Defilada w Rydze, 1947 rok. Wikimedia Commons

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 53

Największą zdobyczą sowieckich headhunterów, którzy przeszukiwali powojenne Niemcy, starając się pozyskać specjalistów od broni rakietowej, był bez wątpienia Helmut Grõttrup. Miał on dla Moskwy ogromną wartość nie tylko ze względu na bliską w przeszłości współpracę z von Braunem i Dornbergerem, ale także dlatego, że znał wielu zdolnych kolegów, którzy cierpieli biedę w okupowanym kraju.

Grõttrup był łebskim facetem, z wykształcenia fizykiem, który miał istotny wkład w budowę systemu sterowania lotem rakiety V-2. Dlaczego nie przeszedł latem 1945 do Amerykanów? Zwykle się mówi, że z powodu lewicowych poglądów, albo dlatego, że nie chciał opuszczać Niemiec. Podobno był socjaldemokratą, może po prostu nie miał ochoty przez kolejne lata patrzeć w twarz kolegom ze stopniami oficerskimi SS? Natychmiast po skłonieniu Niemca do współpracy z ZSRR, zapewniono mu wysoką pensję i duży dom, do którego wprowadził się z Irmgard, swoją żoną (która zajęła się pozyskiwaniem żywności i innych potrzebnych artykułów dla całej ekipy). Czertok, zdając sobie sprawę z wartości nowego nabytku, postanowił utworzyć dlań osobną sekcję Instytutu Rabe, tzw. „Bureau Gröttrup”. Pierwszym zleconym mu zadaniem było spisanie historii rozwoju techniki rakietowej w ośrodku w Peenemünde, spisanie w sposób całkowicie obiektywny, pokazujący drogę, którą niemieccy naukowcy przebyli, pokonując kolejne trudności w budowie skutecznie działającego, pierwszego w świecie pocisku rakietowego dalekiego zasięgu.

Helmut Gröttrup po powrocie do Niemiec Zachodnich. (Wikimedia Commons)

W połowie 1946 roku Gröttrup zakończył pisanie powyższego raportu, ale okazał się w trakcie jego tworzenia pożyteczny dla Sowietów także w innej materii. Przede wszystkim uświadomił swoim nowym szefom kształt sieci powiązań licznych kooperantów, bez których produkcja V-2 nie była możliwa. Nadto zaoferował pomoc w pozyskaniu swoich byłych kolegów, których nie zaangażowali Amerykanie i którzy zwyczajnie klepali biedę. Niemieccy specjaliści z oczywistych względów bardziej ufali znanemu koledze aniżeli ponurym enkawudzistom i niektórych udało się Gröttrupowi zwerbować. Podobno wśród nich znaleźli się aerodynamik Hans Zeise, specjalista od konstrukcji rakiety Anton Narr oraz ekspert urządzeń startowych Fritz Fibach. Przekonywanie byłych współpracowników z Peenemünde do opuszczenia zachodnich stref okupacyjnych stanowiło tylko jedną z metod werbunku – zaufany człowiek Berii, krwawy Iwan Sierow, znalazł jeszcze jedną.

Ławrientij Beria. (WIkimedia Commons)

Obozy karne NKWD na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej zawierały sporą liczbę naukowców i konstruktorów rakiet, którzy, podobnie jak specjaliści przemysłu lotniczego, byli przecież bezmyślnie powoływani do wojska niemieckiego w końcowej fazie wojny oraz mogli zostać aresztowani przez NKWD z jakiegokolwiek powodu, choćby najbardziej błahego. Sierow, w swoim piśmie do Berii, datowanym na 3 lipca 1946 roku, chwalił się zidentyfikowaniem 18 niemieckich ekspertów rakietowych, których wyciągnięto z obozów i przekazano do tworzonych jednostek badawczych. Istnieją także relacje świadków o przymusowym kierowaniu przez sowiecki aparat terroru innych naukowców, techników i inżynierów do pracy w znajdujących się na terenie strefy ośrodkach badań rakietowych.

Legitymacja KC WKP(b) Iwana Sierowa. (Wikimedia Commons)

Oprócz posiadającego dojrzałą strukturę Instytutu Rabe w sowieckiej strefie okupacyjnej funkcjonowały w pierwszych latach powojennych inne jednostki należące do ZSRR, a również zbierające wiedzę i przedmioty związane z nazistowskim programem rakietowym. W miejscowości Berka koło przepięknego miasta Sondershausen w Turyngii usadowiła się sformowana w czerwcu 1945 roku Brygada Specjalna, złożona z doświadczonych członków jednostek, które obsługiwały wyrzutnie rakietowe Katiusza. Do jej zadań należało m.in. szukanie rakiet V-2 i związanych z nimi urządzeń technicznych. W lipcu 1945 roku wycofujący się z Turyngii Amerykanie dobrowolnie pozostawili instrukcję startową V-2, pocisk ćwiczebny oraz sprzęt stanowiska startowego, w tym opancerzony pojazd dowodzenia. Brygada pozostała w Niemczech do sierpnia 1947 roku.

