Genealogiczne i kodujące DNA: sukcesy, kontrowersje i bajki

Zestawienie bajki o Jamesie Bondzie z autentyczną historią o zabójcy autostopowiczki i Polakach wysyłających DNA do Chin może się wydawać nie na miejscu. Pokazuje to jednak, w jakim świecie się znaleźliśmy. W świecie, w którym realne odkrycia naukowe, coraz trudniej odróżnić przeciętnemu zjadaczowi chleba od fantastycznych historii. Coraz trudniej jest też wytłumaczyć, dlaczego pewne badania DNA, np. badania STR, dają ograniczoną wiedzę o nas i są dopuszczalne, a niektóre (np. badania eksomów) mogą stanowić wyciek kolejnych bardzo prywatnych danych. Taki mamy klimat, fikcja miesza się z rzeczywistością. Sukcesy biologii są coraz bardziej pozytywnie zaskakujące, ale jednocześnie coraz łatwiej tworzyć teorie spiskowe.

Sukces FBI z października tego roku, to schwytanie zabójcy po 50 latach dzięki badaniu DNA (STR) jego krewnych, zdeponowanego do badań rodowodowych. Z drugiej strony DNA polityków jest strzeżone. Zabiega się, by nie wpadło w niepowołane ręce. Filmowcy nakręcają „Nie czas umierać” (007), gdzie jakoby tworzy się „personalizowaną broń biologiczną”. Kandydat Donalda Trumpa na Szefa Departamentu Zdrowia i Opieki Społecznej w USA, Robert F. Kennedy Jr., insynuuje, że SARS-CoV-2 stworzyli Chińczycy, tak żeby mniej atakował Żydów (głównie aszkenazyjskich), wykorzystując dane o ich DNA. Polacy deponują DNA w Chinach, przed czym ostrzegają polskie służby.  Jak się w tym połapać? Kto opowiada bajeczki i buduje teorie spiskowe, a kto robi coś pożytecznego?

Dlaczego sprawa zabójcy z 1974 roku była trudna?

W 1974 roku w Stanach Zjednoczonych zamordowano autostopowiczkę. Przez kilkadziesiąt lat nie udawało się znaleźć mordercy, pomimo że na miejscu zbrodni znaleziono DNA, które należało do sprawcy. Badania genetyczne prowadzi się w kryminalistyce od połowy lat 80., a zabójca nie trafił do grupy osób podejrzanych lub sprawców czynów zabronionych, których DNA się analizuje. Nie można wykonać badań DNA milionów potencjalnych sprawców w kraju takim jak USA.

Jak więc ostatecznie ustalono, kto był sprawcą, pomimo że FBI nie miało w czasie śledztwa dostępu do DNA sprawcy spoza miejsca zbrodni dla porównania?

W XXI wieku w Stanach Zjednoczonych miliony ludzi wysłało jednak swoje DNA na badania. Bardzo modne są tam np. badania genealogiczne. Dzięki temu FBI (Federalne Biuro Śledcze) ma stopniowo dostęp do coraz większej liczby fragmentów sekwencji DNA Amerykanów. Wśród tych wysyłających DNA na badania rodowodowe nie było zabójcy, ale w tej grupie znaleźli się członkowie jego rodziny. FBI ma dostęp nie do całych genomów osób, które poddały się badaniom, ale do takich fragmentów genomów, które pozwalają określić tożsamość – profili DNA. FBI nie musi więc mieć w pierwszym etapie DNA pozyskanego od sprawcy (poza miejscem zbrodni do porównania), aby z sukcesem prowadzić (wznowić) śledztwo. Dzięki dostępowi do sekwencji DNA określających tożsamość różnych osób, w tym z rodziny sprawcy, DNA znalezione w miejscu zbrodni pozwala zidentyfikować najpierw jego krewnych, a dopiero potem wskazać podejrzanego i ostatecznie nawet zidentyfikować go jako sprawcę. Formalnie dostępne dla FBI są wzorce (sygnatury) – loci z charakterystyczną liczbą powtórzeń alleli mikrosatelitarnych/STR (ang. short tandem repeats, krótkie tandemowo powtarzane sekwencje DNA). Ten typ działalności nazywa się śledczą genealogią genetyczną investigative genetic genealogy (IGG). Takie DNA na potrzeby tytułu nazwano również genealogicznym. W ostatnich latach wskazywania sprawców dzięki tym badaniom prowadziło również do uniewinnienia osób skazanych. Bracia Bintz zostali oczyszczeni z zarzutu gwałtu i morderstwa po 24 latach.

