O lewitacji i bramkach

Z pewnością słyszeliście o “magnetycznych pociągach, które lewitują nad szynami”, względnie mogliście widzieć obrazek podobny do tego:

fot. na licencji CC BY-SA 3.0.

Jak widać na załączonym obrazku, mamy tu jeden przedmiot lewitujący nad drugim; wiadomo również, że gdyby próbować powtórzyć to samo w warunkach domowych przy użyciu zwyczajnych magnesów lub innych przedmiotów, to nasze starania spełzną na niczym. Jak zapewne kojarzycie, powodem tego zjawiska jest coś, co nazwano nadprzewodnictwem. Najczęściej spotykanym wyjaśnieniem jest, że “polega ono na zaniku oporu wewnątrz materiału”. Przyznam osobiście, że uwielbiam takie okrągłe definicje, z których niewiele wynika. W tekście Proszek PERSIL, Żarówka OSRAM i tabletki CALGON wspomniałem pokrótce o tym, na czym polega działanie żarówki, która “wisi i grozi” w myśl popularnego dowcipu. Magia, z której wynika świecenie żarówki, polega na tym, że przepływające przez drut elektrony napotykają na składające się na niego atomy np. wolframu, z którymi zderzają się, przekazując im część swojej energii, która jest następnie “wyświecana” za pośrednictwem fotonów. Wiemy, że przesył prądu powoduje też straty wynikające z takiego oporu. Wiemy również, że ów opór zdaje się zanikać, by spaść do zera w przypadku, gdy schładzać pewne materiały do temperatur w pobliżu zera absolutnego. Myślę, że to ostatnie powinno nas naprowadzić na to, co stoi za tym zjawiskiem. Coś bardzo podobnego dzieje się, gdy schładzać niektóre gazy do tak ekstremalnych temperatur: ciecz w takim stanie traci opór wynikający z sił związanych z jej lepkością i potrafi bez żadnej ingerencji “wspinać się” po ściankach naczynia, by z niego uciec. Odkrycie tego fenomenu, nazwanego nadciekłością, zawdzięczamy między innymi Piotrowi Kapicy o którym pozwoliłem sobie wspomnieć w O zapachu który nie pachnie i kolorze którego nie widać. Tam również wspomniałem, że wynika on z pewnych niezwykłych cech, które posiadają cząstki w zależności od wewnętrznego momentu pędu, tj. “spinu”. Cząstki będące fermionami, o spinie połówkowym, nie mogą zajmować tych samych poziomów energetycznych, bo mówiąc ironicznie, Pauli im zakazał. Mogą to za to robić cząstki o spinie całkowitym, czyli bozony. To zaś, czy jądro atomowe jest fermionem, czy bozonem, wynika ze zsumowania spinów tworzących je protonów i neutronów o spinach 1/2. Ciecz staje się nadciekła, gdy tworzące ją jądra atomowe kolektywnie zajmują najniższy z możliwych poziomów energetycznych. Materia w takim stanie skupienia nazywana jest kondensatem Bosego–Einsteina (nie mylić z tym, co wydostało się z jego ust, gdy oddychał bosy na tarasie w grudniowy poranek). O ile w przypadku izotopu 4He, tj. jądra składającego się z dwóch protonów i neutronów, powstawanie takiego kondensatu nie jest niczym dziwnym, to wątpliwości pojawiają się, gdy zauważymy, że izotop 3He również taki stan przybiera, gdy schłodzić go do tak niskich temperatur. Jądro tego izotopu jest fermionem – składa się z dwóch protonów i neutronu. No, nieważne jak liczyć, taki twór nigdy nie przyjmie spinu całkowitego, a więc jako podlegający zakazowi Pauliego nie może robić takich rzeczy – ale robi. Skoro tak być nie może, ale tak się właśnie dzieje, to oznacza, że albo my czegoś nie rozumiemy, albo właśnie popsuł się nam Wszechświat.

