:
Nasięźrzale, nasięźrzale, Rwę cię śmiale, Pięcią palcy, szóstą dłonią, Niech się chłopcy za mną gonią; Po stodole, po oborze, Dopomagaj, Panie Boże.
Ostrzegam jednak, że nasz krajowy nasięźrzał (Ophioglossum vulgatum) to gatunek bardzo rzadki w Polsce i ściśle chroniony, nauka zaś nie potwierdza skuteczności magicznych praktyk z jego udziałem. Jest to przedsięż roślina nietuzinkowa. Nie mogę nie wspomnieć, że genom krajowego nasięźrzału ma 2n = 480 chromosomów (ponad dziesięć razy więcej niż ludzkie 46). Jeden z tropikalnych gatunków nasięźrzału, O. reticulatum, ma ich jeszcze trzy razy więcej, czyli 1440 (rekord świata organizmów żywych). Na tym na razie skończę, ale będzie jeszcze jeden odcinek o tym, co zacz, i przecz obracamy coś wniwecz.
Ktoś, kto powie „szłem drogą” albo „poszłeś do pracy”, z miejsca naraża się na piętnowanie jako morderca mowy ojczystej. Ale właściwie dlaczego? Przecież formy rodzaju żeńskiego: szłaś, poszłaś, są stuprocentowo poprawne. Wbijamy dzieciom do głowy już w pierwszych latach życia, że nie mówi się szłem, tylko szedłem. Ale jeśli dziecko zapyta (całkiem logicznie), dlaczego w takim razie mówi się szłam, odpowiedź zwykle brzmi: – Bo tak jest i już, a poza tym przestań się garbić.
Co nas właściwie razi w formach zacytowanych w pierwszym zdaniu? Częto wysuwanym argumentem jest niezgodność form pierwszej i drugiej osoby z trzecią osobą tego samego czasownika. Niemal wszyscy używamy form szedł i szła. Relacja między nimi nie jest przejrzysta dla współczesnych użytkowników języka, pojawia się zatem pokusa jej „naprawienia”. Wyrównanie analogiczne rodzaju męskiego do żeńskiego w trzeciej osobie nie wchodzi w grę: nie można usunąć samogłoski rdzennej z wyrazu, który ma tylko jedną sylabę (forma szł nie jest dopuszczalna w polszczyźnie). Można by wyrównać rodzaj żeński do męskiego (szedła), ale forma żeńska ma solidne oparcie we wszystkich rodzajach wszystkich osób liczby mnogiej (szliśmy, szłyście, szły, szli). A jednak użytkownicy języka – przynajmniej ci, którzy gwiżdżą na zalecenia poprawnościowe – są skłonni eksperymentować z dopasowaniem form męskich do żeńskich wszędzie poza trzecią osobą liczby pojedynczej, pozostawiając szedł jako nieregularny wyjątek, z którym trzeba jakoś żyć.
Dlaczego mielibyśmy oczekiwać, że pierwsza i druga osoba powinny być zgodne z trzecią? Bo tak jest w odmianie zdecydowanej większości czasowników (z wyjątkami, o których będzie mowa poniżej). Ale dlaczego tak jest? Odpowiedź wymaga poznania kilku faktów. Współczesne struktury językowe to produkty procesu ewolucyjnego, dlatego wyjaśnienia należy szukać w historii języka.
To, czego w dzisiejszym języku polskim używamy jako czasu przeszłego, powstało jako konstrukcja złożona z imiesłowu czynnego uprzedniego (odmienianego przez rodzaj gramatyczny i liczbę) i czasownika posiłkowego ‘być’ w odpowiedniej osobie. Konstrukcja ta opisywała pierwotnie stan wynikający z czynności, a nie samą czynność (czyli przypominała znaczeniowo angielski present perfect). W rodzaju męskim brzmiało to tak: ja jeśḿ wyszedł (albo z zamianą kolejności: wyszedł jeśḿ), i oznaczało dosłownie ‘ja jestem „wyszły” (nieobecny z powodu wyjścia)’. Słowo jeśḿ (z miękkim [mʲ] na końcu) było dawną 1 os. l.poj. od ‘być’, zastąpioną później przez nowo wykreowaną formę jestem. Podobnie jak ja jeśḿ wyszedł zbudowany jest angielski zwrot I am gone albo francuski czas przeszły złożony je suis parti. W rodzaju żeńskim było ja jeśḿ wyszła albo wyszła jeśḿ, a w trzeciej osobie liczby pojedynczej i mnogiej – on jest wyszedł, ona jest wyszła, oni są wyszli, one są wyszły. Zauważmy, że poza objęciem funkcji form czasu przeszłego imiesłowy czynne uprzednie zachowały się w polskim reliktowo jako przymiotniki odczasownikowe typu zmarły, rosły, dorosły, zapadły, ocalały, stały, były, zeszły, zbiegły itp.
