Międzykontynentalne rakiety balistyczne podczas defilady w Moskwie 1964. Thomas Taylor Hammond/Wikimedia Commons

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 57

Niemieccy specjaliści na wyspie Gorodomlia pracowali pilnie, ale wyglądało na to, że Sowieci nie chcą korzystać z owoców ich działalności. Czy jednak tak było w istocie? A może po prostu Rosja nie może się przyznać do prawdziwego wkładu byłych nazistów w swój sztandarowy przemysł?

Ekipa Gröttrupa, zamknięta na podmokłej, pozbawionej zdrowej wody wyspie Gorodomlia nie była jedyną grupą niemieckich rakietowców, pracującą ku chwale towarzysza Stalina. Wewnątrz tej grupy funkcjonowała ekipa konstruktorów doktora Quessela, zajmująca się projektowaniem nie rakiet balistycznych, ale przeciwlotniczych na bazie nazistowskich Wasserfall i Schmetterling – jednakże bez układów naprowadzania, którymi zajmowali się inni Niemcy z osobnego ośrodka badawczego. O ich działalności nie wiemy praktycznie nic – po prostu genialni sowieccy inżynierowie sami z siebie stworzyli rakiety przeciwlotnicze, nie mając w tej mierze żadnego doświadczenia.

Przeciwlotniczy pocisk rakietowy Henschel Hs.117 “Schmetterling” na wyrzutni. (Wikimedia Commons)

Gdzieś działali jeszcze specjaliści od rakietowej broni przeciwpancernej, od rakiet powietrze-powietrze, a także powietrze-ziemia i powietrze-woda, ale o ich osiągnięciach nikt jeszcze nie odważył się napisać. Bardzo ciekawy jest wątek biura konstrukcyjnego Henschla spod Berlina, które w całości wywieziono do ZSRR – kierowany pocisk przeciwokrętowy Hs-293 mógł być praktycznie od razu wytwarzany na wschodzie, zabrano bowiem absolutnie wszystko z zakładu produkcyjnego; z Nordhausen i innych lokalizacji zabrano kompletne pociski V-1 i części do nich, a także – podobnie jak w przypadku Henschla – zapewne także i specjalistów. W sumie w ZSRR być może pracowało nawet 400 niemieckich ekspertów od rakiet na paliwo ciekłe, stałe i pocisków kierowanych, ale jedyne ślady tej liczby znajdują się w raportach CIA, powstałych w latach 50. po powrocie części Niemców na Zachód. Do owych słabo znanych programów badawczo-rozwojowych powrócę niebawem, ale teraz przyjrzymy się jeszcze raz teamowi Gröttrupa.

Rakiety R-1 i R-2. (Wikimedia Commons)

Korolow podobno raz się przyznał do korzystania z niemieckiego wkładu przy projekcie R-2 – nie ulega jednak wątpliwości, że Niemcy wprowadzali do projektów innowacje, o których myśleli jeszcze w Peenemünde, a on z nich korzystał, szybko uzupełniając braki w wiedzy. Jedną z innowacji była głowica bojowa, która oddzielała się od korpusu rakiety w końcowej fazie lotu – uwolnienie się od ulegającego zniekształceniom korpusu poprawiało celność. Niemcy zaplanowali też wersję dwustopniową rakiety G-1/R-10. Wszystkie wyniki ich prac były zabierane przez Sowietów z Podlipek, a Moskwa przekazywała Gröttrupowi, że z nich nie korzystano. Niemcy pracowali prawdopodobnie także nad projektami R-11 i R-13, a także nad R-15, zleconą przez Stalina hybrydą V-1 i V-2, ale ostatnim kompletnym projektem zespołu z wyspy stała się rakieta G-4, znana również jako R-14. Projekt był tak ważny dla Moskwy, że z Ustinowem przyjechał na wyspę Gorodomlia sam Korolow, normalnie wrogo usposobiony do Niemców, którzy nie tylko wszystkiego go nauczyli, ale także regularnie dostarczali mu wyniki swojej mozolnej pracy. Ten sam Korolow, przypomnę, nienawidził Głuszki, który formalnie odpowiadał za silniki jego rakiet oraz Czełomieja, który przerabiając pociski V-1 budował sobie niszę w sowieckim przemyśle zbrojeniowym. O tym ostatnim jeszcze opowiem.

Porównanie projektu rakiety G-4 (R-14) zespołu niemieckiego z wyspy Gorodomlia z projektem rakiety R-14 Korolowa. Rysunek pochodzi z raportu CIA z roku 1953, stworzył go Konrad Toebe, jeden z współpracowników Helmuta Gröttrupa. (Wikimedia Commons)

G-4 w takiej formie, w jakiej zaprojektował ją zespół Gröttrupa, nie trafiła do produkcji, co wygląda z pozoru na potwierdzenie tezy rosyjskich historyków, że w zasadzie pobyt niemieckich specjalistów rakietowych w ZSRR był niepotrzebny. A jak było naprawdę? W konstrukcji rakiety R-14 znalazło się wiele rozwiązań, które potem zaczęły obowiązywać w całym sowieckim programie budowy rakiet balistycznych: paliwo alkoholowe zastąpiono naftą, cały silnik rakietowy mógł przechylać się o kilka stopni celem zmiany wektora ciągu, stożek na szczycie rakiety miał dokładnie ten sam zoptymalizowany kształt, który Niemcy dopracowali w tunelu aerodynamicznym na wyspie Gorodomlia, między stopniami rakiety znalazły się pierścienie stabilizujące, rakietę dostosowano do odpalania z podziemnych silosów, podobnych koncepcyjnie do tych, które Niemcy zbudowali w czasie wojny na przykład w Mimoyecques… Notabene silniki z niemieckich rakiet przeciwlotniczych Wasserfall produkowano w ZSRR seryjnie i stosowano jako napęd dla kilku typów pocisków.

