Skąd się wzięła czerwień. Część 3: Pluskwiaki w sklepie spożywczym

Inne wpisy z tej serii
Skąd się wzięła czerwień. Część 1: Rozprawa o robokach
Skąd się wzięła czerwień. Część 2: Od czerwi do nazw kolorów

Koszenila: etymologia

Jedna z dawniejszych nazw łacińskich czerwca polskiego, dziś już nieaktualna, ale za to nadana przez samego Karola Linneusza, brzmiała Coccus polonicus. Zresztą do dzisiaj Coccus (po polsku zwany misecznikiem) jest nazwą jednego z rodzajów pluskwiaków dość blisko spokrewnionych z czerwcem i kermesem. Nazwa pochodzi od greckiego słowa kókkos ‘pestka (zwłaszcza granatu)’. Tym samym słowem określano „jagódkę dębową”, czyli kermesy żerujące na dębach śródziemnomorskich. Łacina przejęła słowo greckie w tym znaczeniu, adaptując je jako coccum. Aczkolwiek entomologia współczesna podzieliła pluskwiaki na niezliczone rodzaje, historycznie Coccus mogło oznaczać jakiegokolwiek „robaka” barwierskiego. Stąd także nazwa koloru: greckie kókkinos i łacińskie coccineus ‘szkarłatny’.

Biedronka, choć jest chrząszczem, a nie pluskwiakiem, została nazwana przez Linneusza Coccinella ze względu na jaskrawoczerwony kolor gatunku typowego, czyli naszej uroczej siedmiokropki. Podobnie uformowano nazwy „czerwonych robaczków” w językach romańskich: włoskie cocciniglia, hiszpańskie cochinilla; którąś z nich język francuski zapożyczył w XVI w. jako cochenille. Z francuskiego mamy kolejne zapożyczenia, jak angielskie cochineal i polskie koszenila.

Czerwiec kaktusowy: entomologia

Hiszpanie przenieśli nazwę cochinilla na kolejnego pluskwiaka z tej samej grupy, do której należy czerwiec, nazwanego przez Linneusza Coccus cacti, a obecnie znanego jako Dactylopius coccus (po polsku półoficjalnie „czerwiec kaktusowy”). Gatunek ten ma dziwny, nieciągły zasięg geograficzny. Żyje w Andach (na południu Peru i w przygranicznych rejonach Chile) oraz w górach Meksyku (sięgając dziś po południowe stany USA), ale nie występuje pomiędzy tymi obszarami. Jest to owad niezbyt ruchliwy – słaby materiał na gatunek migrujący; został więc zapewne przeniesiony przez człowieka, celowo lub niechcący, ale przy obecnym stanie badań nadal nie jest pewne, czy jego pierwotną ojczyzną było Peru, czy Meksyk. W każdym razie w X w. n.e. był już z pewnością udomowiony i wykorzystywany jako źródło barwnika zarówno w Peru (kultura Wari), jak i w Meksyku (Toltekowie). D. coccus zawiera więcej kwasu karminowego niż inni przedstawiciele rodzaju Dactylopius (ok. 20% suchej masy ciała), a ponadto woskowa osłonka, jaką wytwarzają jego dzicy kuzyni, uległa u niego redukcji. Czyni go to wrażliwszym na naturalne niebezpieczeństwa i częściowo uzależnia od opieki hodowców, ale za to łatwiej go eksploatować.

Ryc. 1.

Roślinami żywicielskimi D. coccus są kaktusy z rodzaju Opuntia (opuncja). Jest ich sto kilkadziesiąt gatunków (nie wspominając o licznych hybrydach), a czerwiec kaktusowy może się żywić praktycznie każdym z nich. Ponieważ jednak opuncja figowa (O. ficus-indica – w języku nahuatl nohpalli), rodem ze środkowego Meksyku, była i tak uprawiana przez tamtejsze ludy dla swoich owoców i jadalnych młodych pędów, a przy tym jest rośliną okazałą i wytrzymałą, nadawała się znakomicie na podłoże dla hodowli czerwca kaktusowego. Żeby zebrać samice z opuncji, trzeba było – na odpowiednim etapie ich rozwoju – zgarniać je z powierzchni płaskich pędów kaktusa na przykład za pomocą pędzla zrobionego z jeleniego ogona.