Tak wyglądało „słowiańskie perfectum” w najstarszej polszczyźnie. W dalszej historii języka nastąpiły pewne uproszczenia. Czasownik jest/są był opuszczany – z początku nieobowiązująco, a w końcu konsekwentnie – w trzeciej osobie. W pierwszej i drugiej osobie jego formy koniugacyjne uległy erozji fonetycznej, co bardzo często się przydarza nieakcentowanym czasownikom posiłkowym. Na przykład jeśḿ zredukowało się do -em (po spółgłosce) albo do -m (po samogłosce). Można teraz było powiedzieć ja-m wyszedł albo wyszedł-em, a w rodzaju żeńskim ja-m wyszła albo wyszła-m. Nawet obecnie końcówki czasu przeszłego pozostają ruchome. Zamiast kurczowo trzymać się czasownika, mogą się przyłączyć do innego wyrazu bliżej początku zdania. Jest to pamiątka faktu, że były kiedyś osobnymi wyrazami, a nie zwykłymi końcówkami odmiany.
Różnica między rodzajem męskim a żeńskim bierze się stąd, że prasłowiański imiesłów użyty w tej konstrukcji był odmieniany według podobnego schematu jak przymiotniki. W mianowniku liczby pojedynczej rodzaj męski miał końcówkę *-lъ (patrz wpis o jerach), a rodzaj żeński *-la. Końcowy jer był pierwotnie akcentowany, co w języku polskim powodowało wzdłużenie poprzedzającej samogłoski. Jeśli ta samogłoska sama była jerem, to co prawda nie ulegała wzdłużeniu, ale zmieniała się w e. Natomiast w rodzaju żeńskim żadnego wzdłużenia nie było, a ewentualny jer w przedostatniej sylabie znikał. Czyli na przykład od czasownika *vezti ‘wieźć’ tworzono imiesłów *vezlъ | *vezla, z którego powstało polskie wiózł | wiozła (ó kreskowane rozwinęło się z dawnego długiego ō). Od czasownika *klęti ‘kląć’ tworzono prasłowiańskie *klęlъ | *klęla, a stąd dzisiejsze klął | klęła (patrz wpis o samogłoskach nosowych). Z kolei czasownik *iti ‘iść’ miał nieregularny imiesłów *šьdlъ | šьdla, który dzięki prawu Havlíka rozwinął się w szedł | sz(d)ła (d znikło bardzo wcześnie wskutek uproszczenia grupy spółgłoskowej).
Ale jeśli 1 os. l.poj. od czasownika wieźć brzmiała pierwotnie wiózł jeśḿ, wiozła jeśḿ, a po redukcji wiózł-em, wiozła-m, to dlaczego mamy dziś wiozłem, a nie wiózłem? Przecież w przypadku, gdy końcówka odłącza się od czasownika, stara forma zostaje zachowana: jam wiózł, nie jam wiozł. Przyczyna była następująca: w liczbie pojedynczej zaczęto traktować końcówki 1 os. -em i 2 os. -eś jako ściślej zrośnięte z czasownikiem niż w licznie mnogiej. Zauważmy, że w standardowej polszczyźnie o wiele częściej mówimy myśmy wieźli (konstrukcja wciąż żywa) niż jam wiózł (konstrukcja książkowo-archaiczna, nieużywana w stylu potocznym). Zatarło się więc poczucie, że wiozłem składa się z dwóch części w randze wyrazu, z których pierwsza jest identyczna z 3 os. wiózł. Wystawiło to starszą formę wiózł-em na działanie nacisku wyrównawczego wywieranego przez rodzaj żeński. Wskutek tego ó zostało w końcu zastąpione przez o. Zaznaczam, że dotyczy to języka standardowego, bo część gwar ludowych nadal używa form typu móg-em lub wióz-eś (ale mogła-m, wiozła-ś).
Również miejsce akcentu uległo zmianie. Formy liczby mnogiej wywieźli-śmy, wywiozły-ście w wymowie wzorcowej nadal są akcentowane na trzeciej sylabie od końca, bo „czujemy” podział wyrazu na dwie części i akcentujemy przedostatnią sylabę form wywieźli, wywiozły bez względu na obecność lub brak końcówki osobowej. W liczbie pojedynczej była kiedyś różnica między wywiózł-em (z akcentem na pierwszej sylabie) a wywiozła-m (z akcentem na sylabie środkowej), ale została już wiele pokoleń temu wyrównana na korzyść rodzaju żeńskiego.
