Katastrofa kysztymska – zapomniany dramat

Opowieść tę trzeba zacząć w zasadzie od początków XX w. Właśnie wtedy została odkryta promieniotwórczość (Becquerel, małżeństwo Curie). Nieco później Albert Einstein wyprowadził swój słynny wzór E=mc2, choć w tamtym czasie chyba niewielu ludzi zdawało sobie sprawę z możliwych konsekwencji tej równoważności masy i energii. Potem nadszedł rok 1938, gdy w Berlinie Hahn i Strassmann dokonali rozbicia jądra atomowego, a niezwykła Lise Meitner wyjaśniła to, co zaobserwowali. A potem przyszła II wojna światowa i rozpoczęły się badania nad wykorzystaniem energii jądrowej – pokojowej (pierwszy reaktor Fermiego w Chicago) oraz wojennej – projekt Manhattan. Spektakularne efekty znamy: reaktory jądrowe oraz bomba. W tym drugim przypadku było dość oczywiste, że druga strona, czyli ZSRR, będzie usilnie dążyć do stworzenia własnej bomby jądrowej. Prace teoretyczne trwały u Sowietów już jakiś czas, ale zdecydowanie przyśpieszyła je kradzież dokumentów z projektu Manhattan z Los Alamos (Klaus Fuchs i inni).

W drugiej połowie lat 40. XX wieku nad sowiecką bombą pracowało co najmniej kilka zespołów. Trwały obliczenia, ale przede wszystkim konieczne było pozyskanie materiału rozszczepialnego – uranu i plutonu. Powstało kilka miasteczek atomowych – wszystko tam było tajne, łącznie z nazwą. Miasteczka te nie istniały na oficjalnych mapach, a w dokumentach pojawiły się takie nazwy, jak Baza-10 (potem Czelabińsk-40), Arzamas-16. Mieszkali tam uczeni wraz z rodzinami oraz ekipy techniczne. Miasta były zamknięte, bez przepustki nie dało się tam wjechać. Co więcej, mieszkańcy mieli prawo z nich wyjechać tylko w wyjątkowych sprawach, również tylko za zgodą władz. We wszystkich prowadzono ściśle tajne prace nad bronią atomową, biologiczną i chemiczną. I wszystkie były położone w dość odległych miejscach, zwykle za Uralem.
Tutaj warto dodać, że nadzór nad sowieckim programem atomowym sprawował osobiście Ławrentij Beria (z wykształcenia technik-architekt), niesławny szef NKWD. Kierownikiem naukowym całości został Igor Kurczatow.

Kopia pierwszej sowieckiej bomby jądrowej RDS-1 (próbna eksplozja w 1949 roku na poligonie w Semipałatyńsku)
źródło: Wikipedia, licencja CC-BY-SA 3.0
Attribution: RIA Novosti archive, image #749574 / Alexander Polyakov

W trakcie II wojny światowej (ale jeszcze przed tzw. Wielką Wojną Ojczyźnianą), w 1940 roku, w tym miejscu powstała fabryka amunicji, ale już w 1945 zaczęto pośpiesznie budować tam zakłady „Majak” (ros. latarnia morska), których zadaniem była produkcja materiałów rozszczepialnych. W kolejnych latach powstało tam pięć reaktorów jądrowych, których zadaniem była produkcja plutonu-239. Wybór plutonu był podyktowany tym, że Sowieci nie dysponowali wystarczającą ilością uranu-235, choć pozyskiwali uran nie tylko ze źródeł krajowych, ale też rabowali z krajów ościennych. Także Polska miała w tym swój udział wynoszący kilkadziesiąt ton rocznie (o polskich kopalniach uranu postaram się kiedyś napisać).
Reaktory jądrowe od samego początku miały problemy techniczne. Często zdarzało się stopienie paliwa jądrowego z grafitem, który był wykorzystywany jako moderator (konstrukcja reaktora była trochę podobna do czarnobylskiej). Okazuje się, że naprawa reaktorów była prowadzona bez ich wyłączenia(!). Prace te prowadzone były przez zupełnie niewykwalifikowany personel, który absolutnie nie był świadomy niebezpieczeństwa. Ważne było (jak zwykle u Sowietów) wykonanie planu, a nie bezpieczeństwo ludzi. No i plan wykonano – pierwsza porcja plutonu wystarczająca do wyprodukowania testowej bomby powstała w pół roku.
Sama budowa „Majaka” przebiegała w straszliwych warunkach. Pracowały tam tysiące więźniów okolicznych gułagów, którzy mieszkali w ziemiankach, stodołach i namiotach, a temperatura nocą spadała do -35 stopni. Trzeba dodać, że pracowali oni 24 h na dobę, setki ludzi nie przeżyły tej harówki.
Równocześnie z budową kombinatu powstawało miasto, którego pierwotna nazwa brzmiała Baza-10. W latach 1954-66 nosiło ono nazwę Czelabińsk-40 (samo miasto Czelabińsk znajduje się ok. 70 km od Oziorska). Nazwę Oziorsk ustanowiono dopiero w 1994 roku. Warto dodać, że miasto nadal pozostaje terenem zamkniętym, ponieważ zakład „Majak” nadal pracuje, choć teraz już (podobno) nie produkuje plutonu, lecz tryt i inne radionuklidy.