Genetic Genealogy Can Stop Violent Criminals and Free the Wrongly Convicted | Scientific American

Sprawa morderstwa implikuje pewne dylematy prywatność vs. bezpieczeństwo

W opisanych przypadkach nikt nie ma wątpliwości, że takie badania i dostęp do baz danych są uzasadnione. Natomiast generalnie implikuje to pytanie o to, jaką wiedzę o członkach społeczeństwa mogą mieć instytucje rządowe. Badania STR przypominają trochę (chociaż jest ważna różnica) badania odcisków palców (daktyloskopijne). Obecnie każdy udostępnia swoje odciski palców w wielu sytuacjach, chociażby występując o paszport. Badanie STR, co do zasady, nie ujawnia żadnych danych genetycznych o osobie poza jej tożsamością. Nie da się na tej podstawie przewidzieć choroby, czy ogólnie cech zależnych od genomu. Z drugiej strony, jeśli ktoś inny jest deklarowanym rodzicem, a ktoś inny biologicznym, to FBI może mieć o tym wiedzę dzięki badaniu STR, a badanie odcisków palców takiej wiedzy nie daje. Zależność między liniami papilarnymi rodziców i dzieci jest niewielka i nawet bliźnięta jednojajowe mają inne linie papilarne, ale mają w zasadzie takie same sekwencje STR. Na podstawie odcisków palców członków rodziny sprawcy nie da się wytypować sprawcy. Analogia odcisku palca nie jest więc precyzyjna. Wydaje się jednak, że badania genealogiczne DNA będą dopuszczalne w kryminalistyce. Tym bardziej, że jak opisano powyżej, wykorzystano te badania z powodzeniem do oczyszczenia osób niewinnych a skazanych.

Więcej o badaniach DNA w kryminologii dla „Eksperyment myślowy” pisał Marcin Czerwiński.

Na tropie przestępców, czyli analiza DNA w kryminalistyce (1) – Eksperyment Myślowy

Nie każde badanie DNA daje tak ograniczoną wiedzę o jego właścicielu jak badanie fragmentów STR

Badanie części kodującej daje o wiele większą wiedzę niż badanie STR. Amerykanie są oskarżani o zbieranie DNA światowych polityków. Przy czym jednocześnie bardzo dbają o to, żeby DNA ich polityków nie dostało się w niepowołane ręce. Stało się to nawet inspiracją do fabuły „Nie czas umierać” (James Bond 007), gdzie na podstawie sekwencji DNA stworzono selektywną (personalizowaną) broń biologiczną. To oczywiście bajka. Podobnie jak to, że Chińczycy stworzyli SARS-CoV-2 w oparciu o sekwencje DNA Europejczyków i Amerykanów, w tym Żydów, żeby siać większe spustoszenie wśród pewnych grup etnicznych. Nie ma takiej możliwości. Autor próbował odnieść się do tej problematyki w tym tekście: Wirus Marburg (MARV) vs. SARS-CoV-2 – Eksperyment Myślowy. Twierdzenia Roberta F. Kennedy’ego juniora o tworzeniu SARS-CoV-2 w takim celu stanowią przykład typowej teorii spiskowej. Nie da się jej zbudować bez posiadania pewnego punktu zaczepienia. Na tym ogólnie polegają działania wielu pseudonaukowców, manipulatorów i dezinformatorów. Na podstawie pewnych realnych sytuacji, jak wykrywanie sprawców po badaniach STR czy diagnostyka chorób genetycznych po badaniach eksomów, tworzy się absurdalne narracje. Miesza się przekazy prawdziwe z całkowicie fikcyjnymi, wyolbrzymia się pewne możliwości, a przeciętna osoba ma prawo mieć problem z odróżnieniem realności od fikcji. Przecież DNA polityków jest z jakiegoś powodu chronione, a James Bond nie dla każdego jest postacią całkowicie fikcyjną.

