Bitwa pod Sadową: wystrzelamy ich jak kaczki

CZĘŚĆ II

SADOWA: technikalia, czyli to, czego albo szukamy, albo co omijamy
W naszej opowieści kilkukrotnie przewija się motyw pruskich karabinów, „co kosiły wrogów niczym łany zboża”. Parę razy pojawia się określenie „karabin odtylcowy”. Pochylmy się więc nad tym technicznym detalem, który (między innymi) stał się powodem pruskiego sukcesu w wojnie 1866 r.
Ale aby dobrze zrozumieć karabinowy przewrót, jakiego dokonał pruski karabin Dreysego, musimy odrobinę cofnąć się w czasie…

Historia broni palnej nie mogłaby się rozpocząć bez chińskiego wynalazku prochu. Proch czarny, dymny ( bo po jego wystrzale dym zupełnie przesłania strzelcowi widok celu) pojawił się w Państwie Środka około IX w. n.e. Dzięki kontaktom z Bliskim Wschodem i Mongołami (do najbardziej znanych polskich kontaktów należy chyba Kontakt pod Legnicą) ten materiał miotający dotarł do Europy w wieku XIII.

Matthäus Merian w roku 1630 przedstawia kontakt Europy z Tatarami na miedziorycie „Wielka klęska chrześcijan pobitych przez Tatarów”

Przepis na proch praktycznie nie zmienił się do dzisiaj: wystarczy zmieszać drobno zmieloną siarkę, węgiel drzewny i saletrę potasową. Gotowe.

Ta ciemnoszara mieszanina ma kilka wad, z których najważniejsza to higroskopijność: saletra łapczywie pije wilgoć z powietrza, a jak „prochy zawilgną”, to ze strzelania zwykle nic nie wychodzi. Pewnym rozwiązaniem jest silne sprasowanie mieszaniny i pokruszenie na drobne ziarna: taki granulat jest znacznie na wilgoć odporniejszy i z wygodniejszy w wsypywaniu w odpowiednie rury i tutki.

Czarny proch o granulacji 0,5mm-0,8mm. Domena publiczna, autor Jacek Halicki

Czarny proch rozsypany luzem na otwartym powietrzu (na przykład na białym stoliku ogrodowym mojej babci) pali się błyskawicznie wesołym płomieniem, wcale nie eksplodując. Powstają przy tym kłęby gryzącego płuca dymu o zapachu palonej siarki, a na ogrodowym stoliku pozostaje (no kto by się spodziewał!) zwęglony, wgłębiony krater. Temperatura takiego spalania to jednak kilkaset stopni. Babcia, właścicielka stolika, rozjuszona szkodami udziela przykrej reprymendy, a stolik, choć malowany wielokrotnie, zwęgloną dziurę ma do dzisiaj.

Jeśli jednak naszym zamiarem nie jest uszkadzanie stolików, a porządny wybuch, który będzie miał i odpowiednią żwawość, i sporą siłę eksplozji, wówczas proch winniśmy wsypać do zamkniętej przestrzeni. Dobrze jest go tam solidnie ubić. Ta przestrzeń to na przykład rura, którą tradycja każe nazwać lufą. Proch wsypany do stojącej lufy opada na jej dno. I tam, z pomocą jakiegoś tłoczka, stempelka czy innego tłuczka trzeba go mocno uklepać.

Ale skąd brać odmierzoną dawkę prochu (zbyt wielki prochowy ładunek rozerwie nasz samopał!)? Strzelec nosił ze sobą rodzaj aplikatora – prochownicę, zwykle pojemnik z rogu, skóry lub metalu, zakończony rureczką z dźwigienką. Rurka prochownicy wsadzona w lufę po naciśnięciu dźwigienki upuszczała odmierzoną, zawsze taką samą naważkę prochu. Rozwiązanie bezpieczne, ale czasochłonne.

Metalowe prochownice Colt i Remington (do lufy) i prochowniczka (pośrodku) służąca do podsypywania panewki
Arkebuzer używający prochownicy. Zwróćmy uwagę, że u boku przytroczony ma kawał jakiejś białej broni . Po pierwszym strzale do atakującej konnicy nie będzie czasu na naładowanie (ponad minutę) i drugi strzał…

Na ubity stemplem proch wpuszczano ołowiany pocisk: czasami kula miała średnicę mniejszą od kalibru lufy. Więc aby nie wypadła po przechylaniu lufy w dół, likwidowano luzy między lufą a pociskiem jakąś uszczelką. Ta przy okazji uszczelniała lufę, by gazy prochowe nie marnowały się uciekając przez szpary. Rolę uszczelki spełniał kawałek szmatki, papieru czy filcu. Dla wygody nazwiemy ją flejtuchem. Flejtuch owijając kulę poprawiał celność.

Kiedy nasze pacholęce zabawy na dworze („na dworze”, bo przecie rodzina pochodzi spod Lwowa) były zbyt beztroskie, wracaliśmy do domu brudni „jak nieboskie stworzenia”(określenie mamy) albo jak flejtuchy (ojciec). To urocze określenie „flejtuch” to piękne spolszczenie naszego strzeleckiego uszczelnienia (w oryginale „Fliegendes Tuch”- latająca szmatka). W czasie strzału ciężka kula leciała daleko do celu, ale lekka szmatka oddalała się od wylotu lufy tylko na kilka metrów. W postaci brudnego (proch jest – przypominam – czarny!) strzępka spadała kilka kroków przed strzelcem.

Zarówno pierwsze samopały, jak i współczesna broń strzelecka działają na tej samej zasadzie: ciasno nabity w solidną rurę proch spala się błyskawicznie (co potocznie nazywamy wybuchem). Napotykający „otwór czyli szczelinę” gaz uchodzi w jej kierunku. Praw fizyki pan nie zmienisz. Jeśli ów otwór skierujemy na cel, a na prochu położymy kulkę, zostanie ona wybuchem ładunku wyrzucona do przodu. Przepis na przykrości (osoby stojącej vis-a-vis rury) mamy jak w banku.

W wieku XVI, kiedy armie brytyjska, francuska i szwedzka wprowadziły do standardowego wyposażenia muszkiety, pojawiła się wielka innowacja procesu ładowania – papierowe patrony. W papierowej tutce zawinięty był odmierzony ładunek prochu, kula i czasem przybitka. Ładownice pojedynczego żołnierza zawierały kilkadziesiąt takich gotowych ładunków. W czasie wojen napoleońskich patrony weszły do powszechnego użycia wszystkich walczących wówczas armii, a do ich przygotowania w fabrykach amunicji zatrudniano kobiety.

Typowy patron owinięty w papier. Papier wyraźnie pochodzi z recyklingu. Po lewej widać kształt owiniętej ołowianej kuli, po prawej zawinięta końcówka papierowej owijki znakomicie da się uchwycić przednimi zębami strzelca

Papierowy patron do muszkietu. Dolny koniec zakończony filuternym „mysim ogonkiem’ , aby żołnierz mógł go wygodnie odgryźć przednimi zębami. Dlatego żołnierz musiał mieć przednie zęby…

Jak nabić flintę? Ładowanie
1. Stojący strzelec dobywa z ładownicy patron.
2. Przednimi zębami  (obie ręce zajęte – karabin i patron!) chwyta koniec papierowej zawijki (mysi ogonek) i odrywa ją.
3. Wsypuje ładunek prochu do stojącej pionowo lufy.
4. Ubija proch stemplem. Czasem wrzuca do lufy przybitkę (dodatkowy szmaciany strzępek).
5. Na warstwę prochu upuszcza ołowiany pocisk owinięty resztą papieru z patronu. Pocisk  mniejszy od średnicy lufy wpada do niej niemal sam. Ale kiedy oba wymiary są zbliżone…
6. …strzelec pocisk wdławia w lufę silnymi uderzeniami stempla.