Pocisk rakietowy R-5M z głowicą termojądrową na stanowisku startowym. (Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej/Wikimedia Commons).

Rakieta R-5, projektowana rzekomo przez Korolowa w latach 1951-1952 i testowana w roku 1953, która od 1956 roku w wersji R-5M stała się pierwszym seryjnym sowieckim pociskiem rakietowym z głowicą termojądrową, wywodzi się w prostej linii od hitlerowskiej A-4 – co ciekawe, większość Niemców z sowieckiego programu rakietowego wróciła do Niemiec dopiero w latach 1952-53, a niektórzy podobno dopiero w 1956 roku. Tych rakiet dotyczył tzw. “kryzys kubański”. Dalszym ogniwem rozwojowym sowieckiej balistycznej broni rakietowej była rakieta R-7, zwana “Siemiorką”, która z kolei została fundamentem długiego typoszeregu sowieckich i rosyjskich rakiet (Wostok, Woschod, Sojuz), które de facto produkowane są do dzisiaj. Uważne oko znajdzie w nich ślady oryginalnych pomysłów ekipy z wyspy Gorodomlia.

Typoszereg sowieckich rakiet, wywodzących się z typu R-7. (Wikimedia Commons)

Przypomnijmy, że rozkaz Stalina z roku 1947, nakazujący stworzenie rakiety międzykontynentalnej, był impulsem dla intensyfikacji pracy teamu Gröttrupa. Dekret Rady Ministrów ZSRR z 1953 roku z kolei precyzyjniej opisywał zamówienie na balistyczny pocisk rakietowy z głowicą termojądrową, o zasięgu międzykontynentalnym. Zanim opowiem pokrótce o innych obszarach niemieckiego wkładu w sowiecki program rakietowy, wspomnijmy dalsze losy Helmuta Gröttrupa – człowieka przyzwoitego dla swoich podwładnych i bardzo odważnego w kontaktach z Sowietami. Jak wspominała jego małżonka, na wyspę Gorodomlia pojechał z pierwszą grupą inżynierów ze swojego zespołu, wiedząc, jak straszne zastanie tam warunki, albowiem wierzył, że przełożony nie powinien wysyłać podwładnych w miejsce, przed którym sam się wzbrania.

Sowiecki pocisk balistyczny R-12. (Wikimedia Commons)

Gröttrup wrócił na ziemię niemiecką w roku 1953, przy czym ostatnie lata w ZSRR były trudne – przestał być szefem zespołu, jego miejsce zajęli koledzy chętniej podlizujący się kremlowskim mocodawcom. Gdy uciekł z NRD do Kolonii, był drobiazgowo przesłuchiwany przez CIA i MI6, którym udzielił wyjątkowo wartościowych informacji. Odmówił pracy w amerykańskim programie kosmicznym, za co nagrodzono go brakiem pracy i perspektyw. Ten pomysłowy i ogromnie pracowity człowiek nie poddał się jednak i zaczął w 1954 roku pracę w firmie elektronicznej Lorenz w Pforzheim, gdzie opracował pierwszy w zachodnich Niemczech tranzystorowy system przetwarzania danych. W 1956 roku wraz z Karlem Steinbuchem opracował “Informatik-Anlage”, urządzenie do automatycznego przetwarzania zamówień dla słynnego domu sprzedaży wysyłkowej Quelle – wówczas też dwaj panowie stworzyli termin “Informatik”, który wszedł do praktyki językowej wielu krajów.

Helmut Gröttrup w Bremie w 1958 roku. (Wikimedia Commons)

Później założył własną firmę i nadal działał w dziedzinie automatyzacji i informatyki. W 1966 roku opatentował przełącznik, umożliwiający uruchamianie dystrybutora paliwa przy samodzielnym tankowaniu. Najciekawsze rzeczy zrobił jednak w kolejnych latach. Rok 1967 przyniósł zachodnioniemiecki patent DE1574074 na układ scalony, zatopiony w plastikowym nośniku, umożliwiający odporną na zakłócenia i fałszowanie formę identyfikacji tożsamości. Wraz z dodatkowym patentem DE1574075 z 1971, opisującym bezdotykową łączność indukcyjną, to właśnie Helmut Gröttrup stworzył podwaliny dla istnienia kart identyfikacyjnych RFID (hotelowych, bankowych) oraz łączności urządzeń elektronicznych NFC. Potem zaprojektował i zbudował urządzenie do rozpoznawania banknotów, odróżniające fałszywe od prawdziwych, które trafiło do produkcji. Zatem dziś wchodzimy do biura, skanując kartę identyfikacyjną, zasilamy konto we wpłatomacie, płacimy bezdotykowo za kawę i przesyłamy znajomemu na telefon, znajdujący się obok naszego, zdjęcia z wakacji dzięki niemieckiemu naukowcowi, który pomógł Sowietom zbudować broń rakietową i polecieć w kosmos. Gröttrup odszedł na emeryturę w roku 1980 i zmarł rok później. Warto przypomnieć, że w 1944 roku spędził w więzieniu Gestapo dwa tygodnie po donosie przyjaciółki jednego z kolegów – miał wyrażać defetystyczne poglądy, bo przy kolacji wyraził żal, że w Peenemünde nie projektują statku kosmicznego. W 1945 nie wyjechał do USA, bo nie miał zamiaru zostawić rodziny w Niemczech. Pozostaje fascynującą postacią do dziś.