Czy zagrożenie związane z przekazywaniem DNA do analiz w ogóle nie istnieje?

Czy Polacy deponują gdzieś swoje „DNA”? Tak, robią to np. coraz częściej właśnie w Chinach. Bo Chińczycy za stosunkowe małe pieniądze obiecują, że na podstawie badań genomu wiele dla deponujących „przepowiedzą”. Jest to często obietnica bez pokrycia. Do Chin trafiają też próbki DNA zdesperowanych rodziców, którzy próbują dokonać poważnej diagnostyki chorób genetycznych dzieci. Szacuje się, że w Chinach znajdują się próbki 100 tysięcy Polaków. Obywatele z kraju wolnościowców deponują swoje DNA (i to nie tylko sekwencje STR ale sekwencje kodujące/eksom) w kraju, który uważają za miejsce ograniczania wolności. A co z tym zrobią Chińczycy? Mogą wykorzystać to DNA np. do profilowania farmakologicznego. Tworzenia terapii, które będą skuteczniejsze dla Europejczyków, aby podbić nasz rynek jakimś lekiem. Mogą zdobyć o kimś wiedzę, która będzie uznana za jego słabość, jak np. predyspozycja do choroby.

Rozeznanie, co jest naukowe, a co pseudonaukowe, jest coraz trudniejsze. Jest to jednak nadal możliwe przy odrobinie cierpliwości i gotowości do studiowania tych zagadnień.

W trakcie pracy nad tekstem wiele cennych uwag wnieśli: Wiesław Seweryn i Tomasz Kubowicz.

Mary Schlais Wisconsin 1974 cold case solved after killer identified with genetic genealogy | CNN

Genetic genealogy: How a field pioneered by amateurs changed the way cops solve cold cases | CNN

Justice Delayed but not Denied: Bintz Brothers Exonerated After 24 Years with the Help of IGG – Investigative Genetic Genealogy Center (IGG)

Chiny posiadają ok. 100 000 polskich genomów. Komitet Genetyki Człowieka PAN alarmuje

EM poleca (#11): Ken Alibek – Biohazard

Dane książki:
Autorzy: Ken Alibek, Stephen Handelman
Wydawnictwo: Prószyński i S-ka, rok 2000
ISBN: 83-7255-677-6

Od razu uprzedzam – nie jest to lekka lektura, ale naprawdę warto tę książkę przestudiować, szczególnie w obecnych, trudnych czasach. Tytuł mówi już sporo – biohazard. Naprawdę jest się czego bać.
Zacznijmy jednak od bardzo istotnej kwestii, czyli od autora, albowiem jest to wielce ciekawa postać. Kanatżan Bajzakowicz Alibekow, na zachodzie znany jako Ken Alibek, to pochodzący z Kazachstanu lekarz wojskowy, który po ukończeniu studiów został zatrudniony w instytucie Biopreparat, nadzorowanym przez KC KPZR tajnym ośrodku, a właściwie zespole ośrodków zajmujących się badaniami i produkcją broni biologicznej. Jako bardzo błyskotliwy naukowiec, oddany bez reszty pracy i służbie socjalistycznej ojczyźnie, szybko awansował, zostając w końcu zastępcą dyrektora instytutu. Tymczasem w ZSRR z jednej strony mieliśmy deklarowaną przez władze w osobie Gorbaczowa jawność i pieriestrojkę, a z drugiej intensywne prace nad bronią masowej zagłady. Alibek w pewnym momencie miał dość i przy okazji wizyty w USA poprosił o azyl. Został jednym z najbardziej cennych źródeł informacji o sowieckim programie broni biologicznej, ponieważ jego wiedza była olbrzymia. Autor pisze, że wszystko, co ujawnił Amerykanom, było dla nich wielkim szokiem. Nie mieli oni absolutnie pojęcia o tym, na jakim etapie są prace nad modyfikacją mikroorganizmów w Związku Sowieckim. Obawiam się zresztą, że prace te są prowadzone nadal.

