Niesamowita wojna doktora Franciszka Witaszka

Prawdopodobnie wielu czytelników bloga nigdy nie słyszało o tajnej wojnie, być może nawet bakteriologicznej, prowadzonej w Poznaniu w czasie niemieckiej okupacji. Myślę, że warto przybliżyć te wydarzenia, ponieważ uważam, że nie powinny zostać zapomniane.
Do napisania tego tekstu zainspirował mnie wpis sprzed kilku dni o podstępie szczepionkowym.

Na początku przypomnę nieco kontekst. Po wejściu wojsk niemieckich do Polski zachodnia część naszego kraju została wcielona do Rzeszy Niemieckiej. Wielkopolska (razem z częścią woj. łódzkiego) została nazwana Krajem Warty (Wartheland). Niemcy uznawali te tereny za rdzennie niemieckie. Reichsstatthalterem (namiestnikiem Rzeszy) Warthelandu został niesławny Arthur Greiser. Tyle tytułem wstępu.

Mapa Kraju Warty – Wartheland (1943)
źródło: Wikipedia, licencja: domena publiczna

Cofnijmy się jednak w czasie do roku 1908, do miejscowości Śmigiel, leżącej ok. 60 km na południe od Poznania. W rodzinie miejscowego kupca, Stanisława Witaszka, urodził się syn – Franciszek. Po zdaniu matury w Ostrowie Wielkopolskim rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego (dziś Uniwersytet Adama Mickiewicza). Ukończył je w 1931 roku, a już rok później zrobił doktorat (w wieku 24 lat!). Był tytanem pracy – oprócz pracy naukowej w dziedzinie mikrobiologii założył firmę produkującą surowice i szczepionki, a także drugą, która wytwarzała naturalne nici chirurgiczne, katgut. Pełnił jeszcze wiele innych funkcji, ale o tym możecie sobie poczytać w sieci.

Franciszek Witaszek
żródło: Cyfrowa Szkoła Wielkopolska, licencja: fair use

Na początku II wojny światowej dr Witaszek opiekował się rannymi w bitwie nad Bzurą (nie był zmobilizowany, trafił tam przypadkiem, działał jako ochotnik). Powróciwszy do Poznania, został zaprzysiężony do Służby Zwycięstwu Polsce (potem ZWZ i AK). I tu zaczyna się właściwa opowieść. Dr Witaszek został mianowany szefem Związku Odwetu, oddziału ZWZ przeznaczonego do bezpośredniej walki z okupantem. Na początku 1940 roku prowadził za zgodą przełożonych legalną praktykę lekarską, lecząc oczywiście tylko Polaków. Liczne wizyty domowe (poruszał się po mieście rowerem) były doskonałą przykrywką dla działalności konspiracyjnej. Grupa dr. Witaszka zakłada w mieszkaniach tajne laboratoria, w których, jak twierdzą bliscy, m.in. namnażane są bakterie tyfusu (duru brzusznego) oraz wąglika.
Jako ciekawostkę mogę tu dodać, że Witaszek na początku wojny, budząc zdziwienie żony, kupił sobie kilkanaście fajek o bardzo różnych kształtach. Służyły mu one do celów konspiracyjnych – za ich pomocą przekazywał zdalnie tajne sygnały innym „witaszkowcom” (tak nazywano członków tej grupy). Był to pomysł bardzo skuteczny – taka sygnalizacja nie wymagała osobistego kontaktu.
Tu trzeba wspomnieć również o dwóch odważnych kobietach. Były to Helena Siekierska ps. Lusia, harcerka, która w 1939 roku zdała egzaminy wstępne na medycynę, oraz Sonia Górzna ps. Sonia. Pierwsza z nich była jedyną Polką zatrudnioną w laboratorium na Uniwersytecie Rzeszy (tak się wtedy nazywał Uniwersytet Poznański). Prowadziła tam własne badania mikrobiologiczne, ale też wykradała przeznaczone dla Niemców szczepionki, którymi dr Witaszek szczepił polskie dzieci, oczywiście całkowicie nielegalnie. Sonia Górzna była od 1937 roku laborantką na tym samym uniwersytecie. W ramach konspiracji w łazience u rodziców prowadziła, jeśli wierzyć ocalałym świadkom, hodowlę kultur bakteryjnych (wąglika i tyfusu). Jeśli to prawda, to było to niesamowicie odważne, ponieważ namnażanie tych bakterii w warunkach zupełnie amatorskich było piekielnie ryzykowne.
Franciszek Witaszek, będąc katolikiem, miał spore obiekcje, jeśli chodzi o użycie toksyn w walce z Niemcami. Rozwiała je audiencja u biskupa Walerego Dymka, który jednoznacznie stwierdził, że sytuacja okupacyjna zwalnia lekarza z przysięgi Hipokratesa.