O ile Wszechświat psuje się raczej rzadko, o tyle ludzie czegoś nie rozumieją raczej często. W tym przypadku nie potrafiono zrozumieć bez odpowiednego aparatu matematycznego czegoś, co wydaje się być siłą napędową biznesu i polityki w wielu krajach, a mianowicie tzw. “wejścia w układ”. W świecie mechaniki kwantowej takie układy, które pomimo tego, że ich składniki są fermionami, zachowują się jak bozony, nazwano “parami Coopera”, których dokładnie tak, jak w przypadku orbitali, koloru, zapachu etc. nie należy interpretować jako czegoś fizycznego. I tak w przypadku 3He jądra tworzą najpierw parę Coopera, a następnie, gdy mogą udawać bozony, tworzą z innymi takimi układami ów kondensat, który ma tendencje do uciekania z szklanek.

No to pomyślmy: skoro przepływ prądu elektrycznego to w istocie przepływ swobodnych elektronów, to wyjaśnienie nadprzewodnictwa nasuwa się samo. Materiał schłodzony do takich temperatur przestaje stawiać opór przepływającemu prądowi, tj. elektronom, gdyż formują one pary Coopera łączące elektrony o przeciwnych pędach. Wypadkowy pęd takiej pary wynosi zero. Oznacza to, że prąd raz “wpuszczony” do takiego nadprzewodzącego obwodu pozostanie tam, teoretycznie, na zawsze, co zdają się potwierdzać kilkuletnie eksperymenty, w których nie odnotowano żadnych strat w przesyle prądu w takim obwodzie. Eksperymenty zarzucono głównie z uwagi na koszty i na to, że ich przebieg był równie pasjonujący jak regaty łodzi podwodnych. Wprowadzenie materiału w stan nadprzewodzący niesie jeszcze jedną ciekawą konsekwencję – gdyby umieścić obok takiego materiału magnes to tak długo jak długo nie wprowadzimy go w stan nadprzewodnictwa tak długo nic się nie stanie, jednak gdy tylko przekroczymy temperaturę krytyczną materiał zacznie natychmiast zachowywać się jak magnes skierowany tym samym biegunem do wcześniej wspomnianego magnesu i go odpychać. Przyczyną takiego stanu jest tzw. efekt Meissnera. Okazuje się że jeśli zbliżyć magnes do nadprzewodnika to linie wytwarzanego przez niego pola magnetycznego zamiast przenikać materiał to zostaną z niego wypchnięte tak jakby nadprzewodnik wytwarzał własne pole wypychające pole oddziałującego z nim magnesu. Jeśli “przyjrzeć się” dokładnie powierzchni materiału to zaobserwujemy że powstają tam prądy wirowe, a jak pamiętamy przepływ ładunku elektrycznego powoduje powstanie pola magnetycznego. Ponieważ takie pole można generować za pomocą odpowiednio silnych elektromagnesów, łatwo sobie uzmysłowić, dlaczego pociąg lewituje nad nadprzewodzącą szyną. Można by w sumie zapytać – skoro korzyści z używania nadprzewodzących materiałów są tak olbrzymie. to dlaczego ich zastosowanie jest tak ograniczone? Jest to oczywiście spisek wielkich korporacji mający na celu… Mówiąc zaś poważnie – największym ograniczeniem jest temperatura, do jakiej należy schłodzić większość takich materiałów, a jest to temperatura ciekłego helu. Wykorzystanie nadprzewodzących linii wysokiego napięcia jest po prostu bardzo kłopotliwe technicznie. Wykorzystanie zaś nadprzewodzących przewodów w warunkach domowych jest pozbawione ekonomicznego i technicznego sensu. Stąd nadprzewodniki znajdujemy głównie w elektromagnesach wytwarzających potężne pola, np. w LHC, ale też w wielu technikach obrazowania w medycynie, np. NMR czyli w rezonansie magnetycznym. Cały czas są prowadzone badania nad materiałami, które zaczną przejawiać tego rodzaju właściwości chłodzone do wyższych temperatur np. ciekłego azotu. Odkrycie materiału będącego nadprzewodnikiem w temperaturze pokojowej wydaje się być odległym sci-fi, ale jak powszechnie wiadomo, parę rzeczy znanych z filmów tego gatunku każdy z nas ma w domu lub kieszeni.

