Jedną z broni masowego rażenia jest broń chemiczna. Znana już od niepamiętnych czasów. Użyta wielokrotnie na froncie wschodnim i zachodnim w trakcie I wojny światowej, na szczęście nie była używana podczas II wojny światowej, choć groźba jej wykorzystania była wtedy powszechna, praktycznie każdy żołnierz miał na wyposażeniu maskę przeciwgazową.
Niemiecki atak gazowy w czasie I wojny światowej
licencja: domena publiczna
A magazyny wszystkich stron konfliktu były zapełnione. Szczególnie duże zapasy miały Niemcy. Oni zresztą też przodowali w badaniach nad nowymi, coraz bardziej śmiercionośnymi związkami chemicznymi. Szacuje się, że setki tysięcy ton środków duszących, parzących czy paralityczno-drgawkowych znajdowały się nadal w 1945 r. w niemieckim arsenale. Historycy na podstawie ocalałej dokumentacji oszacowali ilość bojowych środków trujących wyprodukowanych przez poszczególne fabryki.
Po zakończeniu wojny alianci, którzy w owym czasie okupowali Niemcy, postanowili (na konferencji w Poczdamie), że cała ta broń zostanie zebrana, zinwentaryzowana i zatopiona. Możemy dyskutować czy było to sensowne czy też nie. Faktem jest to, że plan zakładał wywiezienie tego śmiercionośnego ładunku na Atlantyk i zatopienie w miejscach, w których głębokość przekracza 1000 m. Takie były założenia, ale po oszacowaniu kosztów zostało to zmodyfikowane. Alianci poszli na łatwiznę i uznali, że można to zatopić w płytkim Bałtyku. Przypomnę, że średnia głębokość Bałtyku to 55 m, a maksymalna – 459. Do tego jest to morze śródlądowe, praktycznie zamknięte. Ale to aliantom nie przeszkadzało. Co więcej, nawet nie spytali państw bałtyckich (w tym Polski), co o tym wszystkim sądzą. Tuż po wojnie rozpoczęła się inwentaryzacja i zaraz potem zatapianie. Zajmowała się tym prawie wyłącznie Armia Czerwona, tylko niewielki ułamek alianci mieli zatopić w okolicy cieśnin duńskich. Ładunki przejęte przez Związek Radziecki miały być zatapiane w Głębi Gotlandzkiej oraz Głębi Bornholmskiej. Miały być… ale wiadomo, jak to wyglądało. Tuż po wypłynięciu na wody otwarte sowieckie okręty po prostu pozbywały się ładunku, oszczędzając czas i pieniądze. Aby zamaskować te przekręty nie oznaczano realnego miejsca zrzutu. W papierach wszystko musiało się zgadzać. Co gorsza, duża część ładunków była zrzucana w drewnianych skrzyniach, które nie tonęły od razu, ale dryfowały i zanurzały się znacznie później. Dlatego bardzo niewiele wiadomo o tym, gdzie te wszystkie śmiercionośne ładunki wylądowały na dnie. Niektórzy badacze uważają też, że Sowieci, korzystając z powojennego zamieszania, jakąś część niemieckiej broni chemicznej wywieźli na wschód, wzmacniając własny śmiercionośny arsenał. Wiadomo przecież, że Armia Czerwona wywiozła do siebie co najmniej kilka instalacji produkujących broń chemiczną na terenie obecnej Polski.
Bardzo ciekawy artykuł na temat tego, co się czai w Bałtyku napisał kpt.ż.w. Jacek Sobota – można go przeczytać tutaj.
(c) by Mirosław Dworniczak
Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem. Linkować oczywiście można.