To, co Alibek w szczegółach opisuje w książce, jest naprawdę przerażające. Praca nad zarazkami dżumy, wąglika (sam opracował metodę otrzymywania tych bakterii na skalę przemysłową), tularemii i dziesiątek innych mikroorganizmów, a także nad ich modyfikacją, były prowadzone na szeroką skalę. Co ciekawe, pracownicy naukowi Biopreparatu nie mieli żadnych problemów z otrzymaniem próbek wszelakich bakterii i wirusów – kupowali je zupełnie legalnie na całym świecie (także w USA). Jednocześnie prowadzono testy, na ile są one zabójcze. Wstępne prowadzono je na zwierzętach (w tym małpach), potem na ludziach. Tak, na ludziach – ich było pod dostatkiem. Więźniów gułagów były miliony, po prostu wystarczyło złożyć zamówienie, a potem kolejne, ponieważ byli oni wykorzystywani jednorazowo. Alibek oczywiście nie pisze o szczegółach, te pozostawił dla CIA, ale nawet to, co mamy w książce, przyprawia o prawdziwe dreszcze. Ośrodki badawcze często były ulokowane w dawnych monastyrach, w pobliżu łagrów, aby nie trzeba było daleko transportować ludzkich królików doświadczalnych. Dalej mamy drobiazgowe opisy działania bakterii, modyfikacji ich w celu zwiększenia zaraźliwości, prób uzyskania broni z wirusa HIV. No i produkcja na skalę przemysłową… Coraz więcej śmiercionośnej broni, co najmniej tak groźnej, jak jądrowa. Tak naprawdę nadal wiemy o niej niewiele, większość danych jest utajniona.

Dlatego warto przeczytać książkę Alibeka, który dziś jest jednym ze specjalistów od zagrożeń biologicznych w USA. Dowiemy się z niej też o czymś, co nazwano biologicznym Czarnobylem – wypadku w Swierdłowsku, w którym chmura wąglika została uwolniona z wytwórni i opadła na miasto. Zmarło wtedy nie mniej niż sto osób, ale dane są tylko w rękach KGB. Co ciekawe, kierunek wiatru spowodował, że najwięcej ofiar było poza ośrodkiem Biopreparatu, w pobliskim zakładzie ceramicznym. Wszyscy zachorowali na najbardziej niebezpieczną, płucną odmianę wąglika. Większość ludzi zmarła.

Książkę uzupełnia niezwykle cenny schemat całego systemu ośrodków zajmujących się badaniami i produkcją śmiercionośnej broni biologicznej na terenie ZSRR, a później też w Rosji. Dodam tylko, już nieco poza tekstem Alibeka, że gdy na początku XXI wieku amerykańscy badacze odwiedzili jedną z nieczynnych podobno „wysp laboratoriów” w Uzbekistanie (wcześniej będącym częścią ZSRR), stwierdzili z przerażeniem, że nie dość, że bakterie nadal tam są, to dodatkowo zmutowały i są znacznie bardziej zjadliwe niż 20 lat wcześniej. Jest się czego bać.

Na koniec jako ciekawostkę dodam, że książkę z angielskiego przełożył Tomasz Lem. Tak, nazwisko nieprzypadkowe, albowiem jest to syn Stanisława Lema.

Niesamowita wojna doktora Franciszka Witaszka

Prawdopodobnie wielu czytelników bloga nigdy nie słyszało o tajnej wojnie, być może nawet bakteriologicznej, prowadzonej w Poznaniu w czasie niemieckiej okupacji. Myślę, że warto przybliżyć te wydarzenia, ponieważ uważam, że nie powinny zostać zapomniane.
Do napisania tego tekstu zainspirował mnie wpis sprzed kilku dni o podstępie szczepionkowym.