Prototyp urządzenia do automatycznej kontroli banknotów. (Wikimedia Commons)

Losy niektórych niemieckich naukowców z dziedziny budowy rakiet są skomplikowane i zaskakujące. Na przykład Fritz Karl Preikschat, który w latach 1946-1952 kierował na wyspie Gorodomlia laboratorium wysokich częstotliwości jako podwładny Gröttrupa, został zabrany do ZSRR bez rodziny. Zobaczył ją dopiero po powrocie na ziemię niemiecką, po tym, jak przeszedł z Berlina Wschodniego do sektora amerykańskiego i po przesłuchaniach przez oficerów wywiadu USA i Organizacji Gehlena. Dla Amerykanów opracował 114-stronicowy raport na temat opracowanego przez siebie w ZSRR mikrofalowego systemu kierowania rakietami; na sowieckiej ziemi zaprojektował układ sześciu anten radarowych do śledzenia rakiet, zbudowany w 1960 według jego projektu przez Sowietów, z ośmioma 15-metrowej średnicy antenami, jako obiekt Pluton na Krymie – był wykorzystywany w początkach radzieckiego programu kosmicznego.

Fritz Karl Preikschat w 1970 roku. (Wikimedia Commons)

W latach 1952-54 opatentował drukarkę mozaikową dla telexu, rozwiniętą potem w USA m.in. do postaci przenośnego faksu. Wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie najpierw pracował jako główny naukowiec laboratorium fizyki stosowanej Uniwersytetu Johns Hopkins, tworząc systemy przekaźnikowej łączności satelitarnej. Do 1970 roku zatrudniony był głównie w dziale militarnym Boeinga, gdzie m.in. opracował własny system lądowania samolotów bez widzialności ziemi. Jakby tego było mało, opatentował czujnik wilgotności pulpy drzewnej oraz, w 1982 roku, system odzyskiwania energii w samochodzie elektrycznym podczas hamowania (Toyota Prius z napędem hybrydowym weszła do sprzedaży w USA na miesiąc po wygaśnięciu patentu). Ostatnim projektem Preikschata, który wykonał z synem, był nowatorski mikroskop do badań struktur krystalicznych, stosowany w przemyśle chemicznym.

Dr. Erich Apel. (Bundesarchiv)

Erich Apel był inny. Należy go określić jako cynicznego oportunistę, choć nie jest postacią jednoznaczną. W Peenemünde pracował nad układami hydraulicznymi rakiet. Pod koniec wojny przeniesiono go do Linke-Hoffmann-Werke w Breslau (Wrocławiu), gdzie wytwarzano podzespoły dla V-2, a potem do Kleinbodungen. Podczas operacji Osoawiachim zabrano go do ZSRR wbrew jego woli, ale na miejscu zintegrował się z zespołem Gröttrupa i skutecznie udawał, że został komunistą. Na miejscu poślubił Christę Metzner, córkę przebywającego w ZSRR inżyniera z zakładów lotniczych Arado (co oznacza, że wbrew innym publikacjom ekipa z Arado trafiła do imperium sowieckiego i co wyjaśnia genezę takich samolotów jak Ił-28) i poślubił ją na wyspie Gorodomlia. Po powrocie na teren Niemiec pozostał w NRD i zajmował w strukturach tego marionetkowego państwa coraz wyższe stanowiska, do stanowiska ministra w komisji planowania włącznie (kierowała ona de facto całą gospodarką wschodnich Niemiec). Apel był jednym z towarzyszy, którym Ulbricht nakazał wprowadzenie takich form planowej gospodarki, by obywatele NRD spożywać mogli więcej mięsa i masła niż Niemcy w NRF – oczywiście wizja prześcignięcia przemysłu i dobrobytu Niemiec Zachodnich nosiła cechy totalnej utopii. W 1965 roku Apel zastrzelił się w Moskwie podczas wizyty, której celem było podpisanie nowej umowy gospodarczej z ZSRR.

Rakietowe pociski balistyczne średniego zasięgu R-14, znane w NATO jako SS-5. Kilka typów sowieckich rakiet, być może dla maskirowki, nazwano tym samym skrótem R-14. (Wikimedia Commons)

Jaki jeszcze wkład, poza pracami ekipy Gröttrupa, wnieśli do sowieckiego przemysłu rakietowego niemieccy specjaliści? Zespół Niemców, przywiezionych siłą do ZSRR, pracował w Leningradzie nad projektem “Komet” – chodziło o rakietowy pocisk przeciwokrętowy powietrze-woda. Zbudowano kilka prototypów w różnych wariantach i przebadano je. Zespół zakończył pracę w roku 1951, uważa się jednak, że większość konstrukcji sowieckich pocisków przeciwokrętowych ma korzenie w jego działalności.

Amerykański koncern General Electric produkował po wojnie kopię hitlerowskiej rakiety przeciwlotniczej Wasserfall pod nazwą Hermes A-1. (Wikimedia Commons)

Co najmniej 50 sztuk przeciwlotniczych pocisków rakietowych Schmetterling zbudowali Niemcy po wojnie w Berlinie; zabrano je do ZSRR, gdzie poddano je próbom, podobno zakończonym wynikiem “zadowalającym”. Drugim pociskiem przeciwlotniczym był Wasserfall; próby tych rakiet, powstałych w Podlipkach, prowadzono w latach 1949-1951. Niemcy, jeszcze podczas działań wojennych, zaprojektowali i zbudowali dwa systemy naprowadzania tych rakiet, radarowy i wykorzystujący podczerwień. Obydwa przebadano w ZSRR. Silnik rakiety Wasserfall produkowano seryjnie w ZSRR i stosowano w dwóch podtypach rakiety balistycznej, zaś pierwszy sowiecki pocisk rakietowy ziemia-powietrze, oznaczony przez NATO jako SA-1, nosi znamiona podobieństwa do hitlerowskiej rakiety przeciwlotniczej.

Rakieta ziemia-powietrze S-25, w nomenklaturze NATO SA-1, w muzeum poligonu Kapustin Jar. (Wikimedia Commons)

Ciekawe były prace nad projektem “Messina”, obejmującym sprawdzone w Peenemünde rozwiązania telemetrii – dane z rakiet płynęły do stacji naziemnej 16 kanałami. System ten zrekonstruowano w ZSRR, gdzie, już jako “sowiecki” system Don wyprodukowano w liczbie co najmniej 50 egzemplarzy i stosowano we wczesnej fazie radzieckiego programu rakietowego. Po raz pierwszy niemieckiego systemu telemetrycznego użyto w 1947 roku podczas odpaleń V-2 na poligonie Kapustin Jar.