Produkcją barwnika z tych pluskwiaków (w sposób dość podobny jak w przypadku czerwca polskiego) trudnili się między innymi Aztekowie. Nazwali oni czerwca kaktusowego tak samo jak pancernika: tlālpitzotl (dosłownie: ‘świnia ziemna’), zapewne dlatego, że segmentowana bezskrzydła samica pluskwiaka faktycznie przywodzi na myśl miniaturowego pancernika (o tym, jak wymawiać tę nazwę, można przeczytać w tym wpisie). Hiszpańscy konkwistadorzy zapoznali się z hodowlą czerwców w trakcie podboju Meksyku i nie umknęło ich uwagi, że pozyskiwany z nich barwnik, czyli koszenila, nadaje się szczególnie do barwienia tkanin z włókien białkowych (zwierzęcych), czyli np. owczej wełny lub jedwabiu. Poszli zatem bardziej śladem ludów peruwiańskich, które barwiły na czerwono wełnę z alpaki, niż meksykańskich, używających koszenili głównie do mniej skutecznego barwienia materiałów roślinnych (ale też np. futerek króliczych). Władcy Azteków traktowali wysoce pożądany barwnik jako obowiązkową daninę i rozwinęli w tym celu stosowny aparat administracyjny. Hiszpanie po prostu „przyszli na gotowe”, czyli przejęli cały system.

Koszenila wymiata konkurencję

Już w XVI w. Hiszpanie zaczęli sprowadzać koszenilę do Europy. Szybko wyparła ona z rynku nie tylko śródziemnomorski kermes, który ustępował jej i wydajnością, i efektem kolorystycznym (zawierał przede wszystkim kwas kermesowy, słabiej sprawdzający się jako barwnik od karminowego), ale z czasem także wysokiej jakości barwniki uzyskiwane z czerwca polskiego i armeńskiego. Ich zbiór był trudniejszy i zawierały one mniej kwasu karminowego, toteż w końcu produkcja czerwieni w starym stylu przestała się opłacać. Popyt na koszenilę był wielki i narastał w miarę rozwoju przemysłu tekstylnego. Barwiono nią luksusowe stroje od szat kardynałów watykańskich po żupany polskiej szlachty, a także uniformy oficerów armii brytyjskiej (czerwone kubraki prostych żołnierzy farbowane były raczej marzaną barwierską, tańszym i tandetniejszym barwnikiem roślinnym). Za pośrednictwem kupców holenderskich tkaniny barwione koszenilą trafiały nawet do Japonii. Wielcy artyści, między innymi Rembrandt, a także Tycjan czy El Greco, eksperymentowali z wykorzystaniem koszenili jako pigmentu malarskiego.

Kwas karminowy tworzy trwałe, słabo rozpuszczalne kompleksy (chelaty) z jonami glinu i wapnia. Modyfikują one jego barwę, zatem traktując koszenilę ałunem lub węglanem wapnia można było otrzymać paletę odcieni od jasnej czerwieni do fioletu. Dzięki chelacji barwnik staje się stabilny, czyli odporny na zmiany pH (sam kwas karminowy zachowuje kolor tylko przy odczynie obojętnym lub lekko kwaśnym).

Przez długi czas koszenila ustępowała jedynie srebru jako import z Nowego Świata przynoszący krociowe zyski królestwu Hiszpanii. Meksyk (szczególnie dzisiejszy stan Oaxaca) pozostawał jej niemal wyłącznym eksporterem aż do początków XIX w. Wówczas jednak monopol meksykański zaczął się chwiać. Wojna o niepodległość (1810–1821) utrudniła handel koszenilą; zbiegło się to w czasie z udanym przeniesieniem hodowli opuncji i czerwca kaktusowego na Wyspy Kanaryjskie. Gwatemala i Peru stały się konkurencją dla Meksyku w Nowym Świecie. W późniejszych dziesięcioleciach opanowano syntezę barwników organicznych, poczynając od czerwonej alizaryny, która podobnie jak kwas karminowy jest pochodną antrachinonu. Znaczenie koszenili zmalało, ale nie do zera.