Bateria wyrzutni rakietowych Katiusza. (RIAN/Wikimedia Commons)

Kolejna ekipa to zespół Wasyla Miszyna, który przybył do Niemiec w sierpniu 1945 roku i który natychmiast został wysłany do Czechosłowacji, gdzie podczas wojny funkcjonowało wielu kooperantów programu V-2. Odkryto, że władze Czechosłowacji weszły w posiadanie niekompletnego archiwum rysunków technicznych V-2 – kazano im je przekazać Miszynowi, który wysłał je w listopadzie do Moskwy (nie zawierało najważniejszych rysunków). Rosjanin wrócił do Berlina i tam poznał Siergieja Korolowa, z którym przyszło mu pracować przez kolejne dwadzieścia lat. Potem rozkazano Miszynowi przenieść się do Instytutu Rabe, gdzie wszedł w skład biura obliczeniowego, zajmującego się kalkulacją charakterystyki lotu V-2.

Przygotowana do wystrzelenia rakieta V-2 na byłym poligonie Kruppa w Cuxhaven. (Wikimedia Commons)

W październiku 1945 trzyosobowa delegacja sowiecka została zaproszona przez Brytyjczyków do Cuxhaven, gdzie rękami niemieckich jeńców przygotowano próbne wystrzelenie zdobycznego pocisku V-2. Sowieci, jak to Sowieci – zamiast trzech osób wysłali sześć. Brytyjska ochrona wyłuskała trzech ludzi, którzy próbowali się wprosić na pokaz z fałszywymi papierami – w tym Siergieja Korolowa i generała Tiulina, specjalistę od Katiusz – im pozwolono oglądać start rakiety zza płotu z drutu kolczastego. Pod wpływem tego, co obejrzał w Cuxhaven, Korolow namówił sowieckie kierownictwo na przeprowadzenie podobnej próby startu na terytorium Niemiec; operacji nadano kryptonim „Wystrieł” (wystrzał). Załatwił to w lutym 1946 roku w Moskwie, dokąd pojechał z generałem Gajdukowem. Spotkali się z tow. Malenkowem z Komitetu Centralnego, wiernym współpracownikiem Stalina i człowiekiem, który wraz z Berią miał odgórnie nadzorować sowiecki program budowy rakiet bojowych.

Próbne odpalenie rakiety V-2 w Cuxhaven. (Wikimedia Commons)

Korolow przekonywał Malenkowa, by scentralizować wszystkie wysiłki ZSRR, zmierzające do zagarnięcia całości nazistowskiego dorobku w dziedzinie techniki rakietowej – najlepiej tak, by on kierował nowymi strukturami. Zatrzymajmy się nad tą kwestią przez chwilę: człowiek, który relatywnie niedawno stracił zęby w obozie karnym, rozmawia na Kremlu z jednym z najbardziej zaufanych ludzi Stalina jak równy z równym i stawia warunki… Postać Korolowa została zmitologizowana przez propagandę ZSRR i putinowskiej Rosji, a internetowe teksty w dowolnym języku bezmyślnie powtarzają złote myśli o „człowieku, który zmienił świat”; szanse na obiektywną ocenę jego postaci pozostają zerowe. I jeszcze jedno pytanie, skoro Siergiej Pawłowicz Korolow do wszystkiego doszedł sam, własnym marksistowsko-leninowskim geniuszem, to dlaczego pozostał w Niemczech, kraju rzekomo znienawidzonych faszystów, od których nie dało się niczego nauczyć w dziedzinie budowy rakiet, aż do lutego 1947 roku?