Bomba kierowana Henschel Hs-293D z naprowadzaniem telewizyjnym. (Wikimedia Commons)

Niemcy w ZSRR pracowali także nad innymi projektami, które miały bezpośredni związek z techniką rakietową. Wśród nich znalazł się system mikrofalowego przesyłu danych w technice multipleksowej, system optycznego śledzenia i sterowania lotem rakiety w środkowej fazie lotu zwany “Burgund”, dwa inne systemy zdalnego sterowania “Mosel” i “Darmstadt”, stół wibracyjny do laboratoryjnych badań odporności elektroniki na wstrząsy, system telewizyjnego kierowania lotem pocisków “Tonne” (w czasie wojny użyty w pociskach Fritz-X i Hs-293), pociski rakietowe obrony wybrzeża i cyfrowy komputer (podobno prototyp uruchomiono w 1953 roku). Budowali dla sowieckich gospodarzy także nowe typy lamp elektronowych, przyrządy pomiarowe do badań rakiet tudzież przyrządy nawigacyjne. Na temat tych obszarów badań wiemy nadal bardzo mało. Szczątkowa wiedza pochodzi z odtajnionych źródeł wywiadowczych.

Władimir Nikołajewicz Czełomiej. (Wikimedia Commons)

Pozostaje jeszcze OKB-52 Władimira Nikołajewicza Czełomieja. Ten urodzony w Siedlcach, w guberni lubelskiej, w 1914 roku Ukrainiec, zdobył dyplom inżyniera w Kijowie i w 1944 roku, nie wiadomo dlaczego, akurat jemu zlecono odtworzenie z egzemplarzy V-1, znalezionych na zajmowanych przez Armię Czerwoną ziem polskich, identycznego pocisku i przygotowanie go do produkcji. Co najkomiczniejsze, jego oficjalne biografie, pełne luk i niespójne, nadal twierdzą, że to on “wynalazł” odrzutowy silnik pulsacyjny. To oczywiście totalna bzdura, koncepcje takiego silnika pojawiały się już w XIX wieku, zaś patent na użyteczny silnik pulsacyjny uzyskał niemiecki inżynier Paul Schmidt już w 1930 roku. Czełomiej jednak, podobnie jak Korolow i Głuszko, znajduje się w putinowskim panteonie rakietowych świętych, zatem nikt głośno nie powie, że jego pocisk Ch-10 to po prostu V-1, do którego później dodał drugi silnik pulsacyjny. Żadne źródła nie odważyły się dotąd wspomnieć o tym, że przecież na terenie Niemiec zdobyto liczne pociski V-1, ich elementy składowe, silniki pulsacyjne Argus (choćby w tym samym Nordhausen, z którego zabrano linię produkcyjną V-2), a także pozyskano i zabrano do ZSRR specjalistów, którzy znali tę tematykę i, tak jak grupa Gröttrupa, mogli wyszkolić całe pokolenie sowieckich inżynierów.

Pocisk manewrujący Czełomieja Ch-16 Priboj. (Wikimedia Commons)

Fakty są takie, że dziwnym zbiegiem okoliczności znaczenie Czełomieja wzrosło wtedy, gdy przebywał w Niemczech tuż po zakończeniu wojny, niewątpliwie zbierając dokumentację, sprzęt i ludzi – choć oficjalnie wszystko osiągnął samodzielnie. Jest zwyczajnie niemożliwe, aby jego biuro konstrukcyjne, pełne niemieckiego sprzętu, niemieckich pocisków i niemieckich podzespołów jako jedyne w ZSRR nie skorzystało z tysięcy ludzi, przywiezionych pociągami w eskorcie wiernych Stalinowi czekistów.

Pocisk Ch-16 podczas prób. (Wikimedia Commons)

Czełomiej stał się konkurentem Korolowa w wyścigu o względy władzy na Kremlu. Skrzętnie wykorzystał nienawiść Korolowa do donosiciela Głuszki i częściowo wygrał współzawodnictwo dotyczące budowy rakiety, mającej zabrać kosmonautów na Księżyc. W tym celu nawet zatrudnił syna Chruszczowa. Biuro Czełomieja skonstruowało liczne balistyczne pociski bojowe, pociski samosterujące, rakietowe pociski bojowe dla okrętów podwodnych i nawodnych, satelitarny system niszczenia obcych satelitów, samoloty/promy kosmiczne oraz kilka typów rakiet-nosicieli satelitów tudzież kosmiczną stację orbitalną. Można wierzyć, że z podlizującego się przełożonym, pozbawionego znaczenia inżyniera z lat 40. nagle stał się czołową postacią radzieckiego programu rakietowego i kosmicznego dzięki własnemu geniuszowi, ale logika na to nie wskazuje.

Znaczek pocztowy, upamiętniający Czełomieja. (Wikimedia Commons)

Oficjalna historia ZSRR nadal prześlizguje się po udziale hitlerowskich specjalistów w budowie przemysłu rakietowego i kosmicznego, umniejszając ich osiągnięcia i pomijając fakt, że wyszkolili setki, jeśli nie tysiące sowieckich specjalistów, którzy mogli dzięki temu unieść ciężar pracy w tej dziedzinie. Najlepszym dowodem na to, jak ważny był wkład Niemców, jest kariera Dmitrija Ustinowa, sowieckiego inżyniera, generała (potem marszałka), odpowiedzialnego za program rakietowy Stalina. Ustinowowi podlegały wszystkie aspekty projektowania, badania i produkcji rakiet bojowych. Gdyby utrzymywanie do 1953 roku w ZSRR pokaźnego kontyngentu Niemców miało rzeczywiście tak nikłe znaczenie, gdyby rzeczywiście okazali się oni bezużyteczni, Ustinow zostałby rozstrzelany – a przecież jego awansowano. Stał się jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Związku Sowieckim, a ministrem obrony ZSRR u boku Breżniewa pozostał aż do swojej śmierci w 1984 roku.

