Tajemnice alchemicznego laboratorium Tychona Brahe

W XVI w. jednym z najznamienitszych astronomów był Duńczyk Tycho Brahe (1546-1601).

Tycho Brahe (wlaśc. Tyge Ottensen Brahe)
źródło Wikipedia, licencja: domena publiczna

Tu pewna uwaga: w wielu źródłach znany jest (nieprawidłowo) jako Tycho de Brahe, a tak naprawdę nazywał się Tyge Ottesen Brahe. Jako ciekawostkę dodam, że imię Tyge to zdrobnienie od Thorkild (Torkil, Torkel), a oznacza ono „kociołek ofiarny Thora”. Zlatynizowana wersja imituje greckie imię Tychon (Tukhōn), które oznacza mniej więcej 'szczęściarza’. [Tu podziękowanie dla Piotra Gąsiorowskiego za te wyjaśnienia.]
Dokonania Brahego w dziedzinie astronomii są absolutnie niepodważalne. Do dziś uczeni zachodzą w głowę, jak udało mu się dokonywać pomiarów z niewiarygodną dokładnością. Przypomnijmy, że było to w czasach przed wynalezieniem teleskopu. Ale nie o astronomii będzie ten wpis.
Jak wielu innych uczonych tamtych czasów, także Tycho zajmował się wieloma innymi sprawami, jak na przykład astrologią (no cóż, przynosiła kasę) czy alchemią. I właśnie o tej ostatniej dziedzinie badań chcę napisać kilka słów.
Dlaczego właśnie teraz alchemiczne dokonania Tychona są wspominane? Otóż ujawniono niedawno wyniki badań fragmentów szkła i ceramiki znalezionej w ruinach Uraniborgu. Zacznijmy jednak od początku.

Nazwa ta, oznaczająca dosłownie „zamek Uranii” (była to muza astronomów), została nadana pierwszemu obserwatorium astronomicznemu zbudowanemu w latach 1576-80 na niewielkiej wyspie Ven, należącej wtedy do Danii (dziś terytorium szwedzkie) – wówczas nosiła duńską nazwę Uranienborg. Projekt oraz nadzór nad budową były dziełem Tychona, który w tamtym czasie cieszył się poparciem ówczesnego króla Christiana IV.

Uranienborg (obraz Constantina Hansena)
źródło: Wikipedia, licencja: domena publiczna

Nieco później Tycho zbudował tam drugie, podziemne obserwatorium Stjerneborg („zamek gwiezdny”). Przechowywał tam swoje najcenniejsze instrumenty astronomiczne, ale też prowadził tajne eksperymenty alchemiczne.
Tycho opuścił wyspę w 1597 r. Dlaczego? Ano tu sprawa jest prosta: wypadł z łask króla. W 1601 roku, po śmierci Tychona, obserwatoria zostały zburzone.

Podobnie jak w przypadku innych alchemików, mamy bardzo mało informacji o tym, jakie prace alchemiczne były tam prowadzone. Zazwyczaj nie wykonywali oni klarownych notatek w obawie o wykradzenie tajemnic. Wiemy, że miał swój tajny eliksir, znany jako elixir Tychonis. Skład pozostaje w zasadzie nieznany, wiadomo tylko, że skomponowany był z trzech składników („medicamenta tria”).
Informacje o nim zachowały się nie tylko na wyspie, ale też w samej Danii. Sporo ludzi docierało do laboratorium alchemika, wierząc w wielką moc napoju. Ba, został nawet on wspomniany w duńskiej farmakopei. Czy eliksir działał? Tego już się raczej nie dowiemy.
Badacze dziedzictwa Tychona na podstawie zachowanych rysunków i zapisków stwierdzili, że w laboratorium uczonego działało co najmniej 16 różnych pieców. Były tam łaźnie wodne oraz piaskowe, aparatura do destylacji oraz inny typowy sprzęt w pracowni alchemicznej.