Siergiej Pawłowicz Korolow z czasów pobytu w Gułagu, gdzie trafił po donosie swego przyjaciela, Walentina Piotrowicza Głuszki. (Wikimedia Commons)

Wróćmy jednak do owego spotkania w Moskwie. Malenkow odniósł się przychylnie do sugestii generała Gajdiukowa i Korolowa, wyrażając zgodę na stworzenie we wschodnich Niemczech kolejnej sowieckiej struktury, zajmującej się techniką rakietową. Nazwano ją „Institut Nordhausen”, jego dyrektorem został wymieniony powyższy generał, zaś Korolow głównym inżynierem. Placówka „Nordhausen” miała zająć się wszystkimi aspektami konstrukcji i produkcji rakiety A-4 (V-2), w przeciwieństwie do placówki „Rabe”, której zadaniem było głównie odtworzenie systemu kierowania lotem. W jej skład weszły cztery jednostki podległe: zakład nr 1 w miejscowości Sommerda (obliczenia trajektorii, a następnie produkcja korpusów rakiet w dawnej fabryce Rheinmetall-Borsig), zakład nr 2 w Nordhausen (podziemne zakłady, budowa silników rakietowych pod kierunkiem Głuszki), zakład nr 3 w Kleinbodungen (centralna montownia kompletnych rakiet A-4/V-2) plus zakład nr 4 w Sondershausen (integracja systemów kierowania lotem). Do pierwszego zakładu w Sommerda należało opracowanie dokumentacji produkcyjnej, którą w miarę pozyskiwania rysunków natychmiast tłumaczono na rosyjski – tu Korolow skierował swego późniejszego współpracownika, Miszyna.

Gieorgij Maksymilianowicz Malenkow. (Wikimedia Commons)

Stan osobowy Instytutu Nordhausen na październik 1946 roku wynosił 733 specjalistów sowieckich i około 7 tysięcy Niemców. Szczątkowa dokumentacja pozwala ustalić, iż w maju 1946 roku w samym zakładzie nr 3 pracowało 330 Niemców, w tym 30 inżynierów i techników, 23 kreślarzy oraz 277 mechaników i robotników – nadzorowało ich tylko dwóch Rosjan, dyrektor Kuryło i kierownik montażu komór spalania Artamonow. Jednocześnie w Instytucie Rabe zatrudniano 300 Niemców, wśród nich 11 inżynierów z doktoratami i 10 bez, którymi również kierowało tylko dwóch Rosjan. Skala tej działalności była ogromna – a mówimy przecież praktycznie tylko o rakiecie Aggregat-4, powszechnie znanej jako V-2. Próbnego odpalenia A-4 na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej w końcu nie wykonano, obawiając się, że nie da się go utrzymać w tajemnicy – w oczywisty sposób naruszyłoby ustalenia aliantów z Poczdamu.

Rysunki techniczne rakiety A-4 (V-2). (Wikimedia Commons)

Wiemy, że Sowieci pozyskali także ludzi i materiały z programów konstrukcyjnych rakiet przeciwlotniczych Enzian, Schmetterling, Taifun P, Taifun F, Wasserfall i Rheintochter; ci podobno pracowali w jeszcze jednym instytucie badawczym, Institut Berlin, który rzekomo zajmował się także kwestiami stanowisk startowych. Udało mi się ustalić, że w tej właśnie jednostce organizacyjnej powstała kompletna dokumentacja konstrukcyjna i produkcyjna rakiety przeciwlotniczej Taifun P, którą później budowano i do lat 50. testowano w ZSRR jako RZS-115; Taifun F nazywał się w Związku Sowieckim R-103 i R-110. W tworzeniu dokumentacji wielce pomocny okazał się niejaki inżynier Burkhardt, który potem wyjechał do ZSRR, by nadal pracować nad rakietami przeciwlotniczymi. Sowiecki przemysł do tego momentu w ogóle nie prowadził żadnych prac nad rakietową bronią przeciwlotniczą, uprawnione jest zatem stwierdzenie, że i w tej dziedzinie bez Niemców niewiele udałoby się stworzyć.

Start rakietowego pocisku przeciwlotniczego Taifun. (Wikimedia Commons)

O ile na temat niemieckiego wkładu w powojenny sowiecki przemysł lotniczy rosyjscy historycy napisali po 1990 roku aż dwie asekuranckie książki, to kwestia analogicznego wkładu nazistów w budowę rakiet bojowych i kosmicznych pozostaje tabu. I nie ma się co dziwić, przecież mit niezależnego rozwoju sztuki budowy pocisków rakietowych to jeden z fundamentów putinowskiej propagandy. Propagandy o wielkim mocarstwie ze świetlaną, nieskazitelną, antyfaszystowską przeszłością. Podcięcie korzeni oficjalnym mitom nie wchodzi w rachubę.

Rakietowy pocisk przeciwlotniczy Wasserfall. (Wikimedia Commons)

Więcej o produkcji rakiet V-2 dla Sowietów oraz karierze Helmuta Grõttrupa w następnym odcinku cyklu.

cdn.

