Czarnobyl – 3. We wnętrzu reaktora

O tej katastrofie powiedziano już właściwie wszystko. I to „wszystko” powoduje dziwne wrażenie, że owa katastrofa, oprócz wydatnego udziału sowieckiej myśli technicznej i tamtejszej doktryny znanej u nas z cytatu: „Jak zatrudnialiśmy ekspertów, to nie chcieli realizować naszego programu”, ma wśród swoich przyczyn również procesy dziejące się we wnętrzu reaktora.

I jest to prawda, choć winić należy nie same procesy, a brak kontroli nad nimi. W opisach katastrofy często padają terminy takie jak „rozpad”, „neutrony termiczne”, „moderator”, „pręty kontrolne”, „zatrucie ksenonowe”, „AZ-5”, przy czym autorzy często nie wyjaśniają ich znaczenia lub wyjaśniają je pobieżnie. To ja postaram się być ciut dokładniejszy i połączyć to wszystko w jedną kupę tak, aby pokazać, że winne są nie procesy rozpadu radioaktywnego, a stara prawda, która mówi, że katastrofy nie są dziełem przypadku, lecz wynikiem łańcucha zdarzeń i błędnych decyzji. W tym wypadku właściwie skopano wszystko koncertowo. Zajrzyjmy więc do wnętrza reaktora.

Macie może w domu czajnik? Może być tradycyjny lub elektryczny: jeśli zagotujecie w nim wodę, to jak powszechnie wiadomo, zacznie ona parować i wydostawać się przez otwór zwany niekiedy „dzióbkiem”. Im wyższa temperatura, a otwór mniejszy, tym większe będzie jej ciśnienie – wstawcie w strumień takiej pary papierowy wiatraczek. Dokładnie na tej zasadzie pozyskujemy prąd w elektrowniach jądrowych. Podgrzewamy wodę, która jako para pod ciśnieniem obraca turbiny, następnie ulega skropleniu i tak dalej. No i mamy trochę bardziej wydajne źródło ciepła niż domowy palnik: reaktor jądrowy, w którym zachodzi, a przynajmniej powinna zachodzić, kontrolowana reakcja jądrową polegająca na wymuszonym rozpadzie jąder uranu. Jak pewnie pamiętacie z tekstów O ściskaniu jąder i Atomowa siatkówka ze średnią piłką, jądra składające się z protonów i neutronów trzymają się razem wbrew oddziaływaniu elektromagnetycznemu, które na krótkich dystansach musi ustąpić oddziaływaniu silnemu. No i z uwagi na krótkie dystanse im jądro większe, tym łatwiej je rozbić. Jak się rozbija jądra? Ano, należy do układu dostarczyć energię. Układem jest jądro składające się z protonów i neutronów; a jak dostarczyć tam energię? Najprościej czymś w nie uderzyć – czymś o odpowiednich rozmiarach i energii. Moje ulubione elektrony odpadają w przedbiegach z uwagi na rozmiary. To może protony? Tak, ale po co się męczyć skoro pod ręką mamy wygodniejszy pocisk – neutron nie dość, że jest minimalnie cięższy, to jeszcze jest neutralny elektrycznie. Czyli mamy paliwo uranowe, a więc mnóstwo jąder do rozbijania, i neutrony, które muszą mieć odpowiednią energię, aby nie „przelatywały ze świstem” przez jądra, a zdążyły je rozbić. Jak się okazuje, najwydajniejsze w reaktorach typu czarnobylskiego są tzw. „neutrony termiczne”, czyli takie, których energia wynosi mniej więcej 25 meV co z uwagi na E=mc2 oznacza prędkość ok 2,2 km/s i temperaturę około 20 stopni Celsjusza, czyli temperaturę pokojową.

Jakie znaczenie mają takie parametry dla wydajności rozbijania jąder przez te neutrony? Pamiętacie takie ostrzeżenia, aby przez niektóre mosty nie chodzić równym krokiem, bo wpadną w rezonans – czyli że pewna energia kroków może wprawić most w takie drgania, że runie. W przypadku jąder atomowych również występuje taki rezonans, który dla uranu wynosi… zgadnijcie ile? Około 25 meV – czyli na nasz jądrowy most wysyłamy jak najwięcej takich neutronowych turystów. Tylko jak sprawić, aby nasze neutrony zechciały być termiczne? No, trzeba je jakoś spowolnić i dobrze, aby jakoś kontrolować tempo ich emisji. Tempo dyskusji kontroluje moderator. Neutrony również. Czym jest taki moderator w reaktorze jądrowym? Jest to substancja, w której neutrony będą pochłaniane w minimalnym stopniu, a w maksymalnym odbijane, aby wytracić część energii. Jaka substancja nadaje się do tego celu najlepiej? Taka, której jądra będą miały masy maksymalnie zbliżone do masy samych neutronów. Najlepszy będzie wodór, a ze względów technicznych woda i inne substancje, które zawierają cięższe jądra, np. pechowy grafit itp.