W laboratoriach grupy Witaszka przygotowywano nie tylko zabójcze bakterie (co bywa współcześnie kwestionowane). Tworzono tam przede wszystkim trucizny (kilkadziesiąt!), głównie takie, które działały z opóźnieniem, ale też takie, które nie zabijały, choć powodowały wielkie spustoszenia w organizmie człowieka. Jeden z preparatów powoli niszczył śledzionę i nerki, drugi natomiast atakował serce, doprowadzając do jego zatrzymania po jakimś czasie. Przygotowywano też wolno działające toksyny, które tajnie dodawano do paszy dla zwierząt (głównie koni). Inny zespół opracowywał też mieszaniny chemiczne, które spiskowcy dodawali m.in. do paliwa. Powodowały one powolną korozję silników. Witaszkowcy produkowali też miniaturowe bomby termitowe (mieszanina aluminium i tlenku żelaza mogąca osiągnąć temp. 3000 stopni), które uczestniczący w konspiracji kolejarze podkładali w wagonach jadących na wschód. Powodowały one pożary pociągów, które wybuchały już w pewnej odległości od Poznania (to dzięki specjalnym zapalnikom działającym po kilku albo kilkunastu godzinach). Niestety, po wojnie nie odnaleziono żadnej dokumentacji tych wszystkich działań. Szacuje się jednak, że grupa pozbawiła życia ok. 150 ważnych Niemców. Straty materialne są trudne do oszacowania.

W skład grupy wchodzili także kelnerzy pracujący w eleganckiej „Cafe Sim” mieszczącej się przy Wilhelmstrasse (dziś hotel Bazar na al. Marcinkowskiego). Właśnie oni byli wykonawcami spektakularnej akcji w 1942 r. Poznański oddział AK dostał informację o przybyciu pięciu ważnych oficerów Abwehry (niemiecki wywiad i kontrwywiad wojskowy). Kelnerzy dosypali do podawanej im kawy nieznane toksyny (niektórzy uważają, że były to bakterie duru brzusznego, co jest raczej kwestionowane). Dwa dni później dwie osoby z tej grupy zmarły, potem taki los spotkał trzy kolejne. Poznański oddział Gestapo stawał na głowie, aby wykryć sprawców. Niestety, dość szybko wpadli na trop kelnerów, którzy po torturach naprowadzili Niemców na ślad grupy dr. Witaszka.
24 kwietnia 1942 roku w gabinecie lekarskim następują aresztowania – w ręce okupantów wpadają sam Witaszek, jego żona i czworo współpracowników. Zostają osadzeni w siedzibie Staatspolizeistelle (obecny Dom Żołnierza na al. Niezłomnych).

Niemcy zdawali sobie sprawę z ponadprzeciętnych zdolności badawczych doktora, dlatego też zaproponowali mu wolność w zamian za podjęcie pracy dla Niemców. Wiedzieli bowiem, że przed wojną prowadził dość zaawansowane prace nad środkiem zbliżonym działaniem do antybiotyku. Poza tym miał w laboratorium RSHA (Reichssicherheitshauptamt – Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy) w Berlinie przygotowywać te same mieszaniny, które wykorzystywał przeciw Niemcom (aby je teraz stosować wobec aliantów). Odmówił. W tym momencie jego los był przesądzony. Wraz z innymi konspiratorami został umieszczony w ponurym Forcie VII.