No właśnie: urządzenia, które kiedyś były domeną filmów takich jak Star Wars czy Star Trek, a które posiada praktycznie każdy z nas. Urządzenie, które umożliwia wyświetlanie danych oraz ich przesyłanie i przetwarzanie. Umożliwia nam łączność za pośrednictwem globalnej sieci z każdym, kto posiada inne. Z jego pomocą możemy rozwiązywać różne problemy i uzyskiwać odpowiedzi na zapytania. Mam tu na myśli oczywiście urządzenie zwane popularnie “smartfonem”, które w istocie jest po prostu zminiaturyzowaną i skompresowaną wersją innych urządzeń służących do pozyskiwania, przetwarzania i przesyłania danych, jak np. komputer, aparat, telefon, i każdego innego zawierającego tranzystory i układy scalone. Nawet teraz, pisząc ten tekst, nie robię nic innego niż wprowadzenie pewnych danych, które zostaną przetworzone i przesłane na serwer, z którego zostaną później przesłane i przetworzone, aby móc być wyświetlonymi na Waszych ekranach. Te dane, jak zapewne wiecie, są zapisywane w postaci zer i jedynek przez układ scalony zawierający mnóstwo bramek, które mogą w zależności od tego, czy płynie przez nie prąd, czy nie, przyjąć wartość jedynki lub zera. O ile włączanie i wyłączanie przepływu prądu jest dość kłopotliwe i wymaga mnóstwa prądu oraz miejsca, o czym przekonali się konstruktorzy pierwszych komputerów opartych na tzw. lampach elektronowych, o tyle te problemy można obejść, gdyby mieć materiał, który może być tak trochę przewodnikiem, a tak trochę nie. I znów okazuje się, że choć pozornie takie zjawisko nie znajduje wytłumaczenia na gruncie fizyki klasycznej, to okazuje się logiczną koniecznością praw fizyki kwantowej. Spójrzmy, jak to wygląda w przypadku przewodników i izolatorów:

Skoro przewodzenie prądu to umożliwianie przepływu elektronów, to pomyślmy nad tym których? Bez wątpienia dotyczy to elektronów walencyjnych, tj. znajdujących się na ostatniej powłoce energetycznej, nazwanej na ilustracji pasmem walencyjnym. Skala jest opisana energią w elektronowoltach gdyż przebywanie na każdej z powłok tj. pasm jest związane z posiadaniem pewnej energii z tym związanej. W przypadku materiałów będących przewodnikami pasmo związane z przewodzeniem jest energetycznie poniżej pasma walencyjnego, co umożliwia łatwy przeskok elektronów pomiędzy nimi i przy okazji tłumaczy straty w energii przesyłanej za pośrednictwem tradycyjnych przewodników. W przypadku materiałów będących izolatorami pasmo przewodzenia jest energetycznie znacznie powyżej pasma przewodzenia. Różnice te są rzędu 10 eV co oznacza, że aby izolator stał się przewodnikiem, czyli żeby pojawiły się w nim swobodne elektrony, to należy dostarczyć im energie właśnie takich rzędów. Z tym, że jeśli spróbujecie to zrobić, to oprócz swobodnych elektronów pojawią się również inne swobodne elementy, bo dostarczenie takich porcji energii na tym poziomie oznacza zniszczenie izolatora, a gdyby nawet było możliwe, to jest to zwyczajnie sztuka dla sztuki z uwagi na koszty takich zabaw.

A co w przypadku materiałów, w których owo pasmo zabronione to niewielka przerwa energetyczna? Taka, którą da się pokonać przy pomocy niewielkiego napięcia przyłożonego z zewnątrz lub np. pola elektromagnetycznego?