Te procesy wyrównawcze nie były do końca konsekwentne. Nie uległy analogii (przynajmniej w polszczyźnie standardowej) samogłoski nosowe. W formie wyciąłem co prawda akcent przesunął się z pierwszej sylaby na drugą, ale samogłoska pozostała ta sama co w formie wyciął i nie została zastąpiona przez samogłoskę żeńskiej formy wycięła. Na podstawie oboczności typu mógł | mogła | mogłem (zamiast mógł-em) należałoby oczekiwać także podobnej wymiany samogłosek w ciął | cięła | cięłem (zamiast ciął-em) albo wziął | wzięła | wzięłem (zamiast wziął-em). Normy języka polskiego zakazują wzięłem na równi z poszłem, ale nie musiałyby zakazywać, gdyby część ludzi nie używała takich form. Z punktu widzenia tendencji ewolucyjnych zachodzących w języku polskim wzięłem jest tak samo logiczne jak niosłem. Obie formy wygenerował ten sam proces z tych samych przyczyn. A jednak pierwszą z nich piętnujemy, a drugą uważamy za tak normalną, że nawet się nie zastanawiamy, czemu jest, jaka jest.
Trudno szczegółowo ustalić, jak w polszczyźnie standardowej przebiegało wyrównanie w czasownikach z samogłoskami e i a, bo kontrast między formami męskimi rzékł, biégł, pådł, wlåzł (z tzw. samogłoskami pochylonymi, kontynuującymi staropolskie samogłoski długie) a żeńskim rzekła, biegła, padła, wlazła (z refleksami staropolskich krótkich) nie był oznaczany konsekwentnie, a w XVIII/XIX w. i tak zanikł w języku warstw wykształconych. Możemy tylko śledzić jego losy w gwarach regionalnych, które zachowały dawniejszy, bogatszy system samogłoskowy. Dzieją się tam ciekawe rzeczy, ale to już osobna historia. Dialekty i gwary mają własne systemy gramatyczne, niekoniecznie zbieżne ze standardowym.
Wyrównanie szedł | szła | szłem (zamiast szedł-em) też następuje według opisanego wyżej schematu. Ale chodzi tu o czasownik często używany, a zatem konserwatywny, jeśli chodzi o odmianę. Formy, które słyszymy często, są lepiej zapamiętywane przez dzieci uczące się pierwszego języka, a zatem skuteczniej się utrwalają. Zauważmy, że zachowały się nawet oboczności związane z prawem Havlíka w formach z przedrostkami zawierającymi jer (dzisiejsze ruchome e): wszedł | weszła (*vъ-šьdlъ | *vъ-šьdla). Są one wiernie transponowane do form pierwszej i drugiej osoby: wszedłem | weszłam, wszedłeś | weszłaś. Oczywiście nacisk analogii robi swoje i wielu Polaków mówi wszedł, ale weszłem, ale [UWAGA: ironia] strażnicy poprawności starają się przynajmniej nie wpuszczać takich barbaryzmów do szkół.
Czy gdyby chodziło o czasownik rzadziej używany, pogodzilibyśmy się z wyrównaniem analogicznym? Tryb przypuszczający jest tu zbędny; odpowiedź jest twierdząca. Wystarczy sprawdzić, jak faktycznie zachowały się inne czasowniki z jerem w rdzeniu. Nie było ich wiele, ale żaden nie oparł się działaniu analogii.
Przykład pierwszy: czasownik schnąć. Imiesłowem tworzącym czas przeszły był *sъxlъ | *sъxla > sechł | schła. Męskie formy 1 i 2 os. l.poj. powinny brzmieć sechłem, schłam, sechłeś, schłaś (podobnie z przedrostkami: wysechłem, wyschłam itd.). Czy bijemy kogoś po głowie słownikiem języka polskiego za mówienie schłem, wyschłem? Broń Boże, wręcz przeciwnie! Uznajemy je za nienagannie poprawne i prędzej wyśmialibyśmy starszą i historycznie regularną formę (wy)sechłem. A przecież, jeśli chodzi o strukturę i genezę, schłem niczym się nie różni od szłem (a sechłem od szedłem) oprócz częstości użycia. Jako forma rzadsza i przez to mniej narażona na wykrycie przez radary poprawnościowe wyraz schłem zdołał podstępem przeniknąć do gramatyki standardowej. W tym przypadku wczorajsze błędy stały się dzisiejszą normą.