Zazwyczaj papier patrona był wstępnie natłuszczony woskiem, łojem lub smalcem, aby chronić go przed wilgocią, umożliwić łatwiejsze przesuwanie otworu w dół i smarowanie lub czyszczenie kufy.

Ciekawostka” odrobinę poza tematem: zdarzyć się mogło, więc się zdarzyło, że smarowanie patronów tłuszczem przynosiło sporo zamieszania. W 1857 roku armia brytyjska wprowadziła nowe karabiny Pattern 1853, których naboje – według plotek – były smarowane tłuszczem wieprzowym lub wołowym. Sipajowie, indyjscy żołnierze służący w armii Kompanii Wschodnioindyjskiej, stanowili trzon jej siły militarnej. Dla muzułmanów wieprzowina była nieczysta, a dla hindusów krowy święte. Patrony trzeba było brać do rąk, a co gorsza – do ust (zęby, zęby!). Obraziło to religijne uczucia sipajów i wywołało roczny krwawy bunt.

Panewka w hakownicy. To to malutkie, płytkie zagłębienie, prowadzi z niego dziureczka do wnętrza lufy. Domena publiczna

Jak z flinty wystrzelić? Zapalanie
Karabin nabity. Teraz proch w lufie trzeba jakoś zapalić. W tym celu do jej wnętrza prowadzi wąski kanał, przez który przedostaje się płomień „startowy”. Płomień ten powstaje albo w umieszczonej na zewnątrz miseczce z prochem (panewce), albo z kapiszonu (mosiężnego kubeczka wielkości małego ziarnka grochu z piorunianem rtęci). Proch na panewce zapalała np. iskra krzesana przez krzemień umieszczany w zamku samopału, albo nowocześniej – robił to płomień małego wybuchu w dnie kapiszonu.


Skomplikowane to bardzo, czasochłonne, w dodatku niepewne. Proch na panewce lubił zamakać w deszczu, albo źle wsypany nie przekazywał swego płomienia do wnętrza lufy (stąd powiedzenie, że przedsięwzięcie „spaliło na panewce”). Na zdjęciu widać, że mając karabin z pierwszymi panewkami to ani człowiek sobie nie pobiega, ani samopałem nie wyceluje w górę ani w dół. Zatem późniejsze panewki ulepszono, zmieniając ich kształt i dodając ruchome pokryweczki. Dzięki temu wierutny książę Bogusław mógł pistolet wydobyć z pionowego olstra przy siodle i wygodnie wypalić w łeb cnemu Kmicicowi.

Współczesne kapiszony 4 mm stosowane w broni czarnoprochowej. Małe to, nieporęczne, o zgubienie w emocjach nietrudno. Na dnie kubeczka masa inicjująca wybuchająca po uderzeniu przez kurek broni
Domena publiczna fot. Adam Halicki

Ale kiedy wynaleziono kapiszony, kto żyw jął dotychczasową broń wymieniać na kapiszonowce. Wygoda, szybkość i PEWNOŚĆ użycia ogromnie wzrosły. Ale kapiszony były małe, trzeba je było zakładać na zamek drżącymi w emocjach paluchami, o wypadnięcie z palców bardzo łatwo.

Zmiany, zmiany, zmiany
I nagle (WTEM!) w roku 1840 pojawia się „znikąd” karabin iglicowy systemu Dreysego.
Ten bardzo zdolny wynalazca i konstruktor swoim rewolucyjnym pomysłem próbował zainteresować pruskie Kriegsministerium już w roku 1827. Odbił się tam od ściany niechęci, gdyż ówczesnym urzędnikom brakowało i wyobraźni, i ochoty na ryzyko. W sumie nie ma w tym nic dziwnego: wprawdzie wynalazek Dreysego wyprzedzał swoją epokę, ale konkurował z dopiero co wprowadzonymi nowymi odprzodowymi karabinami kapiszonowymi.  
Sytuacja zmieniła się, kiedy konstruktor znalazł inną ścieżkę do państwowych zamówień – wysoko postawionego protektora na dworze królewskim. Idealnym kandydatem był pruski następca tronu, arcyksiążę Wilhelm – zapalony strzelec i entuzjasta pojawiających się nowinek technicznych. Dreyse ofiarował mu więc specjalnie dla niego wykonany karabinek sportowy swego pomysłu.
Wilhelm od razu poznał się na potencjale rozwojowym ofiarowanej broni. Dzięki jego protekcji przed konstruktorem otworzyły się zamknięte dotąd drzwi – także do państwowego skarbca. Dzięki sutym funduszom na prowadzenie dalszych prac wkrótce pojawiły się prototypy kolejnych wersji karabinu. Każdy z nich było poddawany bardzo drobiazgowym próbom państwowym i wojskowym, bo choć monarcha wprawdzie pieniędzy nie skąpił, ale uważnie śledził postępy prac, zgodnie z pruską tradycją pilnując, by nie zmarnowano ani feniga.
W latach 1832-1836 przebadano kilkanaście kolejnych wersji iglicówki Dreysego, przy czym od 1833 roku były to wyłącznie konstrukcje odtylcowe na nabój scalony w łusce papierowej.

Prototyp roku 1836 komisja oceniła jako niezwykle obiecujący i zatwierdziła zamówienie partii próbnej: 315 sztuk karabinów. Produkcja tej liczby w niewielkim warsztacie zajęła Dreysemu niemal trzy lata. Dopiero w maju 1839 roku można było wreszcie rozpocząć próby wojskowe, nazwane później Grosse Versuch (Wielką Próbą). Wyniki okazały się na tyle pomyślne, że wszechwładny minister wojny von Rauch uznał broń za gotową do przyjęcia do uzbrojenia. I tu niespodzianka: okazało się, że Dreyse posiada o wiele wyżej postawionych przeciwników. Stary już król Fryderyk Wilhelm III i jego doradcy nie chcieli słyszeć o kolejnym przezbrojeniu armii, która dopiero co wymieniła ponapoleońskie skałkówki na kapiszonówki. Tym bardziej, że tej konwersji udało się dokonać za stosunkowo niewielkie pieniądze, a nowy karabin miał być (ach, ta precyzja wykonania) niezwykle kosztowny. Na dobitkę tak chwalony przez ministra wzrost szybkostrzelności praktycznej, dla przeciwników Dreysego oznaczała tylko marnowanie dużej ilości cennej amunicji. Podobny pogląd miał piętnaście lat później naczelny zbrojmistrz Austrii Augustin: „Karabin odtylcowy pozwala na prowadzenie szybkiego ognia w sposób ciągły, nie daje to jednak żadnej korzyści, ponieważ powoduje szybkie wyczerpanie się amunicji

Patron do ładowanego od tyłu karabinu Dreysego. Jeden kawałek natłuszczonego papieru owija ładunek prochu i jajowatą ołowianą kulę. Nad ładunkiem prochu widać krążek spłonki, do którego musiała się energicznie przebić długa, cienka iglica.