No to mamy nasz reaktor, w którym odpowiednio spowolnione neutrony powodują rozpad jąder uranu. Rozpad powoduje powstawanie produktów rozpadu – zazwyczaj dwóch jąder innych pierwiastków w różnych wariantach izotopowych oraz neutronów, które mogą rozbijać kolejne napotkane jądra. Stąd mówimy o kontrolowanej reakcji łańcuchowej. Kontrolowanej, bo za pomocą moderatora i prętów kontrolnych, które zawierają, jak łatwo się domyślić, substancje silnie pochłaniające neutrony, jesteśmy w stanie kontrolować tempo kolejnych rozpadów, a więc ilość powstającej energii i moc samego reaktora. Wśród produktów takiego rozpadu są między innymi jądra telluru, który nie ma znaczenia, bo jego czas połowicznego rozpadu to jakieś 19 s. Problemem jest niestety wspomniana w poprzednim tekście reguła Fajansa, która definiuje produkt rozpadu. W tym przypadku jest to radioaktywny izotop jodu o liczbie masowej 135, którego przybywa proporcjonalnie do mocy reaktora, a więc liczby rozszczepień. Jod kiepsko pochłania neutrony, więc gromadzi się w reaktorze, a ubywa go przez jego rozpad do ksenonu. Konkretnie chodzi o izotop 135Xe, który ma z wszystkich pierwiastków największy talent do wyłapywania neutronów termicznych, co pozwala mu na przejście w stabilny izotop 136Xe. Oznacza to, że taki neutron nie będzie rozbijał kolejnego jądra, a więc nie spowoduje powstawania kolejnych neutronów, co spowalnia reakcję. Okres połowicznego rozpadu 135Xe wynosi ponad 9 h, co oznacza, że nawet po zatrzymaniu reaktora jego ilość będzie rosła, dopóki nie wyczerpie się odłożony wcześniej jod, którego obecność wynika z wcześniejszej pracy reaktora, a nie jego aktualnego stanu. Im większa moc, tym większy ubytek ksenonu, który będzie wyłapywał neutrony, ale łatwo zauważyć tu pewną konsekwencję: w pewnym momencie zabraknie jąder wyłapujących neutrony, a więc ich strumień skokowo zwiększy się, przyśpieszając reakcję. Rozważmy następujący przypadek.

W świeżo uruchomionym reaktorze nie ma ani jodu ani ksenonu, który musi dopiero powstać w reakcjach rozpadu. Najpierw przyrasta ilość jodu, a następnie po jego nagromadzeniu zacznie powstawać ksenon, który z uwagi na dłuższy okres półrozpadu zacznie się gromadzić w reaktorze i spowalniać reakcję rozpadu, co musi zostać skompensowane zwiększeniem strumienia neutronów np. poprzez podniesienie prętów kontrolnych. Oczywiście należy to robić stopniowo, tak aby osiągać kolejno punkty równowagi pomiędzy jodem a ksenonem. Po doprowadzeniu go do pełnej mocy należy właściwie tylko kontrolować tempo reakcji. Jeśli zwiększymy moc reaktora, to większy strumień neutronów sprawi, że ilość ksenonu zacznie spadać, co przyśpieszy tempo reakcji, co zwiększy wytwarzanie jodu, który będzie rozpadał się do ksenonu, a więc znów jego wytwarzanie przeważy nad jego rozpadem. Daje to dość dziwną dynamikę: moc reaktora najpierw skokowo wzrośnie, by później spadać przez kilka dni do punktu równowagi.