W przypadku takich materiałów, gdy przerwa energetyczna wynosi ok 2 eV, właśnie za pomocą wyżej wspomnianych działań możemy dostarczyć elektronom z pasma walencyjnego wystarczającej energii, aby “przeskoczyły” przez wspomnianą przerwę i stały się swobodne a więc zdolne do bycia nośnikami ładunku elektrycznego. Oczywiście po takim elektronie w polu pozostaje… dziura. Jakie właściwości ma taka dziura? Skoro elektron niósł ładunek ujemny to dziura będzie pozytywna. Stąd łatwo zauważyć, że przepływ ładunku w takim półprzewodniku ma charakter oddziaływań elektron-dziura. Przewodnictwo oparte głównie na elektronach to domena półprzewodników będących mieszanką pierwiastków z grupy 14 oraz 15. Nadmiar elektronów utworzy wówczas nowy poziom energetyczny – tzw. pasmo donorowe będący tuż pod pasmem przewodnictwa co oznacza że elektrony mogą się do niego przenosić przy niewielkim koszcie energetycznym. W przypadku półprzewodników będących mieszanką pierwiastków z grup 14 i 13 tuż nad pasmem walencyjnym powstaje wolne pasmo akceptorowe. Spontaniczne przechodzenie elektronów na ten poziom spowoduje powstanie dziur które pełnią tu rolę nośnika ładunku.

Jak widać, mechanika kwantowa, choć jest niezmiernie dziwna, znajduje się dosłownie wszędzie wokół nas – od latającego pociągu w Azji po telefon komórkowy w Twojej kieszeni.

(c) by Lucas Bergowsky
Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem.

6. Co z tą cząstką/falą?

Jak piszę za każdym razem – materia budująca nasz świat charakteryzuje się zdumiewającymi właściwościami. Najbardziej fantastyczną z nich wydaje się być ów dualizm, który sprawia iż każda z cząstek posiada cechy fali. Koncepcja ta pozwoliła Bohrowi stworzyć model atomu w którym elektron krąży wokół dodatnio naładowanego jądra na ściśle określonych orbitach. Twierdził on iż elektron jest utrzymywany na orbicie wokół jądra za pomocą oddziaływania elektromagnetycznego. Skoro elektron ma ładunek ujemny a jądro dodatni to nie ma w tym nic dziwnego. Problem pojawia się gdy zapytać – “a dlaczego właściwie taki elektron nie spadnie na jądro?” plus i minus się przyciągają a więc wydaje się to być sprzeczne z zdrowym rozsądkiem. Że tak się nie dzieje, to łatwo zaobserwować – z jakiegoś powodu nasz świat jednak pozostaje mniej więcej stabilny. Aby to wyjaśnić Bohr posłużył się pracami Plancka. Według Bohra elektron nie mógł się znajdować na dowolnej orbicie, ale na ściśle określonej. Aby przeskoczyć na wyższą bądź niższą elektron musiał pochłonąć lub wyemitować foton o ściśle określonej energii. I świetnie wyjaśniało to obserwację widma podgrzanego gazu – wodoru.

fot. domena publiczna

Gdyby ta energia mogła być emitowana w dowolnych porcjach, to powinniśmy obserwować ciągłe widmo jak w tęczy. Tymczasem obserwujemy wyraźne, ostre linie i czarne obszary. Te możliwe orbity da się nawet gładko wyliczyć i opisać wzorami, z których wynika że możliwe są te orbity na których moment pędu elektronu jest wielokrotnością stałej Plancka dzielonej przez 2π. Tu wyjaśnię te wszystkie wulgaryzmy – moment pędu to po prostu matematyczny opis tego jak się ciało porusza. Wystarczy nitka i kawałek np. plasteliny na końcu i zakręcić, jeśli znamy masę plasteliny, prędkość i promień tego okręgu to możemy obliczyć moment pędu z wzoru L=mvr. Stała Plancka to kwant, czyli najmniejsza porcja takiego momentu pędu tj. 6.63·10−34 J*s. Cóż – Bohr wszystko gładko wyliczył, odebrał nagrodę Nobla i w sumie można by się rozejść. Niestety ten model ma poważne wady. Nie ma sensu dla atomów posiadających więcej elektronów niż jeden i absolutnie nie wyjaśnia, w jaki sposób elektron będący falą się nie rozprasza – przecież każdy wie że fale z czasem słabną. I jak właściwie określić gdzie znaleźć ów elektron i jak przewidzieć kiedy taka emisja bądź pochłonięcie fotonu nastąpi? Gdyby elektrony faktycznie krążyły po orbitach tak jak planety, to znając ich pęd i położenie można by precyzyjnie przewidzieć gdzie można by go “przygwoździć”.