Brama Fortu VII – Konzentrationslager Posen
źródło: Wikipedia, licencja: GNU 1.2

Grupa doktora została w zasadzie rozbita zupełnie. Większość z konspiratorów (31 osób) została skazana na karę śmierci. Wyrok wykonano także w Forcie VII. Wszyscy zostali powieszeni, a ich ciała spalono. Dodatkowo dr Witaszek oraz trzy inne osoby zostały pośmiertnie zgilotynowane w areszcie na ul. Młyńskiej, a ich głowy zakonserwowano w formalinie i przekazano do Instytutu Medycyny Sądowej. Żona doktora została zesłana do Auschwitz, a dwie córki do obozu w Łodzi, gdzie zostały poddane germanizacji i ze sfałszowanymi metrykami trafiły do niemieckich rodzin. Odszukane na terenie Niemiec wróciły do Polski w 1947 r. Na początku nie znały nawet słowa po polsku. Życie dopisało ciekawy epilog tego fragmentu historii. Polska mama Alodii szczęśliwie przeżyła obóz, a po wojnie spotkała się z niemiecką Mutti, która była przekonana, że adoptowała niemiecką sierotkę. Kobiety, które los tak mocno doświadczył, zaprzyjaźniły się. Pozostałe trzy córki uniknęły germanizacji, ponieważ zostały wcześniej ukryte przez członków rodziny Witaszka.
A namiestnik Hitlera, zbrodniarz wojenny Arthur Greiser, został osądzony, skazany na śmierć i publicznie powieszony 21 lipca 1946 roku na poznańskiej Cytadeli. Przypatrywało się jej ponad 100 tys. ludzi. Była to ostatnia publiczna egzekucja w Polsce.

Strasznie smutne jest to, że postać dr. Franciszka Witaszka oraz jego grupy jest tak mało znana. Upamiętnienie też jest tak naprawdę nieszczególne. Owszem, ma swoją malutką ulicę, ale w zasadzie na obrzeżach miasta, na Świerczewie. Przy noszącej jego imię szkole nr 9 na Łazarzu jest głaz upamiętniający tego wspaniałego człowieka. Jest jeszcze tablica na zamku – i to wszystko.

Ale jeszcze smutniejsze jest to, że zupełnie zapomniane zostały wspaniałe młode dziewczyny, które brawurowo działały w grupie „witaszkowców”. Przypomnijmy je:

Sonia Górzna ps. Sonia (1919-1943)
źródło: CK Zamek, licencja: fair use
Helena Siekierska ps. Lusia (1920-1943)
źródło: AKWielkopolska

Niestety, historia grupy dr. Witaszka pełna jest luk. Nie wiadomo dokładnie, jak (i czy w ogóle) odbywała się hodowla bakterii, jak też to, jakie dokładnie to były bakterie. Jeśli hodowano bakterie duru brzusznego i właśnie je aplikowano w kawiarni, to po pierwsze nie przetrwałyby one w temperaturze gorącej kawy. A po drugie – dur brzuszny na pewno nie zabija w dwa dni. Z kolei laseczka wąglika jest bardzo trudna w hodowli i nie aplikuje się doustnie.
Wiele wątków jest sprzecznych. W zasadzie postacią samego doktora i jego współpracowników zajmowali się historycy, którzy nie mieli wystarczającej wiedzy medycznej czy bakteriologicznej. Może w końcu zainteresują się nią specjaliści od historii medycyny. Od tamtych czasów minęły dziesięciolecia. Szkoda, aby ta historia pozostała niedopowiedziana/zapomniana.

Alodia czy Alice? Tak SS-mani germanizowali dzieci w Kaliszu (faktykaliskie.info)

Dostaniecie nowych rodziców’”. Historie polskich dzieci porwanych przez Lebensborn w czasie wojny

Polski mikrobiolog prowadził własną wojnę z hitlerowcami. Otruł ponad 150 nazistów

Film o doktorze Witaszku – unikatowy, jest tam m.in. jego córka, p. Iwona Hańczewska

MITOM ŚMIERĆ cz.3

Czas na trzecią część mojej deklaracji, wyliczającej tematy, które mam nadzieję poruszyć w kolejnych tekstach publikowanych tutaj – lista naturalnie stale ulega zmianie, bo wciąż trafiam na nowe, warte mojej irytacji mity historyczne.

Prawda o powiązaniach firm samochodowych, lotniczych i zbrojeniowych przed, w trakcie i po drugiej wojnie światowej to fascynujący temat, którym niebawem się zajmę. Chodzi tu nie tylko o kwestie dość oczywiste, dotyczące Ferdynanda Porsche czy dzieci Magdy Goebbels, ale także te bardziej schowane pod cienką warstewką powierzchownego maskowania. W obrębie tego zagadnienia przyjrzymy się Wielkiej Brytanii, Niemcom, Włochom i Japonii. Dowiemy się także, dlaczego pan Porsche nie był fajną postacią (choć lepszą poniekąd od zięcia) i dlaczego jakość japońskich samochodów była tak wielkim szokiem dla innych producentów w latach 60. i 70, a także poznamy odpowiedź na pytanie: co ma wspólnego syn Mussoliniego ze skuterem Vespa?