Na początku przypomnę nieco kontekst. Po wejściu wojsk niemieckich do Polski zachodnia część naszego kraju została wcielona do Rzeszy Niemieckiej. Wielkopolska (razem z częścią woj. łódzkiego) została nazwana Krajem Warty (Wartheland). Niemcy uznawali te tereny za rdzennie niemieckie. Reichsstatthalterem (namiestnikiem Rzeszy) Warthelandu został niesławny Arthur Greiser. Tyle tytułem wstępu.

Mapa Kraju Warty – Wartheland (1943)
źródło: Wikipedia, licencja: domena publiczna

Cofnijmy się jednak w czasie do roku 1908, do miejscowości Śmigiel, leżącej ok. 60 km na południe od Poznania. W rodzinie miejscowego kupca, Stanisława Witaszka, urodził się syn – Franciszek. Po zdaniu matury w Ostrowie Wielkopolskim rozpoczął studia na Wydziale Lekarskim Uniwersytetu Poznańskiego (dziś Uniwersytet Adama Mickiewicza). Ukończył je w 1931 roku, a już rok później zrobił doktorat (w wieku 24 lat!). Był tytanem pracy – oprócz pracy naukowej w dziedzinie mikrobiologii założył firmę produkującą surowice i szczepionki, a także drugą, która wytwarzała naturalne nici chirurgiczne, katgut. Pełnił jeszcze wiele innych funkcji, ale o tym możecie sobie poczytać w sieci.

Franciszek Witaszek
żródło: Cyfrowa Szkoła Wielkopolska, licencja: fair use

Na początku II wojny światowej dr Witaszek opiekował się rannymi w bitwie nad Bzurą (nie był zmobilizowany, trafił tam przypadkiem, działał jako ochotnik). Powróciwszy do Poznania, został zaprzysiężony do Służby Zwycięstwu Polsce (potem ZWZ i AK). I tu zaczyna się właściwa opowieść. Dr Witaszek został mianowany szefem Związku Odwetu, oddziału ZWZ przeznaczonego do bezpośredniej walki z okupantem. Na początku 1940 roku prowadził za zgodą przełożonych legalną praktykę lekarską, lecząc oczywiście tylko Polaków. Liczne wizyty domowe (poruszał się po mieście rowerem) były doskonałą przykrywką dla działalności konspiracyjnej. Grupa dr. Witaszka zakłada w mieszkaniach tajne laboratoria, w których, jak twierdzą bliscy, m.in. namnażane są bakterie tyfusu (duru brzusznego) oraz wąglika.
Jako ciekawostkę mogę tu dodać, że Witaszek na początku wojny, budząc zdziwienie żony, kupił sobie kilkanaście fajek o bardzo różnych kształtach. Służyły mu one do celów konspiracyjnych – za ich pomocą przekazywał zdalnie tajne sygnały innym „witaszkowcom” (tak nazywano członków tej grupy). Był to pomysł bardzo skuteczny – taka sygnalizacja nie wymagała osobistego kontaktu.
Tu trzeba wspomnieć również o dwóch odważnych kobietach. Były to Helena Siekierska ps. Lusia, harcerka, która w 1939 roku zdała egzaminy wstępne na medycynę, oraz Sonia Górzna ps. Sonia. Pierwsza z nich była jedyną Polką zatrudnioną w laboratorium na Uniwersytecie Rzeszy (tak się wtedy nazywał Uniwersytet Poznański). Prowadziła tam własne badania mikrobiologiczne, ale też wykradała przeznaczone dla Niemców szczepionki, którymi dr Witaszek szczepił polskie dzieci, oczywiście całkowicie nielegalnie. Sonia Górzna była od 1937 roku laborantką na tym samym uniwersytecie. W ramach konspiracji w łazience u rodziców prowadziła, jeśli wierzyć ocalałym świadkom, hodowlę kultur bakteryjnych (wąglika i tyfusu). Jeśli to prawda, to było to niesamowicie odważne, ponieważ namnażanie tych bakterii w warunkach zupełnie amatorskich było piekielnie ryzykowne.
Franciszek Witaszek, będąc katolikiem, miał spore obiekcje, jeśli chodzi o użycie toksyn w walce z Niemcami. Rozwiała je audiencja u biskupa Walerego Dymka, który jednoznacznie stwierdził, że sytuacja okupacyjna zwalnia lekarza z przysięgi Hipokratesa.