Ustinow z Breżniewem. (Wikimedia Commons)

Putinowska Rosja wciąż chwali się rzekomo niezależnie stworzonym przemysłem rakietowo-kosmicznym, umacniając solidny, propagandowy mit. Nie zmienia to faktu, że słynny “Scud”, czyli pocisk rakietowy R-17, tak chętnie używany i rozwijany przez Irak, Iran, Huti w Jemenie, Chiny czy Koreę Północną to nadal wersja rozwojowa poczciwej V-2 z Peenemünde. Przed śladami niemieckimi w sowieckiej technice rakietowej uciec się bowiem nie da.

Odpalenie pocisku Scud przez armię egipską. (Wikimedia Commons)

cdn.

Defilada w Rydze, 1947 rok. Wikimedia Commons

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 53

Największą zdobyczą sowieckich headhunterów, którzy przeszukiwali powojenne Niemcy, starając się pozyskać specjalistów od broni rakietowej, był bez wątpienia Helmut Grõttrup. Miał on dla Moskwy ogromną wartość nie tylko ze względu na bliską w przeszłości współpracę z von Braunem i Dornbergerem, ale także dlatego, że znał wielu zdolnych kolegów, którzy cierpieli biedę w okupowanym kraju.

Grõttrup był łebskim facetem, z wykształcenia fizykiem, który miał istotny wkład w budowę systemu sterowania lotem rakiety V-2. Dlaczego nie przeszedł latem 1945 do Amerykanów? Zwykle się mówi, że z powodu lewicowych poglądów, albo dlatego, że nie chciał opuszczać Niemiec. Podobno był socjaldemokratą, może po prostu nie miał ochoty przez kolejne lata patrzeć w twarz kolegom ze stopniami oficerskimi SS? Natychmiast po skłonieniu Niemca do współpracy z ZSRR, zapewniono mu wysoką pensję i duży dom, do którego wprowadził się z Irmgard, swoją żoną (która zajęła się pozyskiwaniem żywności i innych potrzebnych artykułów dla całej ekipy). Czertok, zdając sobie sprawę z wartości nowego nabytku, postanowił utworzyć dlań osobną sekcję Instytutu Rabe, tzw. “Bureau Gröttrup”. Pierwszym zleconym mu zadaniem było spisanie historii rozwoju techniki rakietowej w ośrodku w Peenemünde, spisanie w sposób całkowicie obiektywny, pokazujący drogę, którą niemieccy naukowcy przebyli, pokonując kolejne trudności w budowie skutecznie działającego, pierwszego w świecie pocisku rakietowego dalekiego zasięgu.

Helmut Gröttrup po powrocie do Niemiec Zachodnich. (Wikimedia Commons)

W połowie 1946 roku Gröttrup zakończył pisanie powyższego raportu, ale okazał się w trakcie jego tworzenia pożyteczny dla Sowietów także w innej materii. Przede wszystkim uświadomił swoim nowym szefom kształt sieci powiązań licznych kooperantów, bez których produkcja V-2 nie była możliwa. Nadto zaoferował pomoc w pozyskaniu swoich byłych kolegów, których nie zaangażowali Amerykanie i którzy zwyczajnie klepali biedę. Niemieccy specjaliści z oczywistych względów bardziej ufali znanemu koledze aniżeli ponurym enkawudzistom i niektórych udało się Gröttrupowi zwerbować. Podobno wśród nich znaleźli się aerodynamik Hans Zeise, specjalista od konstrukcji rakiety Anton Narr oraz ekspert urządzeń startowych Fritz Fibach. Przekonywanie byłych współpracowników z Peenemünde do opuszczenia zachodnich stref okupacyjnych stanowiło tylko jedną z metod werbunku – zaufany człowiek Berii, krwawy Iwan Sierow, znalazł jeszcze jedną.

Ławrientij Beria. (WIkimedia Commons)

Obozy karne NKWD na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej zawierały sporą liczbę naukowców i konstruktorów rakiet, którzy, podobnie jak specjaliści przemysłu lotniczego, byli przecież bezmyślnie powoływani do wojska niemieckiego w końcowej fazie wojny oraz mogli zostać aresztowani przez NKWD z jakiegokolwiek powodu, choćby najbardziej błahego. Sierow, w swoim piśmie do Berii, datowanym na 3 lipca 1946 roku, chwalił się zidentyfikowaniem 18 niemieckich ekspertów rakietowych, których wyciągnięto z obozów i przekazano do tworzonych jednostek badawczych. Istnieją także relacje świadków o przymusowym kierowaniu przez sowiecki aparat terroru innych naukowców, techników i inżynierów do pracy w znajdujących się na terenie strefy ośrodkach badań rakietowych.

Legitymacja KC WKP(b) Iwana Sierowa. (Wikimedia Commons)

Oprócz posiadającego dojrzałą strukturę Instytutu Rabe w sowieckiej strefie okupacyjnej funkcjonowały w pierwszych latach powojennych inne jednostki należące do ZSRR, a również zbierające wiedzę i przedmioty związane z nazistowskim programem rakietowym. W miejscowości Berka koło przepięknego miasta Sondershausen w Turyngii usadowiła się sformowana w czerwcu 1945 roku Brygada Specjalna, złożona z doświadczonych członków jednostek, które obsługiwały wyrzutnie rakietowe Katiusza. Do jej zadań należało m.in. szukanie rakiet V-2 i związanych z nimi urządzeń technicznych. W lipcu 1945 roku wycofujący się z Turyngii Amerykanie dobrowolnie pozostawili instrukcję startową V-2, pocisk ćwiczebny oraz sprzęt stanowiska startowego, w tym opancerzony pojazd dowodzenia. Brygada pozostała w Niemczech do sierpnia 1947 roku.