Następny mit dotyczy Imperium Brytyjskiego. Dlaczego w Wielkiej Brytanii w 1865 roku Parlament (który w żadnej mierze nie stanowił reprezentacji całego narodu) uchwalił The Locomotive Act, zwany też Red Flag Act, który zmuszał każdego kierującego pojazdem bez koni, by ten wysyłał przodem przed sobą jegomościa z czerwoną flagą? Oficjalnie dlatego, by chronić społeczeństwo przez ogromnym zagrożeniem, po to, by kury nie przestały znosić jajek, a krowy dawać mleko. A naprawdę chodziło tylko o to, że WSZYSCY bez wyjątku członkowie Parlamentu mieli akcje przedsiębiorstw kolejowych… Ciekawe jest także to, dlaczego przez dziesięciolecia angielskie samochody miały nieoptymalny stosunek średnicy cylindra do skoku tłoka. Nie wynikało to bynajmniej z głupoty inżynierów, tylko z głupoty polityków: opodatkowanie samochodów z silnikami spalinowymi oparto bowiem na powierzchni denka tłoka. Nawet francuski system kalkulacji tzw. koni fiskalnych miał więcej sensu. W Wielkiej Brytanii nadto jeszcze wiele lat po wojnie sprzedawano tylko „wojenne” paliwo niskooktanowe – więc silniki na rynek wewnętrzny miały niski stopień sprężania. Wersje eksportowe aut otrzymywały jednostki napędowe „High Compression”, a wieloma z nich jeździli majętni Anglicy po drogach Kontynentu, korzystając z cudzej infrastruktury i lepszej benzyny.

Kolejny temat to prawdziwe skutki pracy hitlerowskich inżynierów po wojnie – niby wiemy o tych w amerykańskim programie kosmicznym (ale nie o wszystkich), za to nie wiemy niemal nic o tych w ZSRR. Sowieci zawsze upierali się, że ich nie było wcale, w epoce Jelcyna dopiero wyszło na jaw, ile tysięcy inżynierów i naukowców z hitlerowskich Niemiec zmuszono bądź zachęcono do pracy ku chwale Stalina. Nieliczne rosyjskie publikacje na ten temat zawsze zawierają klauzulę, podług której Niemcy, owszem, byli, ale nic nie wnieśli do sowieckiego przemysłu i w zasadzie niewiele się przydali. Teraz, za Putina, znów obowiązuje zmowa milczenia. Ale… gdzie byłyby Tu-95 (które wystrzeliwują pociski zabijające ukraińskich cywili) bez wielkiego zespołu konstruktorów Junkersa oraz Standartenführera SS Brandnera, który skonstruował ich silniki? Gdzie byłyby radzieckie i rosyjskie rakiety kosmiczne bez pracowitego Helmuta Gröttrupa (nigdzie, bo nawet dzisiejsze bazują na jego pracach)? Gdzie byłyby sowieckie i potem rosyjskie pociski manewrujące bez zespołu, którego oficjalnym szefem był Czełomiej, a który zaczynał od produkcji V-1? Gdzie byłyby radzieckie silosy na pociski rakietowe bez niemieckich projektów z wojny? Gdzie byłyby samoloty takie jak MiG-21 bez Siegfrieda Güntera i gdzie byłaby sowiecka broń jądrowa bez Standartenführera SS Manfreda von Ardenne, laureata wielu nagród państwowych ZSRR? Zajmę się także udziałem Niemców w powojennym brytyjskim i francuskim przemyśle.

cdn.

MITOM ŚMIERĆ cz.2

Czas na drugą część mojej deklaracji, wyliczającej tematy, które mam nadzieję poruszyć w kolejnych tekstach tutaj – lista naturalnie może ulec zmianie, bo jakiś nowy aspekt historii w każdej chwili może mnie rozsierdzić ponad miarę!