Poza tym skałkówki, konwertowane na zapłon kapiszonowy ładowały się – jak Pan Bóg przykazał – od przodu i do tego były szczytowym osiągnięciem w praktyce 200 lat ewolucji broni gładkolufowej. Czymże był w tym porównaniu jakiś tam nowomodny wymysł fabrykanta galanterii metalowej (Dreyse był z zawodu fabrykantem guzików)?

Szczęśliwie dla wynalazcy sędziwy król zmarł jeszcze w tym samym roku, a jego następca Wilhelm (od teraz legitymujący się dokumentem wydanym na nazwisko Fryderyk Wilhelm IV) nadal trwał w entuzjazmie do nowej broni.

Trzeba przyznać, że królestwo Prus, mając na względzie wygodę młodzieży szkolnej kolejnych pokoleń, uprzejmie przyjęło przyjazny system oznaczania swoich kolejnych królów.
Byli to mianowicie: Fryderyk I, Fryderyk Wilhelm I, Fryderyk II Wielki, Fryderyk Wilhelm II, Fryderyk Wilhelm III, Fryderyk Wilhelm IV, Wilhelm I, Fryderyk III i na koniec- dla odmiany – Wilhelm II , znany powszechnie jako Wiluś
.
Iglica karabinu Dreysego, z charakterystycznym długim cienkim grotem iglicznym. Po prawej widzimy przekrój ładunku patronu, przez którego część prochową musiała przebić się długa iglica

Iglica karabinu Mauser, późnego następcy M/41. Iglica zupełnie inna, bo radykalnie zmieniła się budowa naboju: wystarczało go stuknąć-puknąć iglicą (końcem po prawej stronie zdjęcia) w denko metalowej łuski i wystrzał gotowy.
Pomnik Johanna Nikolausa von Dreysego w Sömmerda

Już w grudniu 1840 roku jednym z pierwszych dekretów nowego króla do uzbrojenia został przyjęty leichtes Perkussiongewehr M/41, czyli lekki karabin kapiszonowy wzór 1841. Nazwa miała zamaskować nowy rodzaj wprowadzanego uzbrojenia. Na wyposażenie wojsk M/41 miał być wprowadzany nie jak zawsze – stopniowo, ale po wyprodukowaniu wszystkich zamówionych 60 tysięcy sztuk. Liczono, że przedłuży to tajemnicę nowej konstrukcji i zaskoczy przyszłych przeciwników.
Okazało się jednak, że nowej, skomplikowanej i wymagającej nieznanej dotąd precyzji wykonania broni nie ma gdzie produkować. Dopiero co Dreyse potrzebował 3 lat na dostarczenie 315 sztuk swojego prototypu. I stał się nieznany wcześniej cud: już jesienią prywatnemu przedsiębiorcy państwo wybudowało nowa fabrykę w miejscowości Sömmerda.

Ówczesne Prusy stały jeszcze przed rewolucją przemysłową, nowa fabryka używała niemalże rękodzielniczej technologii produkcji. To plus konieczność zachowania ścisłej tajemnicy przesądziły o bardzo niskiej wydajności zakładu. Oba czynniki spowodowały trwający wiele lat zator w realizacji zamówienia.

Sytuacja iście paradoksalna: w tym czasie Prusy posiadały nowatorski, najnowocześniejszy karabin na świecie, ale zarazem jakby go nie miały, ponieważ aby przezbroić w nową broń swoją armię, potrzeba było przeszło dwadzieścia lat.

To będzie nasza tajemnica
Niemiecką „tajną broń” nadal trzymano pod kluczem, nie ujawniając jej przed światem. Ale jednak ktoś wiedzieć powinien, jak ją obsługiwać. Więc organizowano w fabryce szkolenia, na które kierowano oficerów. Tam przez dwa miesiące zapoznawali się z produkcją i obsługą M/41, a po powrocie do macierzystych jednostek, już jako instruktorzy, sami szkolili zaprzysiężonych szeregowych żołnierzy. Produkcja zamówionej partii przeciągała się, a dzięki szkoleniu co roku przybywało rekrutów i rezerwistów zaznajomionych z nową „tajną bronią”. Tajność w takich warunkach była oczywiście nie do utrzymania, więc istnienie nowego karabinu stawało się tajemnicą poliszynela.

Pierwsze „publiczne użycie” iglicówki związane było z wydarzeniami wiosny ludów 1848. Tłumy rewolucjonistów wdarły się do arsenałów w Berlinie i kilku innych miastach. Światło dzienne ujrzało wszystko, co tam znaleziono, w tym „tajne” iglicówki Dreysego.

Wojsko tłumiące rewolucję w Badenii i Saksonii otworzyło do tłumów ogień. Strzelanie do ludzi w Dreźnie spowodowało śmierć 250 osób i zranienie 400. Wiele ofiar zostało trafionych z M/41, użytego wtedy właśnie po raz pierwszy.

Ten test, chociaż niezbyt chwalebny, pruskie karabiny iglicowe zdały doskonale.

Ta niezamierzona premiera wzbudziła w świecie olbrzymie zainteresowanie nową bronią. Nie trzeba było długo czekać, aby brytyjscy agenci dostarczyli jej egzemplarz do Wielkiej Brytanii, gdzie przeszedł bardzo wnikliwe testy i badania. Komisja Hansa Buska, cenionego eksperta uzbrojenia uznała, że karabin jest konstrukcyjnie nieudany i nie znajdzie szerszego zastosowania wojskowego. Ze źle maskowaną Schadenfreude opowiadano po klubach oficerskich, jak to pewien oficer w czasie prób poligonowych po oddaniu kilku strzałów z pruskiego karabinu miał nadpalone i poczerniałe od przerywających się gazów prochowych złote galony na denku czapki. A to w Armii Królewskiej było nie do przyjęcia!
Coś było na rzeczy. Faktycznie, marne uszczelnienie styku komory nabojowej i dociskanego do niej zamka, wyrzucały w twarz strzelca masę dymu i palących się cząstek prochu. Dwa lata później do podobnych wniosków doszła w Wiedniu komisja feldmarszałka Vincenza Augustina: stwierdziła duże przedmuchy gazów, mały zasięg skuteczny ognia, niską celność, słabą konstrukcję, podatność przepalanej przy każdym oddawanym strzale cienkiej iglicy na złamanie i sprzyjanie marnotrawstwu samej amunicji przy większej szybkostrzelności.
Ostatni argument ilustrować ma anegdota o znanym z niebywałej oszczędności najjaśniejszym Panu cesarzu Franciszku Józefie I, który twierdził, że na taką rozrzutność przy niecelnych strzałach „nas nie stać”. Komisja logicznie tłumaczyła powody marnotrawstwa. Po pierwsze: przy większej szybkostrzelności strzelec mógł ulegać pokusie mniej starannego celowania. Drugą przyczyną marnowania amunicji miał być fakt natury taktycznej. Klęczący lub nawet leżący żołnierz podczas prowadzenia ognia miał trudności z dosięgnięciem do ładownicy po kolejne naboje. Więc brał ich więcej i ładując jeden, pozostałe kładł na ziemi. Gdy nadszedł rozkaz do ataku, to najczęściej nie miał on czasu na ponowne ich ułożenie w ładownicy lub po prostu o nich zapominał.
Na fakt, dlaczego ładujący swój gwer żółnierz miałby leżeć, nie zwrócono większej uwagi.