Bateria wyrzutni rakietowych Katiusza. (RIAN/Wikimedia Commons)

Kolejna ekipa to zespół Wasyla Miszyna, który przybył do Niemiec w sierpniu 1945 roku i który natychmiast został wysłany do Czechosłowacji, gdzie podczas wojny funkcjonowało wielu kooperantów programu V-2. Odkryto, że władze Czechosłowacji weszły w posiadanie niekompletnego archiwum rysunków technicznych V-2 – kazano im je przekazać Miszynowi, który wysłał je w listopadzie do Moskwy (nie zawierało najważniejszych rysunków). Rosjanin wrócił do Berlina i tam poznał Siergieja Korolowa, z którym przyszło mu pracować przez kolejne dwadzieścia lat. Potem rozkazano Miszynowi przenieść się do Instytutu Rabe, gdzie wszedł w skład biura obliczeniowego, zajmującego się kalkulacją charakterystyki lotu V-2.

Przygotowana do wystrzelenia rakieta V-2 na byłym poligonie Kruppa w Cuxhaven. (Wikimedia Commons)

W październiku 1945 trzyosobowa delegacja sowiecka została zaproszona przez Brytyjczyków do Cuxhaven, gdzie rękami niemieckich jeńców przygotowano próbne wystrzelenie zdobycznego pocisku V-2. Sowieci, jak to Sowieci – zamiast trzech osób wysłali sześć. Brytyjska ochrona wyłuskała trzech ludzi, którzy próbowali się wprosić na pokaz z fałszywymi papierami – w tym Siergieja Korolowa i generała Tiulina, specjalistę od Katiusz – im pozwolono oglądać start rakiety zza płotu z drutu kolczastego. Pod wpływem tego, co obejrzał w Cuxhaven, Korolow namówił sowieckie kierownictwo na przeprowadzenie podobnej próby startu na terytorium Niemiec; operacji nadano kryptonim “Wystrieł” (wystrzał). Załatwił to w lutym 1946 roku w Moskwie, dokąd pojechał z generałem Gajdukowem. Spotkali się z tow. Malenkowem z Komitetu Centralnego, wiernym współpracownikiem Stalina i człowiekiem, który wraz z Berią miał odgórnie nadzorować sowiecki program budowy rakiet bojowych.

Próbne odpalenie rakiety V-2 w Cuxhaven. (Wikimedia Commons)

Korolow przekonywał Malenkowa, by scentralizować wszystkie wysiłki ZSRR, zmierzające do zagarnięcia całości nazistowskiego dorobku w dziedzinie techniki rakietowej – najlepiej tak, by on kierował nowymi strukturami. Zatrzymajmy się nad tą kwestią przez chwilę: człowiek, który relatywnie niedawno stracił zęby w obozie karnym, rozmawia na Kremlu z jednym z najbardziej zaufanych ludzi Stalina jak równy z równym i stawia warunki… Postać Korolowa została zmitologizowana przez propagandę ZSRR i putinowskiej Rosji, a internetowe teksty w dowolnym języku bezmyślnie powtarzają złote myśli o “człowieku, który zmienił świat”; szanse na obiektywną ocenę jego postaci pozostają zerowe. I jeszcze jedno pytanie, skoro Siergiej Pawłowicz Korolow do wszystkiego doszedł sam, własnym marksistowsko-leninowskim geniuszem, to dlaczego pozostał w Niemczech, kraju rzekomo znienawidzonych faszystów, od których nie dało się niczego nauczyć w dziedzinie budowy rakiet, aż do lutego 1947 roku?

Siergiej Pawłowicz Korolow z czasów pobytu w Gułagu, gdzie trafił po donosie swego przyjaciela, Walentina Piotrowicza Głuszki. (Wikimedia Commons)

Wróćmy jednak do owego spotkania w Moskwie. Malenkow odniósł się przychylnie do sugestii generała Gajdiukowa i Korolowa, wyrażając zgodę na stworzenie we wschodnich Niemczech kolejnej sowieckiej struktury, zajmującej się techniką rakietową. Nazwano ją “Institut Nordhausen”, jego dyrektorem został wymieniony powyższy generał, zaś Korolow głównym inżynierem. Placówka “Nordhausen” miała zająć się wszystkimi aspektami konstrukcji i produkcji rakiety A-4 (V-2), w przeciwieństwie do placówki “Rabe”, której zadaniem było głównie odtworzenie systemu kierowania lotem. W jej skład weszły cztery jednostki podległe: zakład nr 1 w miejscowości Sommerda (obliczenia trajektorii, a następnie produkcja korpusów rakiet w dawnej fabryce Rheinmetall-Borsig), zakład nr 2 w Nordhausen (podziemne zakłady, budowa silników rakietowych pod kierunkiem Głuszki), zakład nr 3 w Kleinbodungen (centralna montownia kompletnych rakiet A-4/V-2) plus zakład nr 4 w Sondershausen (integracja systemów kierowania lotem). Do pierwszego zakładu w Sommerda należało opracowanie dokumentacji produkcyjnej, którą w miarę pozyskiwania rysunków natychmiast tłumaczono na rosyjski – tu Korolow skierował swego późniejszego współpracownika, Miszyna.