W laboratoriach grupy Witaszka przygotowywano nie tylko zabójcze bakterie (co bywa współcześnie kwestionowane). Tworzono tam przede wszystkim trucizny (kilkadziesiąt!), głównie takie, które działały z opóźnieniem, ale też takie, które nie zabijały, choć powodowały wielkie spustoszenia w organizmie człowieka. Jeden z preparatów powoli niszczył śledzionę i nerki, drugi natomiast atakował serce, doprowadzając do jego zatrzymania po jakimś czasie. Przygotowywano też wolno działające toksyny, które tajnie dodawano do paszy dla zwierząt (głównie koni). Inny zespół opracowywał też mieszaniny chemiczne, które spiskowcy dodawali m.in. do paliwa. Powodowały one powolną korozję silników. Witaszkowcy produkowali też miniaturowe bomby termitowe (mieszanina aluminium i tlenku żelaza mogąca osiągnąć temp. 3000 stopni), które uczestniczący w konspiracji kolejarze podkładali w wagonach jadących na wschód. Powodowały one pożary pociągów, które wybuchały już w pewnej odległości od Poznania (to dzięki specjalnym zapalnikom działającym po kilku albo kilkunastu godzinach). Niestety, po wojnie nie odnaleziono żadnej dokumentacji tych wszystkich działań. Szacuje się jednak, że grupa pozbawiła życia ok. 150 ważnych Niemców. Straty materialne są trudne do oszacowania.

W skład grupy wchodzili także kelnerzy pracujący w eleganckiej „Cafe Sim” mieszczącej się przy Wilhelmstrasse (dziś hotel Bazar na al. Marcinkowskiego). Właśnie oni byli wykonawcami spektakularnej akcji w 1942 r. Poznański oddział AK dostał informację o przybyciu pięciu ważnych oficerów Abwehry (niemiecki wywiad i kontrwywiad wojskowy). Kelnerzy dosypali do podawanej im kawy nieznane toksyny (niektórzy uważają, że były to bakterie duru brzusznego, co jest raczej kwestionowane). Dwa dni później dwie osoby z tej grupy zmarły, potem taki los spotkał trzy kolejne. Poznański oddział Gestapo stawał na głowie, aby wykryć sprawców. Niestety, dość szybko wpadli na trop kelnerów, którzy po torturach naprowadzili Niemców na ślad grupy dr. Witaszka.
24 kwietnia 1942 roku w gabinecie lekarskim następują aresztowania – w ręce okupantów wpadają sam Witaszek, jego żona i czworo współpracowników. Zostają osadzeni w siedzibie Staatspolizeistelle (obecny Dom Żołnierza na al. Niezłomnych).

Niemcy zdawali sobie sprawę z ponadprzeciętnych zdolności badawczych doktora, dlatego też zaproponowali mu wolność w zamian za podjęcie pracy dla Niemców. Wiedzieli bowiem, że przed wojną prowadził dość zaawansowane prace nad środkiem zbliżonym działaniem do antybiotyku. Poza tym miał w laboratorium RSHA (Reichssicherheitshauptamt – Główny Urząd Bezpieczeństwa Rzeszy) w Berlinie przygotowywać te same mieszaniny, które wykorzystywał przeciw Niemcom (aby je teraz stosować wobec aliantów). Odmówił. W tym momencie jego los był przesądzony. Wraz z innymi konspiratorami został umieszczony w ponurym Forcie VII.