Krytyczne wnioski po ekspertyzach nowego karabinu z produkcji w latach czterdziestych były prawdziwe. Ale dzięki długiemu czasowi realizacji armijnego zamówienia (20lat!) był czas na poprawki. Łącznie w tym okresie wprowadzono w M/41 8 poważnych ulepszeń, po czym zmieniano oznaczenia karabinów z M/41 na M/49 i tak dalej, zależnie od roku wprowadzenia poprawki.

Dla nowego karabinu okres pruskiej ekspansji okazał się być „złotym wiekiem”. Jego bojowe użycie na masową skalę w Danii (1864) i w Austrii (1866) wykazało, że domniemanie marnowania amunicji w prawdziwej walce okazało się mrzonką.
Taktyka pruska dostosowała się do niskiej celności i donośności iglicówki. Wojsko jak najszybciej musiało zbliżyć się do wrogich szeregów, przechodząc przez ogień bardziej dalekonośnych karabinów austriackich, aby z około 100m rozpocząć morderczy, szybki ogień. Stąd wzięło się określenie „ucieczka do przodu”.

Kiedy opisywaliśmy proces ładowania każdej broni odprzodowej, jasnym stawało się, że do tych czynności niezbędna była postawa stojąca (wsypywanie prochu do lufy, ubijanie, kula, przybitka).

Etapy ładowania broni odprzodowej. 1. Odgryzanie zębami ogonka patronu. 2. Wsypywanie prochu 3. Wbijanie stemplem kuli i reszty papieru

Karabin Dreysego pozwalał na ładowanie i strzelanie np. na klęcząco lub leżąco: dostęp do komory nabojowej był znakomity – tuż przed oczami strzelca. Trafienie sylwetki postaci w CK białym mundurze, w postawie stojącej, było stosunkowo prawdopodobne. Sylwetka Prusaka w pozycji leżącej to cel wysokości ledwie 20cm, a nie półtora metra (plus wysoka czapka – kolejne 40cm).
Ładowanie od przodu kapiszonowego CK karabinu Lorentza przez wyszkolonego piechociarza pozwalało na strzelenie jeden raz na minutę, przez znakomicie wyszkolonego – dwa razy. Załadowanie i wystrzelenie z iglicówki w ciągu tej samej minuty następowało cztery – sześć razy.

 Poniżej znakomity filmik wyjaśniający, jak działa iglicówka.

Na domiar złego austriacka generalicja uznawała, że – niczym w czasach napoleońskich – głównym czynnikiem rozstrzygającym bitwy jest szabla i bagnet. Zatem taktyka sprowadzała się do działań w zwartych kolumnach batalionowych, maszerujących w rytmie dyktowanym przez dobosza, które były bezlitośnie masakrowane ogniem szybkostrzelnych karabinów.
Co ciekawe, szacunek dla mordowania się z bliska w carskiej Rosji przetrwał aż do czasów Wielkiej Wojny w powiedzonku: „pula dura, sztyk maładiec” (głupiutka kula, bagnet zuch!)

Karabin znakomity, ale do niczego
Po zakończeniu wojny siedmiotygodniowej z Austrią w 1866 roku w Prusach zapanowało euforyczne poczucie mocarstwowości, a świat zainteresował się narzędziem, które do tego doprowadziło. Wszyscy zachwycali się wytworem pruskiej myśli technicznej. Wszyscy – prócz pruskich żołnierzy, którzy musieli go używać.

Fakty przedstawiały się następująco
1. Broń wytwarzana w warunkach raczkującego jeszcze przemysłu posiadała opisane wcześniej nieszczelności. Ograniczały one zasięg i celność strzałów.
2. Kilka salw oddanych z karabinu pozostawiało w komorze zamka mnóstwo zanieczyszczeń (charakterystycznych dla prochu czarnego, z którego powstawały niespalone, kwaśne i korozyjne osady).
3. Żołnierz po kilku strzałach „z ramienia” (czyli tak, jak z karabinu strzelać należy) opuszczał karabin i pozostałe strzały oddawał z biodra: za cenę spadku celności ratował twarz i oczy przed poparzeniami. Nie dziwi więc, że większość żołnierzy tego karabinu po prostu nie lubiła.
4. Zasięg skuteczny ognia (czyli na jakim dystansie pocisk zachowywał jeszcze energię wystarczającą do „wyeliminowania celu”) wynosił niecałe 400m, co było wynikiem z poprzedniej epoki.
5. Marnej jakości lufy sprawiały, ze trafienie celu odległego o 180m było dziełem wyłącznie przypadku, a nie umiejętności strzelca.
5. Bardzo niecelna była też sama amunicja: podkalibrowe, ołowiane jajo uszczelnione w lufie papierem miało być wprawiane w ruch obrotowy gwintem lufy. Ale wystrzelony pocisk często nie tracił w locie papierowej czapeczki i haniebnie zbaczał z toru lotu.
6. Sam pomysł cienkiej iglicy, która będzie elementem trwałym, nie sprawdził się. Długa, cienka szpila zanurzona w korozyjnym ogniu wybuchającego prochu szybko się nadwątlała, a jej złamania były regułą. Trzeba jednak sprawiedliwie przyznać, że szybko dokonano udoskonalenia konstrukcji: iglicę dało się łatwo wymienić bez konieczności demontażu zamka, a każdy strzelec miał przy sobie iglicę zapasową.

Pruscy teoretycy wojskowości mimo dotkliwych wad praktycznych byli bardzo zadowoleni z karabinu iglicowego – zapewne właśnie dlatego, że sami z niego nigdy nie strzelali.

„Na dwanaście klepnij prawicą ładownicę”
Wady były poważne. Jednak trzeba zauważyć, że szkolenie w obsłudze pruskiej iglicówki było, w porównaniu z bronią odprzodową, śmiesznie krótkie. Nie trzeba było tutaj uczyć rekruta skomplikowanych i precyzyjnych chwytów wykonywanych w ustalonej sekwencji, odmierzanej werblem. Przy broni ładowanej odprzodowo jakakolwiek pomyłka mogła doprowadzić do bardzo trudnego do usunięcia niewypału lub wręcz uszkodzenia karabinu. Posługiwanie się bronią odtylcową było znacznie łatwiejsze i bezpieczniejsze. Popełnić błąd przy nabijaniu karabinu było trudno, a jeżeli nawet to się zdarzyło, to usunąć niewypał było zdecydowanie łatwiej, bo uszkodzony nabój wybijało się wyciorem z komory nabojowej. 

Ciekawym wydarzeniem w rozwoju karabinów była amerykańska wojna secesyjna.
Nadzwyczajnie obraz ten maluje niezrównany Sławomir Bidziński:
„Wszystko co dzieje się na tej wojnie Nowego Świata, jest analizowane i relacjonowane przez obserwatorów wojskowych innych państw: poligon interesujący, gdyż używa się wielkiej rozmaitości broni , i to w chwili, gdy ilość nowych wynalazków jest ogromna a nich wartość nieznana.