Gieorgij Maksymilianowicz Malenkow. (Wikimedia Commons)

Stan osobowy Instytutu Nordhausen na październik 1946 roku wynosił 733 specjalistów sowieckich i około 7 tysięcy Niemców. Szczątkowa dokumentacja pozwala ustalić, iż w maju 1946 roku w samym zakładzie nr 3 pracowało 330 Niemców, w tym 30 inżynierów i techników, 23 kreślarzy oraz 277 mechaników i robotników – nadzorowało ich tylko dwóch Rosjan, dyrektor Kuryło i kierownik montażu komór spalania Artamonow. Jednocześnie w Instytucie Rabe zatrudniano 300 Niemców, wśród nich 11 inżynierów z doktoratami i 10 bez, którymi również kierowało tylko dwóch Rosjan. Skala tej działalności była ogromna – a mówimy przecież praktycznie tylko o rakiecie Aggregat-4, powszechnie znanej jako V-2. Próbnego odpalenia A-4 na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej w końcu nie wykonano, obawiając się, że nie da się go utrzymać w tajemnicy – w oczywisty sposób naruszyłoby ustalenia aliantów z Poczdamu.

Rysunki techniczne rakiety A-4 (V-2). (Wikimedia Commons)

Wiemy, że Sowieci pozyskali także ludzi i materiały z programów konstrukcyjnych rakiet przeciwlotniczych Enzian, Schmetterling, Taifun P, Taifun F, Wasserfall i Rheintochter; ci podobno pracowali w jeszcze jednym instytucie badawczym, Institut Berlin, który rzekomo zajmował się także kwestiami stanowisk startowych. Udało mi się ustalić, że w tej właśnie jednostce organizacyjnej powstała kompletna dokumentacja konstrukcyjna i produkcyjna rakiety przeciwlotniczej Taifun P, którą później budowano i do lat 50. testowano w ZSRR jako RZS-115; Taifun F nazywał się w Związku Sowieckim R-103 i R-110. W tworzeniu dokumentacji wielce pomocny okazał się niejaki inżynier Burkhardt, który potem wyjechał do ZSRR, by nadal pracować nad rakietami przeciwlotniczymi. Sowiecki przemysł do tego momentu w ogóle nie prowadził żadnych prac nad rakietową bronią przeciwlotniczą, uprawnione jest zatem stwierdzenie, że i w tej dziedzinie bez Niemców niewiele udałoby się stworzyć.

Start rakietowego pocisku przeciwlotniczego Taifun. (Wikimedia Commons)

O ile na temat niemieckiego wkładu w powojenny sowiecki przemysł lotniczy rosyjscy historycy napisali po 1990 roku aż dwie asekuranckie książki, to kwestia analogicznego wkładu nazistów w budowę rakiet bojowych i kosmicznych pozostaje tabu. I nie ma się co dziwić, przecież mit niezależnego rozwoju sztuki budowy pocisków rakietowych to jeden z fundamentów putinowskiej propagandy. Propagandy o wielkim mocarstwie ze świetlaną, nieskazitelną, antyfaszystowską przeszłością. Podcięcie korzeni oficjalnym mitom nie wchodzi w rachubę.

Rakietowy pocisk przeciwlotniczy Wasserfall. (Wikimedia Commons)

Więcej o produkcji rakiet V-2 dla Sowietów oraz karierze Helmuta Grõttrupa w następnym odcinku cyklu.

cdn.

Promieniowanie. Część 1: Wstęp

Promieniowanie to słowo, które u wielu ludzi zapala czerwoną migającą lampkę. Pojawiają się zaraz obrazy Hiroszimy, Czarnobyla czy Fukushimy. Do pewnego stopnia można to zrozumieć. To nie są żadne toksyczne śmierdzące opary, które można wyczuć. Promieniowania niestety nie widać i człowiek zmysłami nie jest w stanie go wyczuć. Właśnie dlatego warto chyba co nieco dowiedzieć się o tym, czym jest promieniowanie, gdzie może występować i jak się przed nim chronić w sytuacjach, w których może nam ono zagrażać.

Zacznijmy od podstaw. Promieniowanie to strumień cząstek albo fal. Jesteśmy cały czas zanurzeni w promieniowaniu, choćby tym cieplnym, emitowanym przez każde ciało fizyczne o temperaturze wyższej niż 0 K. Na całe szczęście większość promieniowania, które dociera do nas, jest promieniowaniem niejonizującym, a więc takim, które w normalnych warunkach nie jest jakoś znacząco szkodliwe dla organizmu człowieka. Zupełnie inaczej ma się rzecz z promieniowaniem jonizującym i właśnie o nim będę pisał.

Promieniowanie jonizujące, jak sama nazwa wskazuje, to takie promieniowanie, które powoduje jonizację materii. O co chodzi? Otóż, jeśli promieniowanie ma dużą energię, potrafi wybić elektrony z atomów, co z kolei wywołuje w komórkach kaskadę zdarzeń wpływających negatywnie na organizm ludzki. Mówiąc popularnie, potrafi ono naprawdę zdemolować organizm.

W wersji najprostszej promieniowanie jonizujące dzieli się na trzy rodzaje, nazwane od pierwszych liter alfabetu greckiego. Omówię je po kolei.

Pierwszym jest promieniowanie alfa (α), będące po prostu jądrami helu, składającymi się z dwóch protonów i dwóch neutronów. Każda cząstka tego promieniowania ma ładunek +2. Emitowane jest ono z niektórych atomów promieniotwórczych, takich jak uran-238, rad-223 czy pluton-238. Niesie ono bardzo dużą energię, a więc może wywołać wiele szkód. Na szczęście jego zasięg jest niewielki, a do tego jest ono blokowane nawet przez cienki arkusz papieru. Uwaga: to promieniowanie jest bardzo niebezpieczne w przypadku, gdy substancja promieniotwórcza dostanie się do płuc. W takiej sytuacji delikatne tkanki są bezpośrednio narażone na promieniowanie alfa.