Kysztym to miasteczko położone tuż obok zakładów „Majak”. 27 września 1957 roku nastąpiła tam gigantyczna katastrofa jądrowa, która spowodowała potężne skażenie promieniotwórcze olbrzymiego obszaru. Dlaczego „kysztymska”? Proste – Oziorsk czy Czelabińsk-40 oficjalnie nie istniały, najbliższym miasteczkiem był Kysztym, stąd nazwa. Cóż tam się stało? Produkcja plutonu na bomby jądrowe generuje duże ilości ciekłych odpadów, które są same w sobie promieniotwórcze. Składowane one były obok „Majaka”, w dużych stalowych zbiornikach. Ponieważ w tych odpadach cały czas trwają rozpady promieniotwórcze, wydzielają one duże ilości ciepła. Dlatego też zbiorniki trzeba ciągle chłodzić. Jednak system chłodzenia był najprostszy z możliwych – zbiorniki były po prostu otoczone płaszczem wypełnionym wodą. Pomiary promieniowania wykonywano rzadko. Niestety, tego dnia nastąpiła awaria prymitywnego systemu chłodzenia, ponieważ ściana zbiornika skorodowała i odpady zmieszały się z wodą chłodzącą. Spowodowało to wzrost temperatury w zbiorniku, w efekcie czego doszło do potężnej eksplozji. Tu trzeba podkreślić, że nie była to eksplozja podobna do wybuchu bomby nuklearnej, ale i tak spowodowała niekontrolowane uwolnienie wielkiej ilości izotopów promieniotwórczych, które rozprzestrzeniły się na olbrzymim obszarze.

Pracownicy „Majaka” mieli instrukcję, aby w przypadku awarii wziąć gorący prysznic. Był to najbardziej idiotyczny pomysł, albowiem powodowało to tylko lepsze wnikanie radioizotopów w skórę. W epicentrum wybuchu promieniowanie było tak silne, że człowiek przyjmował dawkę śmiertelną w ciągu pół godziny.

Mapa pokazująca obszar objęty skażeniem radioaktywnym po katastrofie.
źródło: Wikipedia, licencja GNU FDL 1.2

W okolicach „Majaka” mieszkało niemal pół miliona ludzi, z których zaledwie 10 tysięcy zostało ewakuowanych. Do dziś nie znamy szczegółowych danych co do liczby osób poszkodowanych. Szacuje się, że ponad 200 zmarło dość szybko na chorobę popromienną, natomiast ok. 500 tys. ludzi zostało narażonych na zwiększone promieniowanie jonizujące. W jakimś sensie szczęście mieli mieszkańcy pobliskiego Czelabińska, bo radioaktywna chmura powędrowała na północny wschód, omijając to miasto.
Wydarzenie to zostało sklasyfikowane jako katastrofa poziomu 6. w siedmiostopniowej skali INES (poziom 7. otrzymała eksplozja w Czarnobylu).