Przykład drugi: czasownik zdechnąć. Sam w sobie dziwny, bo właściwie powinien brzmieć zetchnąć (podobnie jak westchnąć i wytchnąć). Ale nie będziemy się teraz zajmować bezokolicznikiem (jak łatwo się domyślić, także przekształconym przez analogię), tylko imiesłowem opartym na temacie *-dъxlъ | *-dъxla, który powinien był się rozwinąć w polskie -dechł | -tchła (z asymilacją bezdźwięczności). Czas przeszły od zdechnąć powinien zatem brzmieć zdechł | zetchła, a w 1 os. l.poj. zdechłem | zetchłam. Natomiast we wszystkich osobach i rodzajach liczby mnogiej powinno być zetchły, zetchli (plus ewentualnie końcówki osobowe: zetchliśmy itd.). Tak oczywiście nie jest. Co się zatem stało? Dlaczego w tym jednym przypadku wygrała jednak forma zgodna z 3 os. l.poj. rodzaju męskiego? Można szukać mniej lub bardziej przekonujących wyjaśnień, ale być może wystarczy stwierdzenie, że wyrównanie analogiczne może działać w obu kierunkach. Fakt że prawdopodobieństwo jednej z możliwości jest mniejsze, nie oznacza, że jest zerowe. W każdym razie fonologicznie regularna forma zedchła/zetchła jest udokumentowana w polszczyźnie XV w.; istniał też wtedy przymiotnik zetchły, ale niebawem oboczny wariant zdech- został wprowadzony wszędzie, gdzie się dało.
Przykład trzeci, starszy: czasownik czyść ‘czytać, odczytywać, liczyć’ (z prasłowiańskiego *čisti). Miał on czas teraźniejszy typu ja cztę, on czcie i czas przeszły oparty na imiesłowie *čьtlъ | *čьtla, co dało staropolskie czetł, cztła (w pierwszej osobie czetł jeśḿ | cztła jeśḿ > czetł-em, cztła-m). Formy te były w użyciu jeszcze w XVI w., ale komplikacje odmiany utrudniały życie użytkownikom języka. Pod wpływem formy czcie przekształcono bezokolicznik na czcić i dopasowano do niego czas przeszły: czcił | czciła | czciłem, likwidując oboczności. Potem czasownik czcić został zastąpiony przez pokrewną formę częstotliwościową czytać, co pozwoliło uniknąć niewygodnej homonimii z innym czcić < czścić < *čьstiti, oznaczającym ‘oddawać cześć’. Semantyczną pamiątką po czyść/czcić ‘czytać’ jest słowo czcionka (coś, co jest czcione, czyli czytane).
Przykład czwarty, bardzo stary: czasownik kwiść (dzisiejsze kwitnąć). W tym przypadku mamy staropolski czas teraźniejszy ja kwtę, on kwcie i czas przeszły oparty na imiesłowie *kvьtlъ | *kvьtla, > kwietł | kwtła. Ta ostatnia forma wydaje się absurdalnie pokręcona, ale musiała istnieć, bo mamy jej poświadczenie staropolskie (z przedrostkiem wez-) z Psałterza puławskiego: „Weskwtło jest [tzn. ‘zakwitło’] ciało moje”. Odpowiedni rodzaj męski brzmiał wskwietł. W obliczu takiego łamańca fonetyczno-morfologicznego użytkownicy języka skapitulowali już w dobie staropolskiej i rozwiązali problem, uogólniając samogłoskę bezokolicznika (oraz form częstotliwościowych takich jak zakwitać) w całej odmianie (kwitł | kwitła | kwitłem). Ponadto w czasie teraźniejszym przeniesiono czasownik do przyjaźniejszej dla użytkownika koniugacji tematów na -ną-. Jednym z ostatnich śladów starej formy w języku ogólnym było rymowane powiedzonko łacińsko-polskie odnotowane w księdze przysłów z 1618 roku: „in diebus Eliae, kiedy zakstą kije” (‘w czasach Eliasza, kiedy zakwitną kije’, czyli „na święty Nigdy”). Forma zakstą to ludowe zniekształcenie odziedziczonej formy zakwtą.