Jak wspomniałem, obserwatorium oraz laboratorium Brahego zostało zburzone na początku XVII w. Przez niemal czterysta lat nikt się specjalnie nie interesował tym miejscem. Dopiero w latach 1989-90 podjęto na wyspie badania archeologiczne, które ujawniły w ruinach obserwatorium fragmenty naczyń szklanych oraz ceramicznych. Jest wielce prawdopodobne, że pochodzą one właśnie z laboratorium alchemicznego Tychona. Cztery kawałki szkła oraz jeden ceramiczny zostały poddane bardzo dokładnej analizie chemicznej. Wykorzystano do tego wyrafinowaną technikę, znaną pod skrótem ICP-MS. Jest to spektrometria mas sprzężona z plazmą wzbudzaną indukcyjnie. Pozwala ona na wykrywanie wielu metali oraz kilku niemetali obecnych w próbce w naprawdę niewielkich ilościach (1:1015). Technika ta jest niezwykle czuła, a ponadto wyniki uzyskuje się dosłownie w ciągu kilku minut. Minusem jest jednak cena aparatu. Dodatkowo wykorzystuje się tutaj laser jako urządzenie do odparowania próbki z powierzchni materiału badanego. Pozwala to na precyzyjne mapowanie znaleziska – możemy z olbrzymią dokładnością określić miejsce, z którego pochodzą wykryte pierwiastki, a do tego modyfikacja próbki jest praktycznie niezauważalna.
Nie wdając się w szczegóły techniczne – analiza wygląda tak: laser skierowany w konkretne miejsce próbki rozgrzewa to, co znajduje się na powierzchni, przekształcając obecne tam substancje w plazmę, która następnie ląduje w spektrometrze mas. To urządzenie dzięki polu magnetycznemu rozdziela ją na fragmenty o różnej masie, a znajdujący się na końcu detektor wykrywa konkretne jony. Resztę robi komputer.
Korzystając m.in. z tej techniki w 2024 roku dwaj duńscy uczeni wykonali serię analiz tego, co po latach pozostało na powierzchni naczyń z laboratorium Brahego.
Znaleźli tam dość typowe dla pracowni alchemicznych metale, takie jak miedź (Cu), antymon (Sb), złoto (Au) oraz rtęć (Hg). Ich wykrycie nie było żadną sensacją, ponieważ pierwiastki te były w zasadzie w każdej pracowni dobrego alchemika. Ale badania spektrometryczne pokazały też, że w próbkach znajduje się także wolfram (W). W owych czasach nie znano tego pierwiastka, został odkryty dopiero pod koniec XVIII wieku. Pierwiastek ten jest składnikiem dwóch minerałów – szelitu i wolframitu. Ze względu na ograniczony zakres badań trudno stwierdzić, z którego z nich pochodzą ślady wolframu w próbce. Mamy więc zagadkę, która – miejmy nadzieję – zostanie rozwiązana. Naukowcy planują bowiem kontynuować badania jeszcze innych dostępnych próbek szkła i ceramiki z dawnej pracowni Tychona.
Jest szansa, że wszystkie te wyniki rzucą nieco więcej światła na eksperymenty, które duński uczony prowadził w swojej pracowni. Praca archeologiczno-detektywistyczna trwa.

Wiele legend krąży na temat śmierci Tychona. Z relacji Johannesa Keplera wynika, że przyczyną śmierci była w zasadzie dworska etykieta. Brahe był gościem na przyjęciu w Pradze. Oczywiście, jak to w Czechach, przy stole podawano wielkie ilości piwa. No a po piwie… wiadomo. Ale zwyczaj dworski mówił, że żaden gość nie ma prawa odejść od stołu przed władcą. Tycho cierpiał, ale nie naruszył etykiety, co spowodowało zapalenie pęcherza (niektórzy twierdzą nawet, że pęknięcie). Zmarł 11 dni później.
Tyle legenda. Jaka była prawda? Niektórzy lekarze twierdzili, że przyczyną był spory kamień nerkowy, ale ta hipoteza została wykluczona po autopsji wykonanej w 1901 r. Kolejną sugestią było celowe otrucie. Tu podejrzanym był sam Kepler, który chciał przejąć schedę po duńskim uczonym. W 2010 r. Duńczycy zgodzili się na kolejne badania z wykorzystaniem zaawansowanych technik analitycznych. Podejrzewano bowiem zatrucie rtęcią, podawaną celowo w posiłkach. Jednak analiza włosów z brody uczonego wykluczyła taką możliwość. Owszem, poziom rtęci był podwyższony, co nie dziwi, albowiem alchemicy pracowali z tym metalem, ale nie na tyle, aby być przyczyną zgonu. Potwierdzono to badaniami w Rostocku, gdzie do analizy użyto próbki włosów z brody, pobranych w 1901 roku. Niestety, analiza związków organicznych po tym czasie jest już niemożliwa, więc nie będziemy wiedzieć, czy ktoś nie potraktował Tychona jakimś trującym koktajlem.
Kwestia przyczyny śmierci znamienitego uczonego pozostaje więc otwarta.