Robaki, które jadamy

Koszenila nadal jest używana jako barwnik – głównie w przemyśle kosmetycznym i spożywczym, a na mniejszą skalę także do barwienia tkanin. Jej głównymi producentami są dziś Peru (200 ton rocznie) i Wyspy Kanaryjskie (20 ton rocznie). Parę innych krajów półkuli zachodniej wytwarza ją w niewielkich ilościach. Nadal potrzeba około 140 tys. samic pluskwiaka, żeby wyprodukować kilogram koszenili. Eksperymenty z hodowlą Dactylopus coccus w innych częściach świata (np. w Australii pod koniec XVIII w. i w Etiopii, poczynając od 2004 r.) nie były udane.

Etiopia stała się na krótko poważnym producentem koszenili produkowanej przez chilijski koncent Foodsafe; eksportowano ją do Niemiec, a także (o dziwo) do Meksyku, Doszło jednak do nieprzewidzianych komplikacji. Zamiast pozostać tam, gdzie produkowano koszenilę, czerwiec kaktusowy wymknął się spod kontroli i – nie mając w Etiopii naturalnych wrogów – zaczął niszczyć dzikie plantacje sprowadzonej z Ameryki opuncji figowej, która w pustynnych warunkach północnej Etiopii była cenionym źródłem żywności dla ludzi i zwierząt. W wyniku konfliktu między zwolennikami koszenili i opuncji produkcję przerwano, natomiast problem z inwazją czerwca pozostał. Było to odwrócenie sytuacji australijskiej, gdzie czerwce kaktusowe nie przeżyły, natomiast różne gatunki opuncji stały się uciążliwymi roślinami inwazyjnymi.

Ryc. 2.

Jeżeli wśród składników jakiegoś słodkiego napoju, deseru, cukierków, albo substancji nadających apetyczny kolor wędlinie czy wędzonej rybie znajdziemy barwnik oznaczony kodem E120 (znany też poza Unią Europejską jako Natural Red 4), to warto wiedzieć, że jest to koszenila – naturalna, nie syntetyczna. Nie chodzi o czysty kwas karminowy, ale zawierający go surowy ekstrakt lub chelat glinowy zwany karminem (oznaczane są one w Unii tym samym numerem E). Aczkolwiek kwas karminowy jest wytwarzany przez pluskwiaki jako ochrona przed drapieżnikami i pasożytami (bardzo skuteczna zwłaszcza przeciwko mrówkom), to w stosunku do człowieka nie stanowi on groźnej broni chemicznej. Jest w praktyce nietoksyczny, a barwi tak intensywnie, że wystarczy go używać w niewielkich ilościach. Konsumentowi nie przeszkadza jego smak (który byłby gorzki przy dużym stężeniu), a zawartość glinu w chelacie nie przekracza norm bezpieczeństwa. Pozostaje kwestia świadomości, że „jemy pluskwiaki” – wprawdzie wysuszone, zmielone na proszek i przetworzone, ale jednak pluskwiaki, co nie każdego zachwyca (ze względów etycznych, psychologicznych lub religijnych).

Czy koszenila może zaszkodzić?