fot. domena publiczna

Rozwiązanie tej kwestii zostało nazwane mechaniką kwantową która nie jest trudna do zrozumienia ale trochę trudna do zaakceptowania. Za stworzenie tej teorii przyznano, jeśli się nie mylę, 11 nagród Nobla a sami jej twórcy tacy jak np. Heisenberg i Schrödinger nie potrafili zaakceptować tego iż ich przewidywania okazały się być prawdą.

Heisenberg zapewne kojarzy się wam z serią “Breaking Bad”, a powinien z dość miękką postawą wobec nazizmu i katarem siennym. Pierwsza kwestia budzi we mnie niesmak, druga zaś sprawiła iż mający wtedy dwadzieścia cztery lata Heisenberg udał się na wyspę Helgoland, aby uciec przed pyłkami. Dla zabicia czasu zajmował się wyżej wymienioną kwestią i postanowił zastosować pewną matematyczną sztuczkę – uznał, że skoro nie da się oznaczyć dokładnie pojedynczych wartości, to można użyć czegoś co matematycy nazywają “macierzą”.

Dlaczego taka tabela? Heisenberg wymyślił, że skoro nie dało się dokładnie oznaczyć wszystkich parametrów takich jak pęd i położenie cząstki, to można je opisać w formie tablicy z oddzielnymi wartościami dla orbity początkowej i końcowej takiego przeskoku. Dzięki temu elektron nie musi mieć dokładnie określonego położenia, a całą gamę w zależności od przyjętych orbit. Heisenberg gdy odkrył że jego wyliczenia zgadzają się z obserwacjami nie mógł zasnąć do rana i całkiem zapomniał o dręczącej go alergii – po powrocie przesłał swoje prace do Wolfganga Pauliego i Maxa Borna. Jeśli nie wiecie co to wszystko oznacza, to spokojnie – on też nie wiedział ale jak sam zapisał “Jest to dla mnie niejasne ale wygląda na to że elektron nie porusza się po orbitach”.

Niezależnie od niego tę kwestię rozpatrywał Schrödinger, który zapewne kojarzy się z kotem a powinien z ogierem. Tak przynajmniej twierdziła jego małżonka. Mówiąc wprost, ten wybitny fizyk prowadził bardzo bujne życie pozamałżeńskie, co ciekawe za przyzwoleniem małżonki która miała twierdzić że “spokojniej żyć z kanarkiem niż z ogierem, ale ja uwielbiam konie”. Gdy pewnego razu udał się z swoją kochanką w góry miał z sobą prace de Broglie’a, postanowił więc sprawdzić co się stanie gdy spróbuje opisać elektron jako falę. Wyniki były zdumiewające bez żadnych tabel, macierzy etc. a jedynie za pomocą funkcji opisał elektron a jego wyniki idealnie pokrywały się z pracami Bohra. Ot wystarczyło coś co matematycy nazywają “hamiltonianem” czyli zebraną do kupy energią kinetyczną i potencjalną aby uzyskać takie gładkie wyniki. Tylko że taki falowy opis nie ma sensu jeśli pomyślimy o obserwacjach o których pisałem ostatnio – jeśli spróbować złapać pojedynczy elektron to okazuje się być punktem a nie falą. To o co tu właściwie chodzi? Jak wygląda ten atom i gdzie jest ten elektron? Czym są te fale skoro na pewno nie jest to rozsmarowany elektron który w odpowiedniej chwili zbiera się do kupy?