To teraz w drugą stronę – co, jeśli zaczniemy zmniejszać moc reaktora, który wcześniej pracował normalnie? To samo co wyżej, tyle że dokładnie na odwrót. Moc najpierw dodatkowo spadnie bez naszej ingerencji, by później samoczynnie wzrastać przez parę dni. Właśnie takie pozorne paradoksy związane z mocą reaktora i zawartością ksenonu sprawiają, że należy cały czas kontrolować reakcję przy jakichkolwiek zmianach mocy, a więc punktu równowagi reaktora. Przy zwiększaniu mocy podnieść, a następnie powoli opuszczać, aby skompensować ubytek ksenonu i na odwrót. Tego w Czarnobylu nie zrobiono. Odłączono wszystkie możliwe alarmy i czujniki. Na własne życzenie pozbawiono się kontroli nad reakcją, wysuwając pręty kontrolne. Pręty o końcówkach wykonanych z moderatora, których zrzut w procedurze „AZ-5” zamiast zatrzymać reakcję, zadziałał jak dorzucenie węgla do pieca. Chcę aby to dobrze wybrzmiało: reaktor zatruty ksenonem nawet w tak niestabilnym stanie jak owej feralnej nocy można było opanować poprzez dalsze chłodzenie go wodą i oczekiwanie na „wypalenie się” ksenonu.

Resztę tej historii znacie: blok reaktora tamtejszej elektrowni stanowi niemy pomnik ludzkiej pychy, głupoty i niefrasobliwości.

(c) by Lucas Bergowsky
Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem.

Czarnobyl – 2. Oczami inżyniera

Tekst opracował specjalista energetyki, m.in. jądrowej, inż. Andrzej Nawrocki (Wrocław)

Blok czwarty elektrowni jądrowej w Czarnobylu, kilka miesięcy po katastrofie

Źródło: Wikimedia, licencja: CC BY-SA 2.0

Czy Czarnobyl musiał się zdarzyć? Nie musiał, ale mógł. A skoro mógł, to się zdarzył. I zapytajmy od razu: czy w Żarnowcu, gdyby oczywiście Żarnowiec był, mogło się zdarzyć coś podobnego? Nie! Nie mogłoby. A dlaczego? Spróbujemy wyjaśnić niżej, korzystając z fragmentu strony 8. tekstu „Subiektywna historia polskiej energetyki jądrowej”.

Mowa tam o różnych przesłankach, którymi się kierowano, podejmując decyzję o wstrzymaniu budowy i likwidacji projektu EJ Żarnowiec. Obok przesłanek ekonomicznych, katastrofa w Czarnobylu wytworzyła klimat wielce sprzyjający przeciwnikom energetyki jądrowej, zwłaszcza radzieckiej. Natomiast nie dość odważne i nie dość kompletne wyjaśnienia kwestii Czarnobyla nie pomogły sprawie.

Winien był wodór, który się zapalił, winien był grafit, który się zapalił, ale dlaczego się zapaliły, tego już nie mówiono. Jak diabeł święconej wody unikano stwierdzenia „wybuch jądrowy”. Słaby, nieudolny, ale wybuch! Bo jak inaczej wytłumaczyć fakt, że w ciągu 4 sekund moc reaktora wzrosła 100 razy? (Inne dane mówią: 1000 razy w 11 sekund). To musiała być nadkrytyczność (lub w pobliżu tego „nad”) na neutronach natychmiastowych! Kluczono, byle tylko z określeniem „reaktor jądrowy” nie kojarzyć słowa „wybuch”. Pamiętamy przecież, że „wybuch” to nic innego jak gwałtowne rozprężenie się jakiegoś medium zgromadzonego pod wysokim ciśnieniem w jakimś zbiorniku. Wysokie ciśnienie natomiast to wynik wysokiej temperatury, która spowodowała stopienie i odparowanie wszystkiego, co w tym zbiorniku mogło się stopić czy odparować. Z kolei wysoką temperaturę spowodowała duża ilość gwałtownie wyzwolonej w wyniku defektu masy towarzyszącemu jakimś przemianom energii. Gdy są to przemiany na poziomie jąder atomowych, które nazywamy reakcjami jądrowymi, a do takich należy reakcja rozszczepienia jader atomowych powodowana neutronami – istota reaktorów jądrowych, to był to wybuch jądrowy. (W odróżnieniu od wybuchu „atomowego”, inaczej – „chemicznego”, gdzie energia wyzwalana jest w wyniku defektu masy towarzyszącemu reakcjom chemicznym, czyli atomowym).(*)