Unia i Konfederacja przystępują do wojny wyposażone w karabin odprzodowy, ładowany przez lufę. Jest to wówczas standard – wojna secesyjna tę regułę zmieni

– Pod działaniem ciągłego strumienia ołowiu, padającego z szeregów uzbrojonych w karabiny szybkostrzelne, nic ostać się nie może. W czasie najkrótszym przepadają pierwsze linie. Po dwóch, trzech minutach straszliwego ognia wszystko ucicha, a osiągnięty skutek jest decydujący i dalszego ognia prowadzić nie potrzeba – rzeczowo i malowniczo donosi do Petersburga rosyjski obserwator, podówczas major, Gorłow.
Wnioski wyciągają również Amerykanie. W końcu 1863 z pobojowiska pod Gettysburgiem zbiera się ponad 37 000 ładowanych od przodu karabinów. Badająca broń komisja znajduje wśród nich 6 000 załadowanych jedynie prochem – bez kuli. Przyjmuje się, że zabrakło na tę ostatnią czynność czasu. Jednakże 12 000 karabinów ma po dwie kule w lufie, niekiedy z dwoma ładunkami prochu, prawie 6 000 karabinów ma tych kul w lufie od 3 do 12!

Dla armii są to dane szokujące. Ich przyczyna jest jednak oczywista. Powiedzenie, że główny zajęciem w wojsku jest czekanie odnosi się także do bitew.. Czeka się na objęcie pozycji, czeka na luzowanie, na natarcie, na kontrnatarcie, czeka się na cokolwiek, aby wreszcie coś się działo. To czekanie, wciąż w skrajnym napięciu nerwowym, jest nieznośne. Pogląd Fryderyka II, który w broń palną nie wierzył, ale zalecał strzelanie „aby wojsko miało zajęcie” nie był, zwłaszcza przy ówczesnej broni, aż tak bezsensowny.
Fryderycjańscy żołnierze ładowali nadto broń na 17 temp podawanych przez skrzydłowych. Marnotrawiło to czas, ale wprowadzało porządek. Wszystkie te wyśmiewane później i stanowiące do dzisiaj przedmiot kpin „klepnięcia po ładownicy” akcentowały kolejne czynności eliminując pomyłki.

Pod Gettysburgiem komendy były krótkie. Żołnierz obyty z bronią jeszcze z czasów cywilnych miał kulturę techniczną wyższą niż jego europejski kolega. Ale wobec strachu pozostawał zawsze sam. Z karabinem. Opatrywał zatem ten karabin – i czekał.

Wszystko, co mógł uczynić, to trzymać się broni, szukać sposobu na niewiadome sypiąc proch i wbijając kule. Dzisiejszy żołnierz z poboru, świeży policjant, w tej samej sytuacji przesuwać będą skrzydełko bezpiecznika tam i z powrotem, nie wiedząc już w końcu, czy broń jest zabezpieczona, czy nie.
Żołnierz spod Gettysburga reagował tak samo. Nadto, skomplikowane ładowanie broni przerywały ruchy oddziału. Mylono kolejność czynności albo wykonane już zapominano. Na nowym miejscu wbijano druga kulę. Brak wystrzału kładziono na karb niezaładowania, niewypały dobijano ładunkiem następnym.

Kłopoty te nie dotykały 3 500 strzelców Unii wyposażonych w tej bitwie w odtylcową broń Spencera

I właśnie dlatego w warunkach polowych karabiny Dreysego, gdy podczas obsługi dochodził stres i ogromne rozgorączkowanie, okazywał się mimo widocznych wad – bronią o wiele lepszą od swoich poprzedników. Drugą, ogromną zaletą, którą bardzo mocno uwypukliła bitwa pod Sadową, była wysoka szybkostrzelność praktyczna, dochodząca nawet do 12 strz./min.”

Konsekwencje dokonanych przez wszystkie armie świata obserwacji wojny siedmiotygodniowej i secesyjnej spowodowały masowe przechodzenie na broń odtylcową. Jednocześnie ulepszono pomysł papierowego patronu, konstruując amunicję w metalowych łuskach ze spłonką umieszczoną w jej denku.
Dzięki temu na niedalekim horyzoncie pojawiła się idea karabinu automatycznego, który z powodu swojej ogromnej siły ognia zakończy, jako bezsensowne, wszystkie wojny.  

Ale to już zupełnie inna historia.

CZĘŚĆ I

Bibliografia:
Seweryn Bidziński „Mechanicy i styliści
pl.wikipedia.org/wiki/Johann_Nikolaus_von_Dreyse
pl.wikipedia.org/wiki/Karabin_Dreyse
opisybroni.pl/dreyse/
pl.wikipedia.org/wiki/proch_strzelniczy/

Bitwa pod Sadową: rzeź, która zmieniła świat

„NIE STAĆ NAS NA TO, MOI PANOWIE”
– To rzeczywiście ciekawy wynalazek – powiedział cesarz, oglądając w 1861 roku dostarczony przez wywiad seryjny karabin pruski, ładowany – po raz pierwszy w dziejach wojskowości – od tyłu.
– Szybko się z niego strzela?
– Pięć razy szybciej niż z karabinu jednostrzałowego, ładowanego tradycyjnie od przodu – odpowiedział generał major von Weber, kłaniając się zgodnie z regulaminem.
– A celnie?
– Bardzo celnie. Na odległość 300 kroków trafia 65 procent strzałów.
– W takim razie – głęboka bruzda przecięła cesarskie czoło – w takim razie na sto strzałów oddanych z tej odległości aż 35 będzie niecelnych, i to w czasie pięć razy krótszym! Nie, moi panowie, na takie marnotrawstwo amunicji nas nie stać! Niech nasi dzielni żołnierze doskonalą walkę na bagnety i spadają jak sępy na karki nieprzyjaciół!
Zgodnie z tą decyzją austriacka landwera, przygotowując się do wojny z Prusami, intensywnie ćwiczyła okrzyki sępów.

Leszek Mazan „Zdarzenia z życia naszego monarchy”

Pięknie położony jest noworudzki cmentarz! Jak na nekropolię niegdyś trzydziestotysięcznego miasteczka, jest dość rozległy. Znajduje się na stromym, południowym stoku Wzgórz Włodzickich i spogląda w dolinę, na której zboczach rozciąga się miasto. Czyli za Hrabalem – „słonecznie i sucho”

Cmentarz w Nowej Rudzie
Widok z noworudzkiego cmentarza na dolne (dno Doliny Włodzicy) i górne miasto. Słonecznie tu i sucho. Do Hradec Kralove niewielkie 80km.

Zaraz przy bramnym wejściu na cmentarz stoi obelisk z czerwonego piaskowca, tak typowego dla gór okalających Nową Rudę. Spatynowana tablica głosi: „Dla uczczenia pamięci tych, którzy tu walczyli w kampanii wojny prusko-austriackiej 1866r”. Poniżej widnieje lista nazwisk: pan Boehm z podmilickich Henrykowic, panowie Fuchs i Grdegy z Węgier, pan Kraemer z Czech, panowie Kritzowa, Strusk, Misko i Wisniowsky z Galicji.

Obelisk na noworudzkim cmentarzu ku czci poległych w 1866r.