Czytam bardzo dużo książek. Raczej pożeram. I zadziwia mnie, jak to w co najmniej połowie nowych książek historycznych i powieści historycznych nawiązujących do drugiej wojny światowej czytam, jak Polacy w desperacji atakowali czołgi, szarżując na nie z lancami w dłoniach. Niemiecka propagandowa bzdura tak się zakorzeniła w literaturze, iż chyba wyplenić się jej całkowicie nie da. Mit o szarży polskiej kawalerii na czołgi wziął się z niemieckiego fabularnego filmu propagandowego o eskadrze bombowców, zatytułowanego „Kampfgeschwader Lützow”. W filmie tym atak konnicy zainscenizowano, używając do tego słowackich faszystów, odzianych w polskie mundury. W tym samym filmie rolę polskich samolotów odegrały czechosłowackie, dwupłatowe Avie B.534. Dlaczego akurat takich płatowców użyto? Otóż Niemcy byli w posiadaniu całej masy sprawnych, odremontowanych przez siebie polskich samolotów, ale wyglądały one zbyt nowocześnie – za to dwupłatowe myśliwce z szachownicami umacniały obraz zacofanej Polski, który pasował i do przekonań społeczeństw Zachodu, i potem, po wojnie, do komunistycznej propagandy.

Notabene legenda o zniszczeniu polskiego lotnictwa na ziemi datuje się z tego samego okresu działalności ministerstwa kulawego Josepha Goebbelsa – samoloty bojowe bowiem przed wybuchem wojny dyslokowano na przygotowane wcześniej lotniska polowe. Jaki był cel propagandy tego typu? Otóż chodziło o zastraszenie Zachodniej Europy: miała ona wierzyć, że niemieckie siły zbrojne są supernowoczesne, niezwyciężone i że działają błyskawicznie. Filmy propagandowe i kroniki filmowe pokazywały zmotoryzowaną armię, w której każdy żołnierz wieziony był na front jakimś pojazdem, ściskając w dłoniach pistolet maszynowy MP-38. Jaka była prawda? Całe zaopatrzenie Wehrmachtu opierało się na trakcji konnej. Podczas drugiej wojny światowej Niemcy zużyli ponad 3 miliony koni pociągowych. Większość żołnierzy miała karabiny Mausera, a nie pistolety maszynowe, bo nigdy nie wyprodukowano ich tak wiele. Wszystkie te fakty można łatwo sprawdzić w solidnych źródłach, ale niestety mity te do dziś na Zachodzie nie tracą popularności; częściowo rozgrzeszają bowiem wielkie militarne porażki Francji i Wielkiej Brytanii w pierwszej fazie wojny.

Dzisiejsi Brytyjczycy, zwłaszcza niewykształceni prawicowi wyborcy, żyją nacjonalistycznymi mitami, które chętnie powtarzają – a nikt ich nie kontestuje, albowiem naoczni świadkowie prawie wszyscy już zmarli. Jednym z nich jest przeświadczenie, że ewakuacja z Dunkierki stanowiła coś w rodzaju zwycięskiej bitwy. Na pewno był to wspaniały pokaz obywatelskiego pospolitego ruszenia, które ocaliło sporo wojska, dowodzonego przez idiotów, ale nie zwycięstwo, raczej sromotna klęska. Dlaczego idiotów? Służę wyjaśnieniami. Brytyjski Korpus Ekspedycyjny, dowodzony przez Lorda Gorta i jego zastępcę Pownella, liczył aż 390 tysięcy ludzi i był świetnie wyposażony. Walczył za to znacznie mniej skutecznie od jednostek francuskich i głównie się wycofywał. Przeżycie ogromnej liczby brytyjskich żołnierzy to wyłącznie zasługa walecznych Belgów (których Gort nazywał pogardliwie „gorszym gatunkiem ludzi”) oraz Francuzów, którzy ponosząc ogromne straty bronili każdej ulicy, dając sąsiadom zza kanału La Manche szansę na tchórzliwą ucieczkę do domu.