W rezultacie tej katastrofy w powszechnej opinii wszystko, co jądrowe i radzieckie / rosyjskie, miało cechy czarnobylskie! A przecież gros radzieckiej / rosyjskiej energetyki jądrowej to reaktory typu PWR (Pressurized Water Reactor), w naszej części świata nazywane WWER (Wodno-Wodny Energetyczny Reaktor). W takich reaktorach odparowanie wody poprzez zanik spowolnienia neutronów prowadzi do zatrzymania reakcji rozszczepienia, i to pomimo równoczesnego pewnego ubytku pochłaniania neutronów. Natomiast w Czarnobylu, w reaktorze RBMK (Reaktor Bolszoj Moszcznosti Kanalnyj), gdzie za spowolnienie neutronów odpowiada głównie grafit – przeciwnie. Odparowanie wody poprzez ubytek pochłaniania neutronów prowadzi do intensyfikacji reakcji rozszczepienia. I stąd te 100 razy w 4 sekundy! W tym klimacie, dla bardziej zapalczywych i nawiedzonych, energetyka jądrowa jawiła się jako zbrodniczy wymysł „żydokomuny”! To nie budowało klimatu „projądrowego”.

Spróbujemy teraz odpowiedzieć sobie na pytanie: po co, albo dlaczego, coś takiego, co mogło zachować się tak jak w Czarnobylu się zachowało, czyli wybuchło, człowiek wymyślił, skonstruował, zbudował i do eksploatacji oddał. Reaktor w Czarnobylu i jeszcze w paru innych lokalizacjach byłego Związku Radzieckiego (Leningrad, Ignalina) to reaktor tzw. wrzący, na neutronach termicznych (spowolnionych), typ RBMK. Paliwem był nisko wzbogacony uran (parę procent rozszczepialnego izotopu U-235). Spowalniaczem neutronów grafit, natomiast czynnikiem roboczym – woda pod wysokim ciśnieniem. Ciepło powstałe w elementach paliwowych w wyniku reakcji rozszczepienia wynoszone jest do turbiny parowej wymuszonym przepływem czynnika roboczego wzdłuż elementów paliwowych. W kanałach z elementami paliwowymi woda podgrzewa się to nasycenia, wrze, a przegrzana w pewnym stopniu para wodna wprost zasilała turbinę parową. To oczywiste, że woda w rdzeniu reaktora ma również pewien udział w spowolnianiu neutronów (sprzyjającym rozszczepieniu), ale i ich pochłanianiu (szkodliwym dla rozszczepień).

Zasadne wydaje się pytanie: po co, albo dlaczego, wymyślono i zbudowano Czarnobyl,
a właściwie „Czarnobyle”? Aparat, którego właściwości były dobrze rozumiane, chociaż być może nie do końca wówczas ilościowo opanowane. Ja widzę dwa powody:

  1. Dla zastąpienia trudnej, bo wysokociśnieniowej (znacznie ponad 100 ata) konstrukcji zbiornikowej o średnicy około 4000 mm technologicznie łatwiejszą konstrukcją kanałową, wprawdzie też wysokociśnieniową, ale o średnicach tylko około 200 mm.
  2. Dla plutonu, tj. pierwiastka niewystępującego w przyrodzie, ale wielce pożądanego, bo jego izotop Pu-239 jest rozszczepialny, tak jak znany wszystkim i występujący
    w przyrodzie izotop U-235. Wytwarzając Pu-239, znacznie powiększamy (teoretycznie stukrotnie) zasoby paliwa jądrowego i dla reaktorów, i dla przemysłu zbrojeniowego (w pewnych zastosowaniach Pu-239 przewyższa U-235: większą liczbą neutronów w jednym akcie rozszczepienia przy mniejszej liczbie neutronów opóźnionych. Druga bomba, ta w Nagasaki, była już plutonowa).

Pu-239 powstaje w wyniku kaskady dwóch beta rozpadów U-239 (po drodze był Np-239) w reaktorze z paliwem uranowym w drodze pochłaniania neutronu przez U-238. I tak się dzieje w każdym reaktorze, z tym że w reaktorach na neutrony szybkie (FBR – Fast Breeder Reactor) dzieje się to efektywniej, a RBMK ma w niewielkim stopniu cechę zbliżoną do FBR. Powstający w reaktorze Pu-239 podlega równocześnie wypaleniu, natomiast konstrukcja kanałowa, w przeciwieństwie do zbiornikowej, pozwala na zindywidualizowane usuwanie z rdzenia reaktora elementów paliwowych z dostatecznie nagromadzonym Pu-239.

A jak doszło do niezamierzonego wybuchu?