Należy wiedzieć, że – co prawda stosunkowo rzadko – zdarza się alergia skórna, wziewna bądź pokarmowa na koszenilę. Nie dotyczy samego kwasu karminowego czy też jego kompleksów z glinem czy wapniem; niemniej niektóre badania sugerują, że kwas karminowy lub jego chelat może działać jako hapten. Hapten to substancja stosunkowo prosta chemicznie, normalnie niewykazująca cech alergenu, ale łatwo wiążąca się z białkami. Połączenie białka z haptenem (tzw. addukt) może sprowokować reakcję odpornościową nawet wówczas, gdy nie powoduje jej samo białko. Ponieważ kwas karminowy wiąże się silnie z niektórymi białkami pochodzącymi z organizmu owada, w barwniku zawarte są pozostałości adduktów, które – jak się podejrzewa – mogą wywołać pobudzenie bazofilów (granulocytów zasadochłonnych) i reakcję alergiczną, a w skrajnych przypadkach nawet wstrząs anafilaktyczny. Producenci nie są zobowiązani do starannego oczyszczenia koszenili z resztek białkowych, bo obowiązujące normy niezbyt restrykcyjnie określają dopuszczalną zawartości takiej domieszki, a jej całkowita eliminacja byłaby trudna i kosztowna. Zresztą mechanizm alergii na składniki koszenili/karminu i związane z tym ryzyko (być może niedoszacowane) wymagają dalszych badań.

Gdyby Hiszpanie nie przejęli byli od Azteków biznesu koszenilowego, a Polska pozostała mocarstwem barwierskim, to barwnik otrzymywany z czerwca polskiego stwarzałby identyczne ryzyko jak koszenila z czerwców kaktusowych. Był to bowiem ten sam związek chemiczny otrzymywany przy użyciu podobnych metod i tak samo zanieczyszczony pozostałościami białek pluskwiaka należącego do tej samej grupy. Jeśli kogoś to pociesza, jest on przynajmniej „naturalny”.

Lektura dodatkowa

Aztekowie, Hiszpanie i koszenila: https://www.neh.gov/humanities/2015/julyaugust/feature/red-all-over-how-tiny-bug-changed-the-way-we-see-the-world
A może zaprząc bakterie lub grzyby do produkcji kwasu karminowego? https://www.soci.org/news/2022/3/cochineal-a-red-dye-from-bugs-moves-to-the-lab
Współczesne zastosowania koszenili i związane z nimi kontrowersje: https://theperfectpigment.com/modern-uses-of-cochineal/
Czerwiec kaktusowy na Wyspach Kanaryjskich: https://www.hellocanaryislands.com/experiences/canarian-cochineal/
Więcej zdjęć czerwca kaktusowego (także samców) z Orange County (Południowa Kaliforniia): https://nathistoc.bio.uci.edu/hemipt/Dactylopius.htm
Koszenila jako alergen: Lis & Bartuzi 2021.

Opisy ilustracji

Ryc. 1: Samice Dactylopius coccus na pędzie opuncji. La Gomera (Wyspy Kanaryjskie). Foto: Dirk Mezger 2023. Źródło: iNaturalist (licencja CC-BY-NC).
Ryc. 2: Podczas wczorajszych zakupów przejrzałem na chybił trafił półki ze słodyczami w sklepach, które regularnie odwiedzam. Nie było trudno znaleźć produkty, w których składzie występował barwnik ukryty za numerem E120 lub określany wprost jako karmin. Foto: Piotr Gąsiorowski.

Moje młodzieńcze lektury

Do tego wpisu zainspirowała mnie dyskusja na portalu X (d. Twitter). Jedna z dyskutantek poprosiła nas o to, abyśmy napisali, jakie książki nas w młodości zainspirowały do wyboru drogi do nauki. Takiej okazji nie mogłem przepuścić, bo od bardzo wczesnej młodości maniacko kocham książki. Niespecjalnie mi odpowiadały te, które czytali rówieśnicy. Może wynika to z tego, że zamiast nudnych baśni Andersena czytałem intrygujące „Bajki robotów” Lema.

No to zaczynam, oczywiście od chemii. Tu akurat wybór jest oczywisty. Na początku lat 70. XX wieku ukazała się książka, która sprawiła, że zostałem chemikiem. Stefan Sękowski – „Moje laboratorium”.

Zaczytana w zasadzie na śmierć. Dzięki niej stworzyłem własne laboratorium i zainteresowałem się taką prawdziwą chemią. Po niej przyszły różne inne książki tego autora, a każda kolejna tylko potwierdzała mój wybór. Dziś laboratorium w wersji pana Sękowskiego wyglądałoby nieco staromodnie (zbudowanie chłodnicy z klosza do lampy naftowej to duże wyzwanie), ale nadal niezwykle cenne są jego uwagi co do bezpieczeństwa, oznakowania pojemników z chemikaliami czy prowadzenia dziennika laboratoryjnego.