Poddani dwóch skłóconych władców. Skąd się tu wzięli, dlaczego umarli tak daleko od domu?
O tym (między innymi) będzie ta historia.

Tablica obelisku na noworudzkim cmentarzu.

Bitwa pod Sadową, często zwana też bitwą pod Hradcem Králové, była konfrontacją dwóch epok. Naprzeciwko siebie stanęły armie starego i nowego wzoru. Austriacka – fatalnie dowodzona, ubrana w tradycyjne białe mundury, wyposażona w karabiny ładowane od przodu. Pruska – ubrana w oliwkowoszare mundury maskujące, dowieziona na miejsce bitwy koleją żelazną, uzbrojona w nowoczesne karabiny odtylcowe o kilkukrotnie większej szybkostrzelności niż austriackie Lorenze.
Starcie dwóch koncepcji nowoczesnej wojny.

O co tym razem poszło?
Przed epoką Napoleona teren, który stał się później II Rzeszą Niemiecką, składał się z ponad 260 państw, państewek, księstw, księstewek, wolnych miast i „innych jednostek politycznych”, luźno związanych w Świętym Cesarstwie Rzymskim.
To rozproszenie ograniczył Kongres Wiedeński (1815 r.), powołując Związek Niemiecki. Miał on tworzyć unię gospodarczą wszystkich niemieckojęzycznych państw, a także gwarantować pokój wewnętrzny i zewnętrzny jego członków. Bardzo szybko okazało się, że o przewodnictwo w Związku Niemieckim energicznie rywalizują Prusy i Austria. Dodatkowo unifikacji i przewodnictwa Berlina lub Wiednia oczekiwała Wielka Brytania, aby stworzyć na kontynencie przeciwwagę dla Francji i Rosji.
Prymatu austriackich Habsburgów oczekiwała większość niemieckich władców i arystokracji. Jednak rosnąca w siłę burżuazja, intelektualiści, mieszczanie oraz władze bogatych niemieckich miast cieplej myśleli o pruskich Hohenzollernach.
Prusy postrzegane były jako państwo nowoczesne, gwarantujące jednolitość prawa handlowego i ujednolicenie monetarne – kilkadziesiąt podmiotów politycznych, z których wiele miało własną walutę (np. talary, guldeny, marki, talary saksońskie, talary i guldeny heskie, a także monety bite we Frankfurcie).


Do gry wchodzi Bismarck
Sytuacja ta trwała kilkadziesiąt lat – aż do roku 1862, gdy premierem Prus został Otto von Bismarck. Od początku otwarcie deklarował konieczność zdobycia wpływu w całym Związku Niemieckim i marginalizacji Austrii. Pół wieku po Kongresie Wiedeńskim to on pierwszy głośno zakrzyknął: „Zjednoczmy Niemcy!”
Jeszcze w roku 1864 Austria i Prusy wspólnie walczyły przeciwko Danii. Ale już w kwietniu 1866 roku Austria, powołując się na zagrożenie wewnętrznego bezpieczeństwa Związku Niemieckiego, doprowadziła do uchwalenia przez Bundestag mobilizacji sił zbrojnych.
Prusacy tylko na to czekali. Rozpoczęli działania zbrojne, a oba państwa znalazły się w stanie wojny.
Walki toczyły się głównie na terenie Czech, do których Prusacy wdarli się przez przełęcze sudeckie z obszaru między Jelenią Górą a Nysą.

Więc jednak – WOJNA!
Wojna, zwana później siedmiotygodniową, wybuchła 14 czerwca 1866 r. Po rozstrzygającej klęsce pod Sadową cesarz Franciszek Józef Habsburg 24 lipca podpisał akt kapitulacji. Miesiąc później, 23 sierpnia w Pradze podpisano pokój, który zakończył wojnę prusko-austriacką.
Na drodze do zjednoczenia Niemiec i ich dominacji w Europie stała już tylko Francja…

Stoi na stacji lokomotywa, czyli: koleją żelazną na rzeź
Pruskiemu Sztabowi Generalnemu przewodził Helmut von Moltke, po kilku dekadach nazwany „Moltkem Starszym”. (Moltke Młodszy to jego siostrzeniec, zdjęty z dowodzenia 48 lat później po bitwie nad Marną w 1914 r.)

Płaskorzeźba z feldmarszałkiem von Moltke na wieży widokowej na Górze Wszystkich Świętych

Moltke okazał się błyskotliwym organizatorem kampanii wojennych. Do przewozu 250-tysięcznej armii wykorzystał – po raz pierwszy na masową skalę – kolej żelazną. W wojnie 1866 roku sieć kolejowa umożliwiła Prusakom błyskawiczne skoncentrowanie wojsk na granicy z Czechami, co było kluczowe dla sukcesu kampanii.

Jak to działało w praktyce?
Transport do granicy: pruskie koleje przewiozły dziesiątki tysięcy żołnierzy (ok. 200–250 tysięcy w całej kampanii) wraz z zaopatrzeniem w rejon Śląska – do miast takich jak Wrocław, Jelenia Góra, Kłodzko czy Wałbrzych. Na przykład w maju i czerwcu 1866 roku sztab generalny zorganizował setki pociągów wojskowych, które kursowały według precyzyjnych rozkładów.
Marsz przez przełęcze: po dotarciu do końcowych stacji kolejowych (np. Kłodzko, Kamienna Góra, Jelenia Góra) wojska kontynuowały przemarsz przez przełęcze sudeckie. Sudety nie miały wtedy linii kolejowych przecinających granicę, więc ostatnie odcinki pokonywano tradycyjnie – piechotą, z wsparciem taborów konnych.
Przewaga strategiczna: dzięki kolei Prusy mogły skoncentrować trzy armie (Pierwszą, Drugą i Łaby) wzdłuż granicy w ciągu zaledwie 2–3 tygodni, podczas gdy Austria, z mniej rozwiniętą siecią, miała problemy z mobilizacją. Największą rewolucją w wykonaniu Moltkego było przemieszczanie dziesiątków tysięcy żołnierzy na odległości setek kilometrów w ciągu dni, a nie tygodni.

Przed wynalazkiem kolei żelaznej każde wojsko przemieszczało się na własnych nogach. Jeśli chodzi o tempo takiego marszu – przez wieki nie zmieniło się literalnie nic! Legionista rzymskiego X Legionu, żołnierz Wielkiej Armii Napoleona czy żołnierz 52. Dywizji Piechoty Wehrmachtu byli w stanie przemaszerować dziennie od 20 do 30 kilometrów. I to pomimo tego, że rzymskie sandały zastąpiono francuskimi skórzanymi butami (nie było butów lewych i prawych, a ich wytrzymałość wynosiła 1000 km), a te z kolei – niemieckimi saperkami podbijanymi gwoździami. Jeśli marsz był forsowny i szybszy, dystans dzienny mógł wzrosnąć do 40 km, ale błyskawicznie odbijało się to na kondycji żołnierzy: wartość bojowa wojska po takich marszach radykalnie spadała, żołnierze byli wyczerpani, mieli poranione od butów stopy i barki od ciężkich tornistrów.