Brahe wyjechał na studia do Rostocku. Właśnie tam, w wieku 20 lat, wziął udział w pojedynku ze swoim kuzynem. W wyniku walki szermierczej stracił sporą część nosa i zyskał bliznę na czole. Aby choć częściowo ukryć niezbyt ciekawy wygląd, zamówił sobie specjalną protezę, podobno wykonaną ze stopu złota i srebra, a mocowaną przy pomocy specjalnej pasty. W 2012 r. zespół uczonych z Danii i Czech, po szczegółowych badaniach fragmentów kości poinformował, że tak naprawdę proteza była wykonana ze znacznie tańszego mosiądzu (wykryto miedź oraz cynk). Samej protezy (ani nawet jej fragmentów) nie znaleziono. Nic dziwnego, mosiądz po takim czasie zapewne uległ rozkładowi.
Być może droższa proteza ze stopu złota ze srebrem była zarezerwowana na specjalne okazje. A protezy nosów w owym czasie były dość szeroko stosowane, a to ze względu na powszechne występowanie syfilisu (tzw. nos siodełkowaty albo lornetkowaty).
Ciekawostką może być fakt, że przyczyną pojedynku była pijacka kłótnia obu panów o to, który z nich jest lepszym matematykiem.

Jak z ludzkiego moczu uzyskać srebro – poradnik wielce praktyczny

Przyznam, że chciałbym zobaczyć minę Henniga Branda (czasem zapisywanego jako Brandt), gdy któregoś wieczoru w 1669 roku, wszedłszy do swojej pracowni alchemicznej w Hamburgu, zauważył, że wnętrze retorty, w której prowadził od wielu dni eksperyment, jest wypełnione bladozielonym światłem. Co ciekawe – wylot retorty nie był nawet ciepły. Niesamowite delikatne i zimne światło – coś, czego nikt dotąd nie stworzył.

Obraz „The Alchymist” – autor Joseph Wright of Derby (1771)

Licencja: domena publiczna

Ale może najpierw kilka słów o samym alchemiku. Nie znamy dokładnej daty jego urodzenia (ok. 1630), niewiele wiemy o wykształceniu, data śmierci też jest wątpliwa (ok. 1692 albo 1710). Zachowały się natomiast informacje o tym, że brał udział w wojnie trzydziestoletniej. Uszedł szczęśliwie z życiem, a potem zajął się handlem i leczeniem ludzi. Miał do tego wykształcenie? Otóż nie, ale nie przeszkodziło mu to w nazywaniu siebie doktorem i praktykowaniu medycyny. Zarobione pieniądze przeznaczał przede wszystkim na wyposażenie porządnej pracowni alchemicznej. Przy okazji posiadł umiejętność dmuchania szkła i budowania aparatury szklanej. No cóż, w owych czasach alchemicy musieli sobie radzić sami, sklepów ze sprzętem nie było. Zarobki lekarskie nie były chyba imponujące, dlatego też poszukał sobie innego źródła gotówki, a był to posag naprawdę majętnej żony. Hobby alchemiczne było jednak drogie, pieniądze z posagu dość szybko się zaczęły kończyć. Żona alchemika zdążyła mu urodzić dwójkę dzieci, po czym zmarła. Brand miał szczęście, ponieważ poznał kolejną kobietę, jeszcze bardziej bogatą niż pierwsza. Jej syn z pierwszego małżeństwa został asystentem alchemika. Obaj cierpliwie pracowali – jak na alchemików przystało – nad uzyskaniem kamienia filozoficznego. Nie wiedzieć czemu Brand założył, że można go wydzielić z ludzkiego moczu. Czyżby zaintrygowała go barwa? Jedno jest pewne – surowca nie brakło. Pomocnicy zbierali go z całego miasta i znosili do laboratorium. Zanim jednak Brand zaczynał eksperymenty, pozostawiał naczynia z żółtym płynem na słońcu. Podejrzewam, że zapach w okolicy był… no, raczej niezbyt miły.