A zatem oboczności podobne do szedłem | szłam eliminowano jedną po drugiej, aż pozostała ta jedna jedyna nietknięta przez analogię. I tej ostatniej bronimy jak cennej relikwii, nie zdając sobie sprawy, że przed nią były inne, które nasi przodkowie dawno porzucili. Nie trzeba dodawać, że język polski jakoś nie zginął od tych porzuceń.
Bronimy też „poprawnej” samogłoski nosowej w formach takich jak wziąłem, choć Bogiem a prawdą nie jest ona już nawet nosowa, bo normalną wymową jest [ˈvʑɔw], [ˈvʑɛwa]. I tu jednak nasilenie niechęci do formy nienormatywnej zależy od czynników takich jak częstość występowania. Jeśli powiemy: „Tak się zlękłem, że cały się trzęsłem, więc wzięłem głęboki oddech”, ktoś ze słuchaczy może z dużym prawdopodobieństwem zrócić nam uwagę, że „nie mówi się wzięłem, tylko wziąłem”, ale dwie się pierwsze z wyróżnionych form mogą się przemknąć niezauważone.
Wykonajmy prosty pomiar badawczy przy pomocy narzędzia, jakim jest Narodowy Korpus Języka Polskiego. Składa się on z wersji pełnej (ok. półtora miliarda słów) i z podkorpusu zrównoważonego stylistycznie (ok. 240 mln słów). Ten drugi to – jak piszą redaktorzy – „wybór z tekstów całego korpusu według ustalonych proporcji rejestrów stylistycznych i rodzajowych. Ten korpus ma być reprezentatywny, tzn. proporcje częstości wyrazów i konstrukcji, kolokacje (typowe skojarzenia) oraz inne cechy leksykalne i gramatyczne powinny odpowiadać poczuciu językowemu przeciętnego użytkownika polszczyzny”. W tabelce poniżej mamy liczbę wystąpień form uważanych za poprawne i niepoprawne w obu wersjach korpusu.
forma
korpus pełny
korpus zrównoważony
zacząłem
23733
6603
zaczęłem
128
7
wziąłem
8034
2214
wzięłem
62
0
trząsłem
106
64
trzęsłem
14
3
ukląkłem
70
41
uklękłem
21
9
Jak widzimy, formy męskie 1 os. l.poj. czasu przeszłego dla zacząć są (w korpusie pełnym) 2,95 raza częstsze niż dla wziąć, 199 razy częstsze niż dla trząść i 262 razy częstsze niż dla uklęknąć. Różnica dwóch rzędów wielkości pozwala nam zaliczyć zacząć i wziąć do czasowników często używanych, a trząść i uklęknąć do względnie rzadkich.
Szacowane na podstawie danych korpusowych prawdopodobieństwo pojawienia się formy niepoprawnej zaczęłem zamiast zacząłem wynosi 0,0052 dla korpusu pełnego i 0,0011 dla korpusu zrównoważonego. Dla wzięłem zamiast wziąłem mamy empirycznie szacowane prawdopodobieństwo 0,0077 dla korpusu pełnego i 0 dla korpusu zrównoważonego. Dla trzęsłem zamiast trząsłem odpowiednie wartości wynoszą 0,12 i 0,045, a dla uklękłem zamiast ukląkłem – 0,23 i 0,18. Można zatem wywnioskować, że tolerancja dla trzęsłem i uklękłem jest o całe rzędy wielkości wyższa niż dla zaczęłem i wzięłem. Im rzadszy czasownik, tym większe prawdopodobieństwo, że ulegnie wyrównaniu analogicznemu i pies z kulawą nogą nie zwróci na to uwagi.
Oto charakterystyczny przykład z prozy znakomitego pisarza Andrzeja Bobkowskiego (1913–1961): „Teraz uklękłem, wyciągnąłem nad nim rękę i zacząłem […]”. Bobkowski na pewno nie użyłby formy wyciągnęłem ani zaczęłem, a choćby i użył, to z pewnością interweniowałby korektor Instytutu Literackiego w Maisons-Laffitte (gdzie w 1957 r. ukazały się Szkice piórkiem Bobkowskiego). Natomiast forma uklękłem, choć teoretycznie niepoprawna, nikogo nie raziła na tyle, żeby ściągnąć na siebie odium.
Proszę nie sądzić, że zamierzam bronić form typu szłem i zaczęłem albo je propagować. Ale potępiać też ich nie będę. Podstawowym obowiązkiem językoznawcy nie jest ocenianie, pouczanie bliźnich, jak powinni mówić i pisać, ani narzucanie im własnego gustu, tylko obiektywna obserwacja procesów zachodzących w języku i wyjaśnianie ich mechanizmu.