Całość wyjaśnił dopiero Max Born. Zrozumiał on iż te zjawisko to coś zupełnie innego niż fala na wodzie – fale które tak pięknie wynikały z równania Schrödingera i nieoznaczoność ich cech które wykazał Heisenberg mają sens tylko w jednym wypadku: gdy opisują nie fizyczną fale ale prawdopodobieństwo. Brzmi dziwacznie? Zgadzam się – sam Einstein nie potrafił tego przyjąć do wiadomości mówiąc iż “Bóg nie gra w kości…”. Łatwo to sobie jednak wyobrazić gdy pomyślimy o sytuacjach z życia codziennego. Jeśli wiecie że wasz znajomy zazwyczaj spóźnia się na autobus to oznacza że w okolicach czasu jego odjazdu będzie gdzieś w okolicach przystanku, ale żeby stwierdzić gdzie jest dokładnie trzeba zadzwonić i zapytać, wtedy poda nam swoje położenie. Dokładnie tak samo jest z elektronem – zanim go nie sprawdzimy wydaje się być tak jakby nieokreśloną sumą wszystkich możliwości. Pytanie o to gdzie jest elektron po prostu nie ma fizycznego sensu. Należy raczej zapytać o to gdzie jest największa szansa na jego znalezienie.

fot. Ulrich Mohrhoff

Gdyby wyrazić to w formie grafiki, to wygląda to w ten sposób – są to orbitale. Im obszar jaśniejszy tym większa szansa na znalezienie tam elektronu. Dlaczego nie da się wyznaczyć dokładnych położeń? Czy wynika to z niedoskonałości naszych metod? Nie, przypomnijcie sobie, jak mały jest elektron. Jeśli chcemy go zaobserwować to należałoby go oświetlić czyli wysłać w jego stronę fotony o określonym pędzie. Foton zderzając się z elektronem spowoduje jego odrzut czyli zmieni jego pęd. Niestety w naszym wszechświecie nie da się znać na raz wszystkich parametrów. Gdybyśmy je znali, to moglibyśmy przewidywać przyszłość z 100% pewnością a tak przypomina to jak żywo prognozę pogody. Tak, z prac tych wszystkich fizyków wyszło coś bardzo dziwnego – wychodzi na to, że Wszechświatem rządzi przypadek, a rzeczywistość jest nie tyle stałą strukturą co sumą oddziaływań pomiędzy najmniejszymi z cząstek, które je budują. Następnym razem, gdy spojrzysz przez szybę i ujrzysz nie tylko to, co za nią, ale również swoje odbicie to pomyśl, że wynika to z tego że w wyniku “kwantowego rzutu kośćmi” część fotonów przez nią przeszła a część odbiła się o nią i nie ma żadnego powodu który za tym stoi – i nie wiemy dlaczego, bo sama natura nie wie co się stanie.

(c) by Lucas Bergowsky
Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem
.

5. O oglądaniu rzeczy małych.

Pewnie wielu z was widziało niesamowite fotografie małych rzeczy np. bakteria, atom, pyłek kwiatu w niesamowitej ostrości i z dużą ilością detali. Wykonanie fotografii roztocza z taką ilością szczegółów nie byłoby możliwe gdyby materia nie posiadała owej dziwacznej dualnej natury.

fot: National Science Foundation

Myślę, że dla każdego z nas jest oczywistym, iż w ciemnym pomieszczeniu widać mało a żeby cokolwiek dostrzec, to trzeba je oświetlić. Żeby dostrzec drobne elementy to trzeba je oświetlić bardziej i dokładniej o czym wie każdy kto w życiu miał okazję usłyszeć słynne zdanie: “mnie świecisz czy sobie?!”. Dokładnie na tej samej zasadzie działają klasyczne mikroskopy – oświetlamy oglądane próbki światłem, które niczym fala odbija się i trafia do naszych oczu pełniących. Generalną zasadą jest tu, aby długość fala mniej więcej odpowiadała rozmiarom oglądanego obiektu. Im mniejszy jest obiekt, tym krótszej fali należy użyć. I tu zaczynają się schody prowadzące do mikroświata. Taką granicą dla światła, czyli fotonów, wydaje się być ok. 200 nm. Tu przypominam – nanometr to miliardowa część metra. Weźmy do ręki linijkę – spójrzcie na odległość milimetra, aby uzmysłowić sobie jak wygląda nanometr należałoby podzielić ten milimetr jeszcze na milion części. Jednak w mikroświecie taka długość fali to i tak bardzo dużo. Przyczyną jest relatywnie niewielki pęd fotonów.