Lokomotywa z epoki: „Phoenix” z Wielkiego Księstwa Badenii. Z powodu rosnącej chyżości w kolejnych modelach koniecznym okazał się daszek nad kabiną załogi. Moc – 42KM, prędkość max. 62km/h

Pojawienia się tak szybko trzech pruskich armii w rejonie Sudetów nikt się nie spodziewał.
Pięć lat później, w wojnie z Francją, Prusacy w ciągu 18 dni przerzucili koleją 400 tysięcy ludzi na granicę obu państw. Takie tempo manewrowania było dla przeciwników nieosiągalne.

MOLTKE: pedant i szczególarz
Wykorzystanie kolei jako broni strategicznej nie było jedynym osiągnięciem sztabu Moltkego. Przecież za tą ideą musiała iść aptekarska skrupulatność w planowaniu całego zaplecza armii. Moltke wprowadził naukowe podejście do planowania wojennego. Jego sztab analizował mapy, rozkłady jazdy, zdolności produkcyjne kolei oraz potrzeby zaopatrzeniowe armii. W 1866 roku każdy pociąg wojskowy przewoził nie tylko żołnierzy, ale też amunicję, żywność i sprzęt, co pozwalało utrzymać wojska w pełnej gotowości po dotarciu na front. Jego motto „Najpierw waż, potem ruszaj” („Erst wägen, dann wagen”) odzwierciedlało dbałość o szczegóły – nie działał impulsywnie, lecz opierał się na danych i kalkulacjach.

Decentralizacja dowodzenia
Moltke dawał dowódcom polowym elastyczność w realizacji ogólnych celów strategicznych. W 1866 roku trzy pruskie armie (Pierwsza, Druga i Łaby) działały oddzielnie, ale zgodnie z jego planem połączyły się pod Sadową w kluczowym momencie. Tej perfekcyjnej synchronizacji logistycznej Austria nie była w stanie dorównać.

Depeszuj pan na Berdyczów!
Niezwykłym usprawnieniem dla działań pruskich wojsk było pojawienie się telegrafu jako narzędzia komunikacji i koordynacji. Telegraf, wprowadzony do pruskiej doktryny wojennej, pozwalał na szybsze przekazywanie rozkazów i reagowanie na zmieniającą się sytuację. W 1870 roku umożliwił Moltkemu koordynację działań na ogromnym froncie, od Alzacji po Sedan.

W historii i wojskowości Moltke zapisał się jako „ojciec nowoczesnej wojny operacyjnej”. Jego podejście do logistyki wpłynęło na późniejsze armie, w tym na niemiecką strategię w I wojnie światowej (plan Schlieffena czerpał z jego pomysłów). W porównaniu z innymi dowódcami epoki, którzy mieli pecha konfrontować się z Prusakami – jak austriacki Ludwig von Benedek czy francuski Patrice de MacMahon – Moltke wyróżniał się zdolnością do integracji technologii, planowania i dowodzenia.

von Benedek
Czas poświęcić kilka ciepłych słów przeciwnikowi Moltkego po stronie austriackiej. Przed nami marszałek Ludwig Ritter von Benedek!

Ludwig von Benedek ok. 1860r.

W historii Europy Środkowej Benedek zdziałał sporo: na początku swej kariery w 1846 roku był pogromcą powstania krakowskiego, a co gorsza – jednym z głównych animatorów „rabacji galicyjskiej”. Dla przypomnienia: od austriackiej administracji i wojska koledzy krwawego Jakuba Szeli otrzymali ofertę – za żywego szlachcica 5 złotych reńskich, a za martwego 10.
Dowodził garnizonami w Krakowie i Lwowie. I znów znaczący kwiatek do pamięci: garnizon austriacki stacjonował na Wawelu, który w tym czasie został doszczętnie ograbiony, zapuszczony i zrujnowany.
W 1866 roku Benedek został – wbrew własnej woli – naczelnym dowódcą armii austriackiej. Stanowisko to wcześniej odrzucał trzykrotnie, słusznie argumentując, iż nie posiada dostatecznego rozeznania terenu ani przeciwnika. Myśl o możliwej bitwie traktował z najwyższą niechęcią. Gdy na czele 250-tysięcznej armii otrzymał wiadomość o zbliżających się wojskach pruskich, kazał posłać po przewodniki i mapy turystyczne. Innych z Wiednia nie zabrał.

Wystrzelamy Austriaków jak kaczki – tłumaczył Moltke królowi. – Ich karabiny ładowane są, w przeciwieństwie do naszych, od przodu, my strzelamy i ładujemy pięć razy szybciej.
Nawet bez perspektywy dostrzegał zapewne białe mundury wroga i czuł satysfakcję, że jego żołnierze noszą – po raz pierwszy w dziejach wojskowości – uniformy maskujące, oliwkowoszare, zlewające się z tłem.

Tak więc od strony Łaby i Hradca Králové przymaszerowały armie austriackie w sile 250 tysięcy ludzi. Niewiarygodne wręcz błędy dowodzenia i całkowity brak wiary w zwycięstwo (Benedek jeszcze w przeddzień bitwy słał na wiedeński dwór depesze z prośbą o pozwolenie na rezygnację z bitwy) doprowadziły do niewiarygodnej rzezi na polach pod Sadową: 43 tysiące zabitych, rannych i zaginionych poddanych cesarza wobec 9 tysięcy poległych i rannych żołnierzy pruskich.
Benedek w pamięci mieszkańców CK Monarchii nie zapisał się jako umysłowość wybitna. 50 lat po bitwie Hašek w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka” intelektualnego nielota, kadeta Bieglera, nazywa „budziejowickim Benedekiem”.

„Tu potykać się będziem” – przebieg bitwy:
Można o niej mówić wiele, ale przez cały czas w tym opowiadaniu dominowałoby jedno słowo: rzeź.
Ścierające się dwie ćwierćmilionowe armie, obecna na polu walki broń palna – od karabinów osobistych po artylerię strzelającą w ludzkie masy. Ludzie kroczący na siebie w zwartych, gęstych szeregach, jak przyjęło się przez ostatnie wieki. W tych ludzkich grzędach armaty strzelające kartaczami – śrutem na ludzi – żłobiły głębokie, długie, krwawe bruzdy.
Wyglądało to zapewne tak samo, jak siedem lat wcześniej opisywał bitwę pod Solferino Aleksander Dunant, szwajcarski kupiec. Przejeżdżał koło włoskiego miasteczka Solferino 24 czerwca 1859 r., akurat gdy toczyła się tam walka – Austria kontra siły francusko-włoskie. 300 tysięcy żołnierzy, 15 godzin bitwy, 40 tysięcy trupów.
„Austriacy i sprzymierzeni tratowali się wzajemnie, zabijali na okrwawionych zwłokach, ogłuszali ciosami kolb, rozbijali sobie czaszki, rozpruwali brzuchy szablą albo bagnetem. Nie było już litości – to krwawe jatki, walka dzikich bestii, oszalałych i pijanych krwią. Nawet ranni bronili się do ostatka. Kto nie miał broni, chwytał przeciwnika za gardło i rozrywał zębami.”