Mniej więcej w tym samym czasie trafiłem na inną, niezwykłą pozycję. „Księga pierwiastków” Ignacego Eichstaedta. Tu nie ma nic o doświadczeniach, ale jest sporo informacji. Wracam do niej co jakiś czas. Wiele fajnych opowieści o historii pierwiastków i dawnej chemii. Inną pozycją opisującą domowe laboratorium i doświadczenia jest „Z chemią za pan brat” – autorzy to Grosse i Weissmantel.

Dziś jednak głównym źródłem inspiracji laboratoryjnych jest oczywiście Internet – można tam znaleźć nie tylko opisy doświadczeń, ale także filmy.

Wróćmy do książek – bardzo ciekawą pozycją jest też „Krótka historia chemii” Isaaca Asimova (tak, TEGO Asimova). A w drugiej (chyba) klasie liceum kupiłem sobie za dużą kasę „Chemię organiczną” Robertsa i Caserio. To już była wyższa szkoła jazdy.

Ale nie ograniczałem się oczywiście do chemii. Fascynowała mnie wtedy też matematyka, a to za sprawą dwóch książek. Jedną z nich był „Kalejdoskop matematyczny” Hugona Steinhausa, a drugą „Lilavati” Szczepana Jeleńskiego. Obie nadal serdecznie polecam!

Oczywiście była też fizyka. Pamiętam niesamowitą fascynację książką „Mister Tompkins w Krainie Czarów” George’a Gamowa. Czytało się to jak bajkę. Książka została wydana w nieodżałowanej „Bibliotece »Problemów«”. Co ciekawe, została napisana w 1938 roku, a nadal czyta się ją z ciekawością. Tu trzeba dodać, że stosunkowo niedawno ukazała się nowa wersja, zatytułowana „Nowy świat pana Tompkinsa”. Polecam!

Kolejna to „Ewolucja fizyki” autorstwa Alberta Einsteina i Leopolda Infelda. Podchodziłem do niej kilka razy, bo była dla mnie, 12-latka, trudna, ale w końcu zrozumiałem. Ciekawostka – Infeld przez kilka lat (w latach 20. XX w.) był nauczycielem i dyrektorem w konińskim gimnazjum żydowskim, które mijałem niemal codziennie, chodząc w Koninie do szkoły w latach 70.

A skoro już o fizyce, to parę wspomnień astronomicznych. Dwie fascynujące książki – jedna malutka, wydana w serii „Omega”. Jest to książka Włodzimierza Zonna „Kosmologia współczesna”. Oczywiście dziś jest to już książka historyczna (wyd. 1968, niemal wszystko w kosmologii się zmieniło), ale wtedy był to hit. Drugim autorem książek o astronomii był Michał Heller. Jego książka „Wobec Wszechświata” była fascynująca. Kolejne („Spotkania z nauką”, „Początek świata” itp.) też były niesamowicie ciekawe.

Chciałbym też wspomnieć książkę napisaną przez Laurę Fermi, żonę wielkiego Enrico Fermiego „Atomy w naszym domu”. Niesamowicie ciekawe spojrzenie z zewnątrz – wejrzenie w świat nauki Fermiego i jego zespołu – od czasów włoskich do amerykańskich. Serdecznie polecam, bywa na Allegro i w antykwariatach. I jeszcze jedna postać – Richard Feynman i jego niesamowite „Wykłady z fizyki”. Chyba nie trzeba przedstawiać i rekomendować.

Jest też książka, którą polecił nam nauczyciel chemii w liceum. Mowa o „Dziejach świecy” Michaela Faradaya. Oryginalny tytuł to: „The chemical history of the candle”. Pamiętam, że ta cienka książeczka zrobiła na mnie duże wrażenie. Serdecznie polecam. Znajdziecie ją tutaj.