Brama Fortu VII – Konzentrationslager Posen
źródło: Wikipedia, licencja: GNU 1.2

Grupa doktora została w zasadzie rozbita zupełnie. Większość z konspiratorów (31 osób) została skazana na karę śmierci. Wyrok wykonano także w Forcie VII. Wszyscy zostali powieszeni, a ich ciała spalono. Dodatkowo dr Witaszek oraz trzy inne osoby zostały pośmiertnie zgilotynowane w areszcie na ul. Młyńskiej, a ich głowy zakonserwowano w formalinie i przekazano do Instytutu Medycyny Sądowej. Żona doktora została zesłana do Auschwitz, a dwie córki do obozu w Łodzi, gdzie zostały poddane germanizacji i ze sfałszowanymi metrykami trafiły do niemieckich rodzin. Odszukane na terenie Niemiec wróciły do Polski w 1947 r. Na początku nie znały nawet słowa po polsku. Życie dopisało ciekawy epilog tego fragmentu historii. Polska mama Alodii szczęśliwie przeżyła obóz, a po wojnie spotkała się z niemiecką Mutti, która była przekonana, że adoptowała niemiecką sierotkę. Kobiety, które los tak mocno doświadczył, zaprzyjaźniły się. Pozostałe trzy córki uniknęły germanizacji, ponieważ zostały wcześniej ukryte przez członków rodziny Witaszka.
A namiestnik Hitlera, zbrodniarz wojenny Arthur Greiser, został osądzony, skazany na śmierć i publicznie powieszony 21 lipca 1946 roku na poznańskiej Cytadeli. Przypatrywało się jej ponad 100 tys. ludzi. Była to ostatnia publiczna egzekucja w Polsce.

Strasznie smutne jest to, że postać dr. Franciszka Witaszka oraz jego grupy jest tak mało znana. Upamiętnienie też jest tak naprawdę nieszczególne. Owszem, ma swoją malutką ulicę, ale w zasadzie na obrzeżach miasta, na Świerczewie. Przy noszącej jego imię szkole nr 9 na Łazarzu jest głaz upamiętniający tego wspaniałego człowieka. Jest jeszcze tablica na zamku – i to wszystko.

Ale jeszcze smutniejsze jest to, że zupełnie zapomniane zostały wspaniałe młode dziewczyny, które brawurowo działały w grupie „witaszkowców”. Przypomnijmy je:

Sonia Górzna ps. Sonia (1919-1943)
źródło: CK Zamek, licencja: fair use
Helena Siekierska ps. Lusia (1920-1943)
źródło: AKWielkopolska

Niestety, historia grupy dr. Witaszka pełna jest luk. Nie wiadomo dokładnie, jak (i czy w ogóle) odbywała się hodowla bakterii, jak też to, jakie dokładnie to były bakterie. Jeśli hodowano bakterie duru brzusznego i właśnie je aplikowano w kawiarni, to po pierwsze nie przetrwałyby one w temperaturze gorącej kawy. A po drugie – dur brzuszny na pewno nie zabija w dwa dni. Z kolei laseczka wąglika jest bardzo trudna w hodowli i nie aplikuje się doustnie.
Wiele wątków jest sprzecznych. W zasadzie postacią samego doktora i jego współpracowników zajmowali się historycy, którzy nie mieli wystarczającej wiedzy medycznej czy bakteriologicznej. Może w końcu zainteresują się nią specjaliści od historii medycyny. Od tamtych czasów minęły dziesięciolecia. Szkoda, aby ta historia pozostała niedopowiedziana/zapomniana.

Alodia czy Alice? Tak SS-mani germanizowali dzieci w Kaliszu (faktykaliskie.info)

Dostaniecie nowych rodziców’”. Historie polskich dzieci porwanych przez Lebensborn w czasie wojny

Polski mikrobiolog prowadził własną wojnę z hitlerowcami. Otruł ponad 150 nazistów

Film o doktorze Witaszku – unikatowy, jest tam m.in. jego córka, p. Iwona Hańczewska