Ucieczkę bez sprzętu, bo Brytyjczycy zostawili we Francji WSZYSTKO. 76 tysięcy ton amunicji, 2500 dział artyleryjskich (60% posiadanych), ponad 600 czołgów (połowę posiadanych w ogóle), 90 tysięcy karabinów, 400 tysięcy ton wszelkiego zaopatrzenia (!) i oszałamiającą liczbę aż 64 tysięcy pojazdów (w tym 20 tysięcy motocykli). Cały ten sprzęt i uzbrojenie świetnie służyły Niemcom od tej pory; część została użyta do odparcia brytyjsko-amerykańskich uderzeń w 1944 roku… Na Wyspach pozostało tak niewiele broni, że wystarczyło jej ledwie do wyekwipowania jednej dywizji. W panice nakazano więc naukowcom projektowanie broni tymczasowej, w tym nawet samopałów z rur kanalizacyjnych. Dla ukrycia potwornej klęski królewskich sił zbrojnych we Francji rozpoczęto rozpowszechnianie mitu o Francuzach, którzy rzekomo „wcale” nie walczyli, mitu niezwykle silnego i trwałego. Dobrze urodzeni i bezgranicznie tępi dowódcy brytyjscy w pierwszej fazie wojny jeszcze niejednokrotnie nawalali – choćby poddając Singapur czy Tobruk – to osobny, ciekawy temat, o którym jeszcze napiszę (także o legendzie Montgomery’ego, tak fałszywej jak legenda o Żukowie, oraz o masakrze niewinnych Norwegów i Holendrów).

Jest jeszcze jeden mit, w który bezkrytycznie wierzą czerwoni na twarzy Anglicy, którzy nie rozumieją różnicy między „its” tudzież „it’s”: to mit pod hasłem „we stood alone„. Zamiast zbudować im infrastrukturę, nowoczesne drogi czy oczyszczalnie ścieków, wmówiono im, że są lepsi od pozostałych Europejczyków, gdyż samodzielnie uratowali nasz kontynent przed Hitlerem. Wierzą święcie, że dzięki swemu geniuszowi zwyciężyli w Bitwie o Anglię (o której wielu nie wie, że miała miejsce podczas drugiej wojny światowej) i że Wielka Brytania sfinansowała cała wojnę w Europie. A, i powtarzają do znudzenia, iż Zjednoczone Królestwo skończyło spłacać długi poniesione podczas prowadzenia wojny „za innych” dopiero w 2006 roku. Jaka jest prawda? Mówiąc w skrócie, wojnę sfinansowały pożyczki z USA w ramach Lend-Lease, które umorzono w 1945. Za to w tym samym roku Brytyjczycy wzięli z Ameryki kolejną pożyczkę i tę faktycznie spłacali aż 60 lat. Dostali także ogromne sumy z Planu Marshalla, by jako jedyny kraj w Europie nie musieć się z nich rozliczyć. Ciekawe, prawda? No i wierzą w mit „Blitzu”, czyli fali niemieckich ataków lotniczych, która w świadomości społecznej rozłączyła się z historią całej wojny i urosła do całkowicie fałszywych rozmiarów – absolutnie nikt nie zdaje sobie sprawy z faktu, że brytyjskie lotnictwo bombowe zabiło w Niemczech wielokrotnie więcej cywili, niż niemieckie w Wielkiej Brytanii.

Zapomniałbym jeszcze o najbardziej bodaj szokującym micie brytyjskim. Otóż wyspiarze lubią chełpić się tym, jak wcześnie w historii ich kraj wyrzekł się niewolnictwa: w 1833 roku (po tym, jak to brytyjskie statki latami zarabiały krocie na transporcie niewolników z Afryki do Ameryki Północnej; zakaz handlu niewolnikami stał się prawem w 1807 roku). Uchwalono wtedy specjalną ustawę, na bazie której bank narodowy pożyczył 20 milionów ówczesnych funtów w złocie, by wypłacić rekompensaty za niewolnictwo. Każdy Anglik, którego o to zapytałem, jest przekonany, że pieniądze wypłacono byłym niewolnikom. Otóż nic bardziej mylnego: pieniądze wypłacono osobom, które poniosły straty, bo już nie mogły posługiwać się niewolnikami! Działanie, któremu niewiedza przydała szlachetności, stanowiło po prostu rodzaj rekompensaty z pieniędzy podatnika w zamian za to, że brytyjscy posiadacze niewolników nie mogli już otwarcie używać ludzi jak narzędzi, szczególnie w karaibskich koloniach, w których uprawiano trzcinę cukrową.

W epoce, gdy rozpowszechnianie internetowych łgarstw stało się bajecznie tanie, powyższe mity utrwalają się, miast spocząć na śmietniku historii.

cdn.