Jest też książka, przez którą się przedzierałem z mozołem, ale w końcu przeczytałem ze zrozumieniem. „Cybernetyka i społeczeństwo” Norberta Wienera, dziś już chyba zupełnie zapomniana. Trudna rzecz, ale ciekawa. Wydanie, które mam, z 1960 roku, jest opatrzone kuriozalnym posłowiem, w którym sowiecki profesor próbuje krytykować poglądy Wienera, dumnie podpierając się marksizmem.

W zasadzie mógłbym kontynuować tę opowieść, bo jest naprawdę wiele książek, które w jakiś tam sposób wpłynęły na moje widzenie świata. Tak czy inaczej czytajcie, namawiajcie wasze dzieci czy wnuki do czytania. Tylko w taki sposób można odnaleźć swoją drogę.

No dobrze, ja się ujawniłem – teraz wasza kolej. Napiszcie tu, w komentarzach, czy są jakieś książki, które zrobiły na was wrażenie. A może jakaś sprawiła, że wybraliście swoją ścieżkę zawodową czy życiową.

Niemiecki cywil patrzy na ogromny portret Stalina na Unter den Linden w Berlinie. 3 czerwca 1945. Wikimedia Commons

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 42

Mocarstwo kolonialne, jakim był w istocie Związek Radziecki, karmiło się zawsze niczym pasożyt zawartością podbitych regionów i krajów – musiało, bo inaczej koślawej i niewydajnej gospodarce groziła rychła entropia. Uznanie ZSRR za jednego ze zwycięzców II wojny światowej otworzyło przed totalitarnym molochem nowe, niemal nieograniczone możliwości.

Radioodbiornik polskiej firmy Elektrit z Wilna. (Wikimedia Commons)

Przede wszystkim nikt się nie upomniał o polskie zasoby przemysłowe i naukowe, zagarnięte przez czerwoną szarańczę już w 1939 roku, takie jak np. nowoczesną fabrykę radioodbiorników Elektrit w Wilnie, zakłady szybowcowe we Lwowie (Lwowskie Warsztaty Lotnicze) i całą masę drobniejszych, specjalistycznych przedsiębiorstw. Planowo niszczono dowody pokazujące poziom rozwoju międzywojennego przemysłu w Polsce (np. nie ściągnięto do Polski znajdujących się w Rumunii przedwojennych samolotów poza kilkoma), nawet mapy i plany miast – elementem Wielkiego Sowieckiego Kłamstwa była przecież “konieczność” interwencji Armii Czerwonej w 1939 roku na ziemiach wschodnich w obronie chłopów i robotników przed emanującą złem sanacją. O niektórych przejawach technologicznego zaawansowania II RP po raz pierwszy napisano nieśmiało dopiero w latach 70. XX wieku.

Osiągnięcia sowieckiego przemysłu motoryzacyjnego. (Deutsche Fotothek/Wikimedia Commons)

Niemcy i Austria wypełnione były dobrem wszelakim, w tym fabrykami przedmiotów codziennego użytku. Wiele z nich pojechało do ZSRR wraz z personelem, którego nikt nie pytał o zgodę na wyjazd i pracę przymusową. Tak się stało np. z fabryką motocykli DKW, która po przeniesieniu do ZSRR zaczęła produkować – nie żadną “kopię”, tylko oryginał – motocykl DKW RT 125, przemianowany na “Moskwa/Mińsk M1A”. Przedwojenny Opel Kadett stał się Moskwiczem 400 (wszystkie części były wzajemnie wymienne), przy czym z zakładu Opel Brandenburg nie dało się za wiele zabrać po bombardowaniach – sporo sprzętu za to uzyskano w zakładzie w Rüsselsheim w amerykańskiej strefie okupacyjnej, stamtąd też wzięto dokumentację. Na wschód pojechała także fabryka samochodów dostawczych Framo. Niczego nie trzeba było konstruować.