Tak czy inaczej po latach doświadczeń zupełnym przypadkiem dokonał swojego największego odkrycia. Dziś procedura zastosowana przez Branda jest znana (ale nie próbujcie robić tego w domu!). W pierwszym etapie zagęszczał duże porcje moczu do uzyskania gęstego ciemnego syropu, następnie oddestylowywał z niego czerwonawy olej. Pozostałość po schłodzeniu rozdzielała się na ciemną gąbczastą substancję oraz mieszaninę soli. Sól była usuwana, a czerwony olej mieszany z czarną gąbką i silnie ogrzewany, a następnie prażony przez 16 godzin. W trakcie tej operacji najpierw wydzielały się białe dymy, następnie krople oleju, a na końcu zestalała się biaława substancja o konsystencji wosku – pierwiastkowy fosfor!

Krótka informacja o chemii tego procesu: w moczu obecnych jest wiele związków fosforu (w większości w postaci fosforanów). Zagęszczanie i prażenie powodują z kolei zwęglanie substancji organicznych, które także są zawarte jako metabolity w moczu. Uzyskany węgiel pierwiastkowy redukuje związki fosforowe do pierwiastkowego fosforu (konkretnie do tzw. fosforu białego). Ot i cała chemiczna tajemnica. Warto dodać, że pierwsza część procesu Branda, czyli „dojrzewanie” świeżego moczu, nie ma żadnego wpływu na wydajność procesu otrzymywania fosforu.

Czym jednak było to fascynujące zimne zielonkawe światło, które tak zachwyciło alchemika? Tu nie ma niczego tajemniczego. Biały fosfor jest najbardziej reaktywną odmianą tego pierwiastka (o innych napiszę w części drugiej). Jeśli zostanie on wystawiony na wilgotne powietrze, ulega bardzo powolnemu utlenieniu do szeregu związków. Reakcjom tym towarzyszy emisja światła widzialnego o charakterystycznej barwie. Dlatego też biały fosfor przechowuje się w wodzie – brak dostępu tlenu powoduje, że utlenianie nie zachodzi.

Nazwa fosfor ma pochodzenie starogreckie – słowo φωσφόρος oznacza dosłownie „niosący światło”. Od nazwy pierwiastka pochodzi pojęcie fosforescencji, ale tu muszę ostrzec, że świecenie, które obserwował Brand, nie było fosforescencją, lecz chemiluminescencją. Pierwsze z nich to zjawisko fizyczne, drugie – chemiczne. Chemiluminescencja to proces, w którym reakcja chemiczna powoduje niejako przy okazji wydzielanie światła. Jeśli widzieliście kiedyś latające nocą świetliki, to byliście właśnie świadkami zjawiska chemiluminescencji.

Tak czy inaczej – Brand oczywiście nie otrzymał kamienia filozoficznego. Nie mógł go otrzymać, bo taki kamień nie istnieje. Ale i tak fosfor przyniósł mu nie tylko sławę alchemiczną, ale też całkiem spory majątek. Procedurę jego otrzymywania sprzedał swojemu przyjacielowi z Drezna, Johannowi Danielowi Krafftowi, za sumę 200 talarów. Nie szukajcie kursu ówczesnego talara w tabelkach, już go od dawna nie ma. Znalazłem w sieci, że jeden talar był wtedy wart ok. 20 gramów czystego srebra. Czyli – łącznie 4 kg srebra. Nie wiem, czy to dobra cena za lata pracy w oparach cuchnących sików.

A w drugiej części napiszę trochę więcej o tym, co dziś wiemy o fosforze. Będzie o alotropii, biochemii, ale też o tym, że fosfor tworzy śmiertelnie niebezpieczne związki.