Doszło do niego w wyniku niekorzystnego zbiegu kilku okoliczności. Blok, pracując z obniżoną mocą, był już przygotowany do pewnego eksperymentu elektrotechnicznego. Zmierzano do określenia ilości generowanej energii elektrycznej (dla potrzeb własnych) po wyłączeniu reaktora, tj. po zatrzymaniu reakcji rozszczepienia, a korzystaniu z tzw. „ciepła powyłączeniowego”, czyli pochodzącego z rozpadu promieniotwórczego produktów rozszczepienia. Zdarzyło się, że na polecenie dyspozycji mocy wynikającego z potrzeb sieci eksperyment zawieszono, a reaktor, pracując na obniżonej mocy, doznawał narastającego zatrucia ksenonowego (ksenon to produkt rozszczepienia silnie pochłaniający neutrony). Dla stabilizacji mocy reaktora podjęto działania neutralizujące zatrucie ksenonem: maksymalnie możliwe wycofanie z rdzenia reaktora elementów regulacyjnych i bezpieczeństwa, a także zdławienie zasilania kanałów paliwowych wodą. Ten drugi zabieg doprowadził do gwałtownego odparowania wody, a więc do drastycznego zmniejszenia pochłaniania neutronów, co w branży nazywamy „dodatnie sprzężenie zwrotne wywołane efektem próżniowym”. Natomiast wspomniane wyżej maksymalne wycofanie elementów regulacyjnych o pewnej nie najszczęśliwszej budowie w znacznym stopniu ograniczyło możliwość ratowania się poprzez szybkie wprowadzenie do rdzenia pochłaniających neutrony elementów regulacyjnych i zabezpieczenia. Nie dziwota zatem, że doszło do „100 razy w 4 sekundy”!

(*) Od redakcji: Podkreślmy, aby nie było niejednoznaczności – wybuch czarnobylski nie był eksplozją podobną do tej w Hiroszimie, choć efekty w postaci skażenia były zbliżone.

Czarnobyl – 1. Dlaczego nastąpiła katastrofa?

Zacznę od osobistego wspomnienia. Pod koniec kwietnia 1986 panowała bardzo ładna pogoda. Było dość ciepło i bezchmurnie. Moja dwuletnia córka kolejny raz zachorowała na anginę. Strasznie smutna patrzyła przez okno na podwórko, gdzie w piaskownicy bawiły się dzieci. Sama oczywiście nie mogła wyjść.

26 kwietnia była sobota. Nikt tutaj nie był świadomy, że 1000 km od nas zaczyna się dramat, który będzie trwał w zasadzie przez lata. W poniedziałek, 28 kwietnia poszedłem do pracy. Około południa przyszedł do naszego zakładu Włodek Augustyniak, radiochemik. Przyniósł zastanawiającą informację – ponieważ po południu miał mieć ćwiczenia ze studentami, chciał przygotować mierniki promieniowania gamma do pomiarów. Zauważył, że liczniki po prostu szaleją. Nie dało się ich wyzerować, po kilku minutach poziom promieniowania rósł. Już wtedy podejrzewał, że coś się musiało wydarzyć, ale nie miał pojęcia, co. Zadzwonił do Warszawy, do Centralnego Laboratorium Ochrony Radiologicznej (tzw. CLOR) z pytaniem, czy coś wiedzą. Odpowiedzieli, że absolutnie nic. Teraz już wiemy, że musieli mieć informacje, choćby ze stacji w Mikołajkach, gdzie rano tego dnia (po 5) poziom promieniowania wzrósł pół miliona razy! CLOR został poinformowany, więc w chwili, gdy Włodek dzwonił, informacja już tam była, ale została oczywiście utajniona. Po burzy mózgów postanowiliśmy przygotować płyn Lugola. Zrobiliśmy go dużo, tak że rozdawałem pojemniczki sąsiadom w hotelu asystenta, w którym mieszkałem. Tak wkroczyliśmy w epokę Czarnobyla.

W następnym wpisie pan inż. Nawrocki opisze katastrofę oczami inżyniera. Ja chciałbym tu w wielkim skrócie napisać, co tak naprawdę tam się stało. Przede wszystkim – ten reaktor nie powinien zostać dopuszczony do działania, ponieważ nie wykonano jednego z testów bezpieczeństwa. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta – socjalizm. Wtedy mniej istotne były procedury bezpieczeństwa, natomiast liczyło się tylko to, żeby sztandarowe budowy oddać przed terminem. Odłożony eksperyment zaplanowano na kwiecień 1986, aby zameldować władzom w Moskwie sukces przed 1 maja. Miał być wykonany w ciągu dnia, ale… no właśnie, trzeba było go przesunąć, ponieważ była w tym momencie awaria innej elektrowni – w Smoleńsku. Dlatego też rozpoczęto go w piątek, 25 kwietnia, po godz. 23.00, w środku nocy.