Moskwicz 400. (Wikimedia Commons)

Wbrew powszechnej opinii, rozpowszechnianej do dziś przez wewnętrznie sprzeczne strony internetowe, ciężki motocykl Dniepr M-72/Ural nie został skopiowany ze zdobycznych motocykli niemieckich – w końcu lat 30. normalnie zakupiono prawa do licencji na motocykl BMW R71, narzędzia niezbędne do tejże produkcji oraz sprowadzono z III Rzeszy personel techniczny, który wyszkolił załogę fabryk w Moskwie, Leningradzie i Charkowie. Tylko dlatego zachowały się we wschodnich Niemczech zakłady w Eisenach (BMW, potem EMW i DKW/Wartburg), w Zwickau (Horch, potem P60/70/Trabant) oraz mury zakładu Framo (przed wojną Framo, potem Barkas), bo po zużyciu elementów z zapasów miały wytwarzać samochody z silnikami dwusuwowymi, przedwojennej konstrukcji DKW, a te Rada Najwyższa ZSRR uznała za nieprzydatne dla gospodarki Kraju Rad – nadto uznano, że wschodnim Niemcom trzeba zapewnić minimum wygody, by nie ośmielili się buntować.

Motocykl BMW R71 z 1938 roku. (BMW AG)

Zabierano wyposażenie szpitali, tory kolejowe, podkłady, linie energetyczne, transformatory. Z terenów poniemieckich przekazanych Polsce skradziono co najmniej 5000 kilometrów kompletnych linii kolejowych. O tępocie sowieckiego okupanta najlepiej świadczy fakt, że gdy w 1948 roku na Pomorzu Szczecińskim rozpoczęto rozbudowę baz wojskowych ZSRR, musiano odbudować linie kolejowe do poniemieckich lotnisk, które ten sam okupant wcześniej zdemontował i ukradł. Z tego regionu Sowieci zabrali do siebie odlewnię żelaza, fabrykę celulozy, cementownię, wspomniane wcześniej zakłady w Policach…

Czerwonoarmiści na ulicach Starogrodu w 1945 roku – obecnie Stargard. (Wikimedia Commons)

Przekazane Polsce ziemie, perfidnie opisywane jako “Odzyskane”, potraktowano jak ziemię niemiecką, z której należy zebrać reparacje – mające wynagrodzić moskiewskiej dyktaturze niepowodzenie inwazji Zachodu w 1941 roku. Na to wszystko nakładało się działanie band złożonych z czerwonoarmistów, które rabowały i zabijały polskich przesiedleńców, a czasem i własnych kolegów. Ogołocenie polskiej ziemi z zastanych dóbr, podpalanie bibliotek, pałaców, domów mieszkalnych, to wszystko sprawa Sowietów – wyniki ich działalności propaganda PRL zrzucała na “działania wojenne” i co straszne, wielu naszych rodaków nadal wierzy w to wyjaśnienie. Prawdziwej skali strat poniesionych przez Polskę wskutek działań ZSRR nie zbadano nigdy.

Niemiecki lotniskowiec Graf Zeppelin w Szczecinie. Wrzesień 1945. (Wikimedia Commons)

W tym samym czasie Rosjanie zbierali niemiecki sprzęt wojskowy, gdzie się dało. Weźmy na przykład ogromną, zajmującą prawie 3 kilometry kwadratowe, instalację łączności ELF Goliath w miejscowości Calbe an der Milde w Saksonii-Anhalt. Już przed drugą wojną światową naukowcy niemieccy, pracujący w firmie elektrotechnicznej C. Lorenz AG, dopracowali system łączności radiowej w zakresie bardzo niskich częstotliwości, pozwalający na odbieranie przez pozostające w zanurzeniu okręty podwodne prostych wiadomości. Pierwsza stacja nadawcza powstała w 1939 roku w miejscowości Nauen, nieopodal Berlina, ale lokalizacja okazała się niefortunna, albowiem osiągnięto tam niską skuteczność anten. Nową stację zbudowano w bardziej sprzyjającym terenie. Zaczęła działać w roku 1943 i funkcjonowała bez przeszkód do końca wojny. Maszty antenowe miały wysokość ok. 200 metrów, a nadajnik, z zasilaniem z niezależnych generatorów, miał moc między 1 MW i 2 MW (zależnie od źródeł). Sygnały odbierano bez problemu nawet w Cieśninie Malakka.