1. Początek starcia: ranek 3 lipca 1866
• Bitwa rozpoczęła się w deszczowym poranku, co znacznie utrudniało widoczność i działania artylerii.
• Austriacy, dowodzeni przez Benedeka, zajęli silne pozycje na wzgórzach wokół wsi Sadowa i Königgrätz (Hradca Králové). Pozycja na wzgórzach dawała naturalną przewagę umieszczonej tam artylerii.
• Pruska 1. Armia zaatakowała pozycje austriackie w centrum, próbując przełamać linie wroga w rejonie wsi Sadowa i okolicznych lasów (np. Lasu Swiepskiego).
• Austriacy początkowo stawiali skuteczny opór, wykorzystując swoją artylerię i naturalne ukształtowanie terenu.
• Austriacka artyleria i jazda zadawały ciężkie straty Prusakom.


2. Kryzys i zacięte walki (godz. 11:00–14:00)
• Austriacy skutecznie odpierali pruskie ataki, a ich przewaga artyleryjska zmusiła Prusaków do przegrupowania.
• W lasach wokół wsi Sadowa toczyły się zacięte walki wręcz.
• Benedek liczył, że uda się utrzymać pozycje i zmusić Prusaków do odwrotu.

3. Przełom – wejście Armii Łaby i 2. Armii (godz. 14:00–16:00)
• „Nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdą Prusacy”. Pięćdziesiąt lat wcześniej ta sama niepewność co do obecności odwodów pruskich pokonała Napoleona Bonaparte w jego ostatniej bitwie. Pod Sadową Pruska 2. Armia niespodziewanie dla Benedeka nadciągnęła z północy, uderzając na austriackie skrzydło.
• Równocześnie Armia Łaby, dowodzona przez Herwartha von Bittenfelda, nacierała od zachodu.
• Austriacy zaczęli tracić kontrolę nad polem bitwy, a ich pozycje zostały zagrożone z flanki.

Pruski król Wilhelm I, Bismarck i von Moltke obserwują największe okrążenie w historii wojskowości

4. Klęska Austriaków i ich odwrót (godz. 16:00–19:00)
Austriacka linia obrony zaczęła się załamywać pod presją pruskich ataków z kilku stron. Po południu wojska austriackie zaczęły wycofywać się w nieładzie. Kluczowe pozycje, takie jak wzgórze Chlum, zostały zdobyte przez Prusaków, co umożliwiło im ostrzał artyleryjski wycofujących się sił wroga.
Benedek, widząc groźbę okrążenia, zarządził odwrót w kierunku Moraw. Próbował przeprowadzić go w sposób zorganizowany, ale mosty na rzece Łabie stały się wąskim gardłem, co doprowadziło do chaosu i dalszych strat.

5. Prusacy zdobyli Königgrätz, zmuszając Austriaków do ucieczki.

Ostatnia taka szarża
Sadowa stała się świadkiem utraty znaczenia kawalerii – dotychczasowej królowej pól bitewnych. Pomimo wielkiej dzielności i odwagi austriaccy kawalerzyści zostali zmasakrowani ogniem baterii armat i karabinów piechoty.
Pierwszy atak, tragicznie krwawy, wykonała austriacka 3. Rezerwowa Dywizja Kawalerii Ciężkiej. Próbowała powstrzymać Prusaków ścigających rozpadające się oddziały austriackie. Jedna ciężka brygada (6 szwadronów), po zepchnięciu dwóch szwadronów pruskich ułanów, znalazła się pod zmasowanym ogniem broni palnej i została zdziesiątkowana. Świadkowie opisywali, że „kawalerzyści walili się całymi rzędami od pruskich salw”. Resztki brygady zawróciły w panice na tyły, tratując austriacki szpital polowy.
Dowódca 3. Dywizji Kawalerii, hrabia Coudenhove, był żołnierzem bardzo, bardzo konserwatywnym. Przyzwyczajony był, że atak ciężkiej kawalerii rozstrzyga losy bitew na korzyść atakującego. Niezrażony klęską pierwszej szarży, Coudenhove wysłał kolejne brygady – jedną na Problus, a drugą przeciwko linii 50 pruskich dział w rejonie Stresetic. Obie szarże również zakończyły się masakrą. W jednej z nich, trwającej zaledwie 30 minut, dywizja pod ogniem dział i karabinów piechoty straciła około 700 ludzi i 900 koni, co stanowiło 1/4 jej stanu. Według dzisiejszych kryteriów utrata takiej części siły bojowej w zasadzie nokautuje jej możliwości bojowe i wyklucza z walki.

Pruscy huzarzy i austriaccy kirasjerzy w starciu. A. Bensa 1866


Działania Coudenhove’a są często krytykowane jako przykład anachronicznego podejścia do wojny. W 1866 roku kawaleria, zwłaszcza ciężka, traciła już swoją skuteczność wobec nowoczesnej broni palnej i artylerii. Jego decyzja o frontalnych szarżach na dobrze okopane i uzbrojone pozycje pruskie była tragiczna w skutkach i przyczyniła się do pogłębienia austriackiej klęski.

W obu armiach zaborczych służyło wielu Polaków. Jak pisał Norwid w liście do Józefa Bohdana Zaleskiego:
 „Pod Sadową głównie wygrali Polacy (hułany poznańskie), bijąc się i mordując z Polakami (hułany galicyjskie)”.


W armii pruskiej najwięcej Polaków służyło w korpusach II oraz V (w 58 Poznański Pułk Piechoty, 7 Zachodniopruski Pułk Grenadierów, 37 Zachodniopruski Pułk Fizylierów.)

Galicyjskie pułki piechoty i jazdy wzięły udział w wojnie z Prusami w ramach Armii Północnej (Korpusy I, II, VI, VIII, i X). Uczestniczyły też we wszystkich ważniejszych bitwach na czele z batalią pod Sadową.

PO BITWIE
Pod Sadową poległo 8000, a rannych zostało 15 000 żołnierzy obu stron.

Krzyż nadawany pruskim kombatantom za udział w bitwie pod Sadową

Pole bitwy przez wiele dni przedstawiało widok jak z najstraszniejszego horroru. Ranni długo musieli czekać na pomoc, o ile ta w ogóle nadeszła. Walczące wojska odeszły, a nieliczne oddziały sanitarne nie były w stanie w krótkim czasie przeszukać dużego obszaru bitwy. Brakowało lekarzy, austriaccy wzięci do niewoli pracowali ramię w ramię z pruskimi, ratując życie rannym obu stron.
Ciała poległych leżały wiele dni, nie było ich komu pochować. Okropny odór śmierci zaczął rozchodzić się na dużą odległość od pola bitwy. Ciała poległych znajdowano jeszcze po kilku tygodniach – zwłoki „poczerniałe od krwi”, „pożerane przez chmary much” i krążące nad nimi ptactwo. Do pochówku zabitych, oprócz nielicznych żołnierzy, zmuszono ludność cywilną wracającą do swych zrujnowanych domostw. Zmuszano do tego nawet przypadkowych podróżnych, nieopatrznie przechodzących przez okolice ogarnięte wojną. Grzebanie trwało ponad trzy tygodnie, mogiły zakładano tam, gdzie żołnierze ginęli – na polach, w lasach, przy drogach i skrzyżowaniach. Tylko nieliczni spoczęli na wydzielonych cmentarzach wojennych.
I tak zostało do dziś. Podróżując przez te okolice, co rusz napotykamy kamienne nagrobki, krzyże, monumenty i obeliski na żołnierskich mogiłach.

KONIEC CZĘŚCI I

CZĘŚĆ II