Drugim jest promieniowanie beta (β), czasami nazywane przenikliwym promieniowaniem beta. Jest to strumień elektronów albo antyelektronów (pozytonów). Ma znacznie większy zasięg niż promieniowanie alfa, ale jest bez problemu zatrzymywane nawet przez cienką folię aluminiową lub kilkumilimetrową warstwę plastiku czy też szkła.

Powyższe rodzaje promieniowania nazywamy korpuskularnymi (cząsteczkowym). Inaczej rzecz się ma z trzecim rodzajem, a mianowicie promieniowaniem gamma (γ). Jest to wysokoenergetyczne promieniowanie elektromagnetyczne (czyli w zasadzie podobne do światła widzialnego czy fal radiowych), które z łatwością przenika przez wiele materiałów. Zatrzymuje je warstwa ołowiu o grubości kilku centymetrów albo betonu o grubości kilku metrów. Jest ono bardziej energetycznie niż znane wszystkim promieniowanie rentgenowskie, a więc bardzo niebezpieczne. Z drugiej strony mamy do pewnego stopnia szczęście, ponieważ izotopy emitujące promieniowanie gamma mają zwykle znacznie krótsze czasy półrozpadu (będzie o nim następny odcinek), a więc szybciej przestają być niebezpieczne.

Co zatrzyma promieniowanie?

źródło: Wikimedia, licencja: GNU 1.2

Jeśli izotop emituje promieniowanie alfa lub beta, w rezultacie przemiany powstaje zupełnie nowy izotop innego pierwiastka. Jeśli jednak mowa o izotopie emitującym promieniowanie gamma, mamy do czynienia z jednym i tym samym pierwiastkiem. Zmianie ulega tylko jego stan energetyczny.

To bardzo trudne pytanie. Przede wszystkim trzeba sobie uświadomić, cały czas przenika nas promieniowanie, a więc nasze organizmy są do pewnego stopnia przyzwyczajone do niego. Gdy formowała się Ziemia, trafiały tutaj pierwiastki promieniotwórcze, takie jak np. uran-238. Jest on wszędzie, a ponieważ promieniuje bardzo, bardzo powoli, jesteśmy na niego skazani przez najbliższe miliardy lat. Trzeba też zdawać sobie sprawę, że Ziemia cały czas jest bombardowana wysokoenergetycznymi cząstkami z przestrzeni kosmicznej. Do pewnego stopnia jest ono pochłaniane przez atmosferę ziemską. Tu jednak w wyniku procesów jądrowych powstają także cały czas izotopy promieniotwórcze. Klasycznym przykładem jest tutaj promieniotwórczy izotop węgla, a mianowicie węgiel-14. Powstaje on w górnych warstwach atmosfery w wyniku pochłonięcia neutronu przez izotop 14N, po czym ulega utlenieniu do dwutlenku węgla. Rozprzestrzeniając się w atmosferze, wchodzi on do klasycznego cyklu węglowego, a więc także wbudowuje się w nasz organizm. Izotop 14C jest promieniotwórczy, a rozpadając się, emituje promieniowanie beta (elektrony), przekształcając się z powrotem w izotop 14N – cykl się zamyka. Można więc stwierdzić, że nasze ciało także jest promieniotwórcze. Rzecz jasna nie jest to jedyny izotop promieniotwórczy obecny w naszym organizmie. Najwięcej znajdziemy tutaj potasu-40, ale w mniejszych ilościach spotkamy też tryt (wodór-3), rubid-87 czy polon-210. Wszystkie te izotopy są obecne naturalnie w przyrodzie, a więc w pewnym sensie ciało człowieka traktuje je jako składnik naturalny.
Jako ciekawostkę można tu dodać, że potas-40 w ciele człowieka emituje promieniowanie beta minus (czyli elektrony), ale też w niewielkim stopniu beta plus (pozytony, czyli elektrony dodatnie). Tak więc jesteśmy w jakimś sensie źródłem antymaterii!

Uwaga – antymateria!

źródło: Wikimedia, licencja: CC BY SA 3.0

Poza tymi izotopami docierają do nas z zewnątrz inne, w tym przede wszystkim radon-222, pochodzący z rozpadu naturalnego uranu obecnego w skorupie ziemskiej. Pisałem na ten temat w tym tekście. Nadal w atmosferze ziemskiej pozostają ślady licznych wybuchów jądrowych, które wiele krajów przeprowadzało w XX wieku. Jako ciekawostkę można tu dodać, że niektóre izotopy (konkretnie cez-137), powstałe w czasie tamtych wybuchów są bazą dla wykrywania fałszerstw wina.

Przez miliony lat do pewnego stopnia przystosowaliśmy się do promieniowania. Ewentualne szkodliwe mutacje bardzo często naprawiają się same, pozostawiając nasz materiał genetyczny bez zmian. Ale to działa tylko do pewnego poziomu. Powyżej niego sytuacja się komplikuje. W skrajnym przypadku nasz organizm reaguje gwałtownie. Pisałem choćby o smutnych historiach Daghliana i Slotina, którzy zapadli na ostrą chorobę popromienną. Opowiadałem też o zabójczym bloku w Rosji.
Dlatego należy jednak czuć respekt przed promieniowaniem.

Kiedyś w szkołach uczono dość szczegółowo o obronie przed bronią masowego rażenia, w tym jądrową. Dziś bywa z tym różnie. Zamierzam napisać osobny tekst na ten temat. Tu napiszę tylko skrótowo. Pamiętajmy o podstawowej sprawie: promieniowania nie da się rozłożyć. A więc podstawowa rada brzmi: odizoluj się od niego. Znajdź izolowane miejsce: jakąś piwnicę czy inne miejsce za murami. Jeśli na ubraniu masz pył pochodzący z eksplozji jądrowej, natychmiast musisz się go pozbyć. Ciało możesz spłukać wodą. Przed pyłem promieniotwórczym chroni zwykła maseczka, pod warunkiem, że często jest zmieniana. To wiedza podstawowa. Rozwinę ją za jakiś czas.