Pomnik pamięci likwidatorów katastrofy
źródło: Wikipedia
Attribution: Ecodefense/Heinrich Boell Stiftung Russia/Slapovskaya/Nikulina

Większość okolicznych jezior niemal natychmiast została silnie skażonych, przede wszystkim jezioro Karaczaj (dosłownie: Czarna Woda). Już wcześniej zresztą wylewano do niego odpady promieniotwórcze, katastrofa kysztymska tylko przepełniła czarę. Jezioro to nie jest zasilane przez żadną rzekę, tak więc odpady w nim nie ulegają rozcieńczeniu i wypłukaniu. Co gorsza, w 1967 roku nastąpiła tam wielka susza, co spowodowało, że jezioro właściwie zniknęło z powierzchni ziemi. Wiatry wiejące w okolicy w 1968 roku spowodowały rozprzestrzenienie się odpadów promieniotwórczych (głównie pyłów zawierających cez-137 i stront-90), w efekcie czego napromieniowaniu znowu uległo pół miliona ludzi. Dziś jezioro Karaczaj jest praktycznie zabetonowane (zakończono to dopiero w 2015 roku), ale cały okoliczny obszar nadal jest uznany za silnie radioaktywny.
Większość zwierząt ze skażonej strefy, jak też płodów rolnych, zutylizowano, ale jakaś część została wywieziona i sprzedana w innych częściach kraju. No cóż… przecież szkoda było wyrzucić.
Amerykanie wiedzieli o katastrofie od samego początku, jednak nawet tam wszystko zostało utajnione. Oficjalnie świat dowiedział się o tym, do czego doszło w zakładzie „Majak” dopiero w 1992 roku. W zasadzie zadecydował o tym przypadek. Ujawnił ją prokurator badający zagadkową tragedię wyprawy na przełęczy Diatłowa (1959 rok, poszukajcie, niesamowita historia!). Okazało się bowiem, że dwóch uczestników tejże wyprawy było pracownikami „Majaka”.
Na koniec ciekawostka – wiele lat po katastrofie w skażonej okolicy pojawił się „karzełek kysztymski”. Czym był? Nie wiadomo… Ufolodzy twierdzili, że była to jakaś forma życia pozaziemskiego. Czy miał coś wspólnego ze skutkami skażenia? Efekty mutacji popromiennych? Ot, zagadka.

Minęło wiele lat, w zasadzie katastrofa kysztymska i „Majak” zostały nieco zapomniane. Aż do jesieni 2017 roku (niemal dokładnie 60 lat po Kysztymie), gdy stacje monitorujące promieniowanie w Europie podniosły alarm. Analiza wykazała podwyższone promieniowanie, którego źródłem był izotop ruten-106 (czas półtrwania ok. roku, izotopem potomnym jest rod-106, z którego szybko powstaje trwały pallad-106). Nie istnieje on naturalnie w przyrodzie, jest produktem rozszczepienia uranu-235, a w tym przypadku przetwarzania zużytego paliwa jądrowego. Biorąc pod uwagę kierunki wiatrów w owym czasie, podejrzewano, że źródłem opadu promieniotwórczego jest Rosja. Oczywiście tamtejsze władze na początku zaprzeczały, co niemal od zawsze było przyjętą praktyką. Szczegółowe analizy wykazały jednak, że źródłem chmury były właśnie zakłady „Majak”. Warto dodać, że nazwa pierwiastka pochodzi od łacińskiego słowa ruthenia oznaczającego Ruś.

Kyshtym Nuclear Disaster

The Kyshtym Disaster: The Largest Nuclear Disaster You’ve Never Heard Of

Car-bomba

Bomba „Little Boy” zrzucona na Hiroszimę w sierpniu 1945 roku niemal doszczętnie zniszczyła to miasto i spowodowała śmierć tysięcy ludzi.

Hiroszima – sierpień 1945
źródło: Wikimedia, licencja: domena publiczna

Kilkanaście lat później Związek Radziecki zrobił pokaz większej bomby. Nieporównywalnie większej – o mocy 3000 razy przekraczającej tę zrzuconą na Japonię.