U-Boot Typ XXI, najnowocześniejszy okręt podwodny II wojny światowej. (Wikimedia Commons)

Amerykanie, którzy początkowo zajęli teren stacji nadawczej Goliath, prawdopodobnie nie zrozumieli znaczenia swego znaleziska i wykorzystywali miejsce jako punkt zborny jeńców wojennych. Po nich przejęli stację Sowieci, którzy metodycznie zdemontowali całość i wywieźli do ZSRR – stację zmontowano ponownie w rejonie miasta Niżny Nowgorod, gdzie według wszelkich dostępnych danych działa do dziś (na jej wzór zbudowano drugą na Białorusi, obecnie działa także trzecia, znacznie nowsza, na Półwyspie Kola). Pierwszą podobną stację Amerykanie uruchomili dopiero w roku 1982. Dziś podobnymi dysponuje kilka krajów, w tym Chiny, które całkiem niedawno uruchomiły największą na świecie. Wszystkie korzystają z tych samych niemieckich założeń konstrukcyjnych.

Sekcja kadłuba U-Boota Typ XXI w stoczni. (Wikimedia Commons)

Notabene Sowieci, którzy od 1934 roku budowali okręty podwodne według zakupionej w III Rzeszy dokumentacji, po wojnie wyprodukowali kilkaset nowych, opartych na konstrukcji U-boota Typ XXI (wcześniej, po zajęciu zakładów budujących moduły, z których składał się ten U-boot oraz montownię w Gdańsku, Rosjanie prawdopodobnie po prostu kontynuowali produkcję, wytwarzając w sumie nawet ponad 50 jednostek). Wykorzystując niemiecką dokumentację z prób przeprowadzonych jeszcze podczas wojny i, prawdopodobnie, niemieckich inżynierów, na ich bazie budowano pierwsze sowieckie okręty podwodne, uzbrojone w rakietowe pociski balistyczne (Niemcy przeprowadzili pierwsze próby wystrzeliwania rakiet spod wody już w 1942 roku). Zgodnie z radzieckim zwyczajem, sprawdzone bazowe konstrukcje kadłubów itp. wykorzystywano w nowych modelach jednostek podwodnych, budowanych nawet w latach 80.

Sowiecki okręt podwodny klasy Projekt 613, czyli nieco zmieniony U-Boot Typ XXI. (Wikimedia Commons)

Przejmowano także mnóstwo instalacji stacjonarnych (np. słynną centralę telekomunikacyjną Zeppelin w Zossen i kilkadziesiąt tysięcy km linii telekomunikacyjnych w Europie, całość służyła Sowietom do lat 80.), lotniska, poligony, koszary, ale także sporo sprawnego i czasem fabrycznie nowego sprzętu lotniczego. Na fabrycznym lotnisku zakładów Focke-Wulfa w Marienburgu (dziś Malbork) przejęto znaczną liczbę fabrycznie nowych myśliwców Fw-190D-9. Nie wiadomo, ile ich było – rosyjscy historycy starali się zawsze w swoich publikacjach zredukować znaczenie tej zdobyczy.

Focke-Wulf Fw-190D-9 w służbie lotnictwa sowieckiego. (Wikimedia Commons)

Według niektórych źródeł wystarczyło na wyekwipowanie dwóch pełnych pułków lotnictwa bojowego Floty Bałtyckiej oraz, być może, specjalnego pułku, który w latach 1945-46 miał bronić Moskwy. Masowe wprowadzenie do służby tych samolotów najlepiej świadczy o zaufaniu, jakim darzono własne, rzekomo znakomite, konstrukcje Jakowlewa i Ławoczkina. Notabene jesienią 1945 roku jeszcze cztery Focke-Wulfy dostarczono do ZSRR ze Szwecji – zostały tam internowane w czasie działań wojennych i przekazano je w ramach realizacji niemieckich reparacji.

Focke-Wulf Fw-190D-9. (Wikimedia Commons)

W dalszych odcinkach opowiem o innych lotniczych zdobyczach Sowietów.

cdn.