Mówiąc krótko – całość miała polegać na „wyłączeniu” reaktora i sprawdzeniu, czy wszystkie systemy zadziałają prawidłowo. Trzeba wiedzieć, że nawet reaktor, który nie pracuje, musi być cały czas chłodzony, a do chłodzenia potrzeba zasilania prądem. Problem polegał na tym, że w chwili, gdy wyłączy się prąd, agregaty awaryjne potrzebują 60 sekund, aby przejąć zasilanie. Tymczasem główne turbogeneratory dostarczają energię tylko przez 15 sekund. No i mamy lukę – kluczowe 45 sekund.

Tutaj niestety zaczęły się błędy ludzi, wynikające z braku doświadczenia i zmęczenia. Na przedpołudniowej zmianie była odpowiednia kadra, która uczestniczyła już w podobnych testach. Nocny zespół był niestety zdecydowanie mniej doświadczony. Jednym z kardynalnych błędów było wyłączenie systemu automatycznego wyłączania reaktora. Podstawową kwestią, która miała tutaj kluczowe znaczenie, był fakt, że ten typ reaktora jest bardzo czuły na zmiany mocy (pojawia się tzw. zatrucie ksenonowe), które mogą spowodować niestabilność jego działania. Tak się właśnie stało. Jeśli ktoś chciałby dowiedzieć się nieco dokładniej o mechanizmie tego, co poprzedziło wybuch, proponuję zapoznać się z pojęciem współczynnika reaktywności przestrzeni parowych.

26 kwietnia, około godziny 1.23, gdy reaktor zaczął wymykać się spod kontroli, próbowano uruchomić procedurę natychmiastowego wsunięcia prętów kontrolnych w celu wygaszenia reaktora (tzw. procedura AZ-5). Nie udała się, ponieważ pręty kontrolne miały końcówki grafitowe (one pogorszyły sytuację), rdzeń już był przegrzany, co spowodowało znaczące odkształcenie kanałów, w które pręty powinny się wsunąć. W efekcie doszło do niekontrolowanego wzrostu mocy, co spowodowało gwałtowny wzrost ciśnienia wewnątrz reaktora, którego skutkiem było wyrzucenie w powietrze osłony radiacyjnej reaktora (1200 ton!). Naruszenie konstrukcji spowodowało z kolei kontakt wody z cyrkonowymi osłonami kanałów paliwowych, co doprowadziło do rozkładu wody chłodzącej na gazowy wodór i tlen. Ta mieszanina piorunująca eksplodowała nieco później, po zetknięciu się gazów z rozgrzanym do 3 tysięcy stopni grafitem. Wybuch zniszczył budynek czwartego bloku reaktora, powodując zapłon kilku ton kostek grafitowych i ich rozrzucenie po okolicy. Ich pożar trwał 9 dni. To właśnie wtedy do atmosfery przedostały się duże ilości izotopów promieniotwórczych, głównie jodu, cezu i strontu.

Chmura radioaktywna ruszyła na północ, ale niestety po kilkunastu godzinach zmieniła kierunek i nadciągnęła m.in. nad Polskę. Stąd wyniki ze stacji w Mikołajkach. Potem chmura poszła dalej na południe siejąc izotopami. Co ciekawe, największe punktowe skażenia nie były na północy, ale na Opolszczyźnie. Jod się zdezaktywował dość szybko, ale cez, a zwłaszcza stront są w glebie do dziś, chociaż już praktycznie nie stanowią już niebezpieczeństwa.

Dziś strefa wokół Czarnobyla podlega nadal restrykcjom. Sam reaktor jest od 2013 osłonięty tzw. arką, która w założeniu ma przetrwać ok. 100 lat.

O katastrofie napisano już wiele, ja z konieczności musiałem to skrócić do minimum.

Literatura uzupełniająca:

Adam Higginbotham – O północy w Czarnobylu – niesamowicie ciekawa książka!

Katastrofa w Czarnobylu minuta po minucie

Chronologia wydarzeń (j. ang.)

Jak to z Czarnobylem było – prof. Zbigniew Jaworski