Pamiętacie z poprzednich części te wzory? Skoro każdemu obiektowi, który pęd posiada, można przypisać falę o określonej długości to może warto skorzystać z innych cząstek? Na taki pomysł wpadli w Berlinie E. Ruska i M. Knoll w 1931r. którzy postanowili posłużyć się elektronami które łatwo rozpędzić pomiędzy katodą a anodą o odpowiedniej różnicy napięć. Im większa ta różnica, tym krótsza jest długość fali takiego elektronu a więc można oglądać naprawdę małe obiekty w niesamowitej rozdzielczości. Małe obiekty naprawdę łatwo rozpędzić do prędkości bliskich prędkości światła, a gdy ich strumień napotka próbkę, może zadziać się kilka rzeczy – elektrony mogą się odbić od powierzchni próbki lub wybić z jej powierzchni inne, a skoro mogą się odbić, to my możemy je zarejestrować. Dobrym modelem takiej sytuacji jest zabawa polegająca na obrzucaniu jakiegoś przedmiotu ukrytego pod stołem piłeczkami do ping-ponga i próba odgadnięcia kształtu obiektu. Jeśli rzucimy takich piłeczek odpowiednio dużo, to zadanie wydaje się być banalne, zwłaszcza jeśli zaprząc do pracy kilka komputerów które na podstawie zarejestrowanych piłeczek stworzą nam obraz obrzuconego obiektu. W przypadku próbki odpowiednio cienkiej, fale elektronów mogą ją zwyczajnie przeniknąć.

Skoro te urządzenia są tak banalnie proste w działaniu, to dlaczego nie są stosowane wszędzie i do wszystkiego? Nie wszędzie aż taka rozdzielczość jest potrzebna, drugą kwestią jest to iż aby elektrony mogły działać swobodnie to próbka musi być umieszczona w próżni i odpowiednio przewodzić prąd. Jak widać problem dotyczy głównie próbek “biologicznych” i można go rozwiązać w dość prosty sposób. Wystarczy taką próbkę pokryć cieniutką, bardzo cieniutką, warstewką metalu. Wynika z tego że można się również posłużyć samą powstałą “skorupką”.

Nasuwa się tu pytanie – jak głęboko da się tak zajrzeć? Jak widać z wzoru, ogranicza nas prędkość jaką możemy nadać takiemu obiektowi. Pewnie części z was przyszedł do głowy obiekt który jest moim zdaniem jedną z najfajniejszych zabawek jaką obecnie mają naukowcy – Wielki Zderzacz Hadronów!

fot: CERN-PHOTO-202109-138-1

Tak, prace prowadzone w CERN to nic innego jako obserwacja obiektów naprawdę małych. LHC jest jednym z wielu akceleratorów cząstek. Słowo wywodzi się z łaciny i oznacza nic innego jako “przyśpieszam”. Jak łatwo z tego wywnioskować rolą takiego akceleratora jest przyśpieszyć cząstki elementarne do prędkości bliskich prędkości światła. I właśnie takie akceleratory narobiły sporo bigosu w dwudziestowiecznej fizyce. Fizycy znali foton, elektron, proton, neutron i mieli świadomość że te cząstki wykazują również właściwości falowe. Wiecie co się stało gdy zaczęto zderzać z sobą strumienie takich cząstek? Do tego prostego modelu dołączyła cała masa nowych cząstek które nie były ani elektronem ani protonem ani neutronem. W pewnym momencie same tablice nowo odkrywanych cząstek zaczęły przypominać grube tomiszcza – już w latach 60. XX wieku znano ich dobrze ponad setkę. Skąd się to wzięło? Po co? Jeszcze dziwniej zrobiło się gdy zaczęto rejestrować cząstki będące efektem promieniowania kosmicznego, obecnie znamy ponad 600 takich cząstek które pozornie nie mają nic wspólnego z tymi swojskimi które budują atomy które znamy naszej szarej codzienności.

Jak posprzątano ten bałagan? Jaki związek ma z tym twaróg? To będzie część jednej z kolejnych historii.

(c) by Lucas Bergowsky
Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem
.