Były to czasy zimnej wojny, gdy mocarstwa nuklearne prężyły muskuły, próbując pokazać, kto ma bardziej przerażającą broń masowego rażenia. Zacznijmy jednak od historii. W czasie II wojny światowej w USA realizowano Projekt Manhattan, w ramach którego skonstruowano bomby jądrowe oparte na rozszczepieniu atomów uranu i plutonu. Ale już w czasie pracy nad bombą uranową / plutonową powstał zespół uczonych, którzy zaczęli opracowywać teoretyczne podstawy jeszcze straszliwszej bomby – tzw. bomby wodorowej, znanej też jako „bomba H”. Jest to ładunek termojądrowy, do pewnego stopnia kopiujący to, co dzieje się we wnętrzu Słońca oraz innych gwiazd. Nie jest łatwo odtworzyć reakcję łączenia lekkich jąder atomowych – do jej zainicjowania niezbędna jest bardzo wysoka temperatura oraz gigantyczne ciśnienie. Nie wdając się w szczegóły teoretyczne napiszę tylko, że najskuteczniejszą metodą uruchomienia reakcji termojądrowej jest otoczenie ładunku wodorowego bombą rozszczepieniową. Jej odpalenie skutkuje ściśnięciem tego, co jest wewnątrz, do takich parametrów, które spowodują syntezę jądrową, a w efekcie wydzielenie olbrzymiej energii, wielokrotnie większej niż ta, którą znamy z testu Trinity czy eksplozji nad Hiroszimą i Nagasaki.

I tak powstała bomba znana pod kodową nazwą „Ivy Mike”. 1 listopada 1951 roku na pacyficznym atolu Enewetak (dawna nazwa: Eniwetok) Amerykanie dokonali pierwszej próbnej eksplozji. Moc oszacowano na 10,4 megaton (700 x Hiroszima).

Próba „Ivy Mike” 10,5 megatony
źródło: Wikimedia, licencja: domena publiczna

Kilka miesięcy później podobną próbę przeprowadził Związek Radziecki. Ich bomba, której Amerykanie nadali nazwę kodową „Joe 4” (od imienia zmarłego kilka miesięcy wcześniej Józefa Stalina), miała moc zaledwie 0,4 megatony. Do eksplozji doszło na poligonie nuklearnym w Semipałatyńsku. Dopiero kolejna wersja bomby, znana dziś jako RDS-37, miała moc powyżej megatony (ok. 1,6 Mt). Ale ukoronowanie sowieckich wysiłków w tej dziedzinie miało nastąpić w 1961 roku, niemal dokładnie w 10. rocznicę eksperymentu „Ivy Mike”. Bomba ta była znana pod kodową nazwą „Produkt 602”. Prace nad nią prowadził zespół najwybitniejszych sowieckich fizyków, chemików oraz inżynierów w zamkniętym mieście Arzamas-16 (wcześniej i później znanym jako Sarow). Powołano tam Wszechrosyjski Instytut Naukowo-Badawczy Fizyki Eksperymentalnej (ros. Всероссийский научно-исследовательский институт экспериментальной физики). Głównym projektantem i szefem instytutu był wtedy Julij Chariton, wysunięty na to stanowisko przez ojca sowieckiej atomistyki, Igora Kurczatowa. Tu warto dodać, że jednym z szefów zespołu konstrukcyjnego był Andriej Sacharow, późniejszy dysydent, obrońca praw człowieka i laureat pokojowego Nobla.

Pierwotny projekt zakładał stworzenie ładunku o absolutnie niewiarygodnej mocy 100 megaton. Ponieważ nikt nie wiedział, jakie mogą być realne skutki eksplozji takiej bomby, przeprojektowano ją tak, aby moc była zmniejszona o połowę.

Bomba ta była bardzo ciekawą konstrukcją. W pierwszym etapie miał eksplodować „klasyczny” ładunek jądrowy, który uruchamiał lżejszą bombę termojądrową o mocy ok. 1,5 Mt, a ten z kolei był swoistym zapalnikiem właściwej bomby o mocy 30 x większej. Całość ważyła 27 ton, dlatego niezbędne było przeprojektowanie największego sowieckiego bombowca Tu-95 (nazwa kodowa NATO: „Bear”), aby był w stanie przenieść ten ładunek.

Nikita Chruszczow nie ukrywał przez Amerykanami, że Sowieci zamierzają przeprowadzić próbną eksplozję. Powiadomił ich o tym w prywatnej rozmowie na kilka tygodni przed planowanym eksperymentem. Umożliwił w ten sposób obserwację eksperymentu, z której Amerykanie skwapliwie skorzystali.

Dowódcą bombowca został Andriej Durnowcew (jakże ciekawe nazwisko). Dziewięcioosobowa załoga wystartowała w kierunku poligonu na Nowej Ziemi, a za nią samolot laboratorium Tu-16 z przyrządami pomiarowymi oraz systemem poboru próbek powietrza. Bombę wyposażono w ważący 800 kg spadochron o powierzchni 1600 m2. Zrzucona na poligon 30 października 1961 eksplodowała planowo na wysokości 4 km nad ziemią. W tym czasie oba samoloty zdążyły się oddalić na odległość ponad 45 km od epicentrum wybuchu. Eksplozja była widoczna z odległości 100 km (!). Grzyb atomowy osiągnął wysokość ponad 65 km i był widoczny z odległości 800 km. Fala sejsmiczna trzykrotnie obiegła Ziemię. W wioskach odległych o ok. 800 km wypadły z okien szyby. Energię eksplozji Amerykanie oszacowali pierwotnie na 58 Mt TNT. Dziś wiemy, że wyniosła „zaledwie” 50 Mt. Badania pokazały, że oparzenia trzeciego stopnia były obserwowane w odległości 100 km od epicentrum. Co ciekawe, skażenie radioaktywne w pobliżu epicentrum było minimalne, po kilku godzinach nie było niebezpieczeństwa dla ludzi. Oczywiście wynikało to z faktu, że była to bomba termojądrowa, która rozsiewa znacznie mniej cząstek radioaktywnych niż ładunek rozszczepieniowy. To swoisty paradoks – wielokrotnie silniejsza bomba termojądrowa jest „czystsza” niż ładunek rozszczepieniowy.

Szacowany efekt bomby 50 megaton nałożony na mapę Paryża. Żółty okrąg – kula ognia, czerwony – zasięg pełnej destrukcji.
źródło: Wikimedia, licencja: GNU FDL 1.2

Wioski na wyspie były już od kilku lat opuszczone, ponieważ od lat 50. trwały tam próby atomowe. Eksplozja „Produktu 602” w zasadzie zmiotła je z powierzchni Ziemi. Jonizacja powietrza spowodowała przerwę w łączności radiowej trwającą ponad godzinę.

Próba na Nowej Ziemi była największą w historii eksplozją dokonaną rękoma człowieka. Amerykanie nigdy nie przeprowadzili nawet porównywalnej próby, ich największy ładunek miał moc 15 Mt. Jaką moc mają obecnie największe bomby jądrowe? Tego w zasadzie nikt nie wie. Eksperci twierdzą jednak, że bomby o mocy dziesiątek megaton są zdecydowanie niepraktyczne. A tych stosunkowo niewielkich na świecie jest tyle, że całą ludzkość można by zmieść z powierzchni Ziemi kilkakrotnie.

Na koniec kilka zdań na temat nazewnictwa. Pierwotna kodowa nazwa „Produkt 602” była potem przemianowana na „Iwan”. Nazwa „Car-bomba” pochodzi z czasów późniejszych. Skąd się wzięła? W XVI w. w Rosji odlano olbrzymią armatę kalibru 900 mm, którą nazwano Car-puszka (ros. puszka = armata). Każda z kamiennych kul, które miały być w niej użyte, ważyła 800 kg. Podobno oddano z niej jeden strzał. W XVIII w. powstał Car-kołokoł (ros. kołokoł = dzwon). Miał masę 202 tony. Nigdy nie zadzwonił, ponieważ pękł jeszcze w dole odlewniczym, gdy gaszono pożar Kremla w 1737 roku. Per analogiam ktoś wpadł na pomysł nazwy „Car-bomba”.

Literatura dodatkowa

W 75. rocznicę powstania sowieckiego przemysłu atomowego Rosatom odtajnił film pokazujący przygotowania i przebieg próby „Car-bomby”. Znajdziecie go tu, na stronach Atomic Heritage Foundation.

Z kolei tutaj jest szczegółowy opis całego wydarzenia na łamach Bulletin of the Atomic Scientists.