Uszkodzony budynek w Bitburgu, w Niemczech, sfotografowany 1 marca 1945 przez fotografa US Army. Wikimedia Commons

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 52

Prace nad bronią rakietową z wykorzystaniem niemieckich zasobów miały u Stalina priorytet, ale nie od razu – niektórzy jego podwładni z tego powodu toczyli między sobą administracyjne wojny. Broń rakietowa mogła w szybki sposób pomóc w zdobyciu przewagi militarnej w wojnie, którą musiał planować sowiecki dyktator, do obrony nie była bowiem potrzebna po oficjalnym zwycięstwie nad rzekomo największym wrogiem.

Gdy Instytut Rabe zaczął działać sobie w najlepsze, a Czertok tworzył plany pozyskiwania niemieckich naukowców z zachodnich stref okupacyjnych (w drodze werbunku i porwań), na miejscu zjawił się generał Kuzniecow, dowódca GAU, czyli głównego zarządu artylerii i oznajmił mu, że od tej pory Instytut znajduje się pod komendą właśnie GAU. Oponowanie generałowi nie miało sensu – przynajmniej jego stanowisko oznaczało poparcie dla pracy Czertoka i jego Niemców, gdy wielu sowieckich notabli nadal z niepokojem spoglądało w stronę Stalina, nie wiedząc, czy opłaca się pozytywnie mówić o broni rakietowej.

Wiernopoddańczy plakat ze Stalinem, 1945. Napis brzmi (w wolnym przekładzie): „Mieliśmy szczęście, że przez trudne lata wojny Armię Czerwoną i naród radziecki przeprowadził mądry i doświadczony wódz Związku Radzieckiego, Wielki Stalin”. (Wikimedia Commons)

Po Kuzniecowie pojawił się w Bleicherode jeszcze generał Gajdukow, odpowiedzialny za gwardyjskie jednostki moździerzy, te, którym podlegały baterie „Katiusz” – Gajdukow także zaczął naciskać w Moskwie, aby przeznaczono jak największe siły i środki na pozyskanie owoców hitlerowskiego programu rakietowego. Liczono się z jego zdaniem, bo sam Stalin kazał wydać dekret nr 9716ss, na podstawie którego specjalna komisja do spraw rakiety A-4 (V-2) mogła swobodnie dysponować personelem z dowolnych instytucji ZSRR. Wydanie dekretu miało miejsce 3 sierpnia 1945 roku. Już pięć dni później rozmaici naukowcy sowieccy, którzy wcześniej badali znalezione na terenie Polski resztki V-2, otrzymali indywidualne wezwania do Komitetu Centralnego WKP(b). Zapewne sparaliżowani strachem, dotarli do sali, w której spotkali równie przerażonych kolegów. Tam dowiedzieli się, że zostali praktycznie powołani do wojska i że następnego dnia jadą do Niemiec. Zapytano, czy mają pytania – samobójcami nie byli, nikt nie miał.

PS-84, czyli sowiecki licencyjny Douglas DC-3, później znany jako Lisunow Li-2. (Wikimedia Commons)

W niedopasowanych mundurach bez oznaczeń rodzaju sił zbrojnych, ale za to z dystynkcjami majorów i pułkowników, spotkali się nazajutrz na jednym z podmoskiewskich lotnisk, zostali zapakowani zapewne do Li-2, czyli licencyjnego DC-3 z licencyjnymi silnikami, i na podłodze pozbawionego foteli transportowego samolotu przeprowadzili pierwsze zebranie organizacyjne zespołu – raczej pełne spekulacji, bo nie powiedziano im, po co do Berlina lecą. Na miejscu ktoś zakomunikował im, że mają zająć się odtworzeniem dokumentacji konstrukcyjnej rakiety A-4 oraz ponownym uruchomieniem jej produkcji. Od tej pory międzyresortowej komisji podlegały takie jednostki, jak Instytut Rabe, zakłady produkcyjne Mittelwerk oraz berliński ośrodek badawczo-rozwojowy rakietowej broni przeciwlotniczej i rakiet kierowanych. Nim skończył się rok 1945, w Niemczech pracowało już 284 radzieckich specjalistów rakietowych.

Życie w sowieckiej strefie okupacyjnej, lato 1947. (Deutsche Fotothek/Wikimedia Commons)

Ale bez Niemców, jak się szybko zorientowano, niczego się wskórać nie dało. Wiedzieli to Amerykanie i śmietanka ludzi z Peenemünde trafiła do nich. Szansa na zbudowanie nowoczesnych sił zbrojnych, które byłyby w stanie sprawnie pokonać niedawnych sojuszników, mogła Sowietom umknąć i niektórzy zdawali sobie z tego sprawę, proponując rozwiązania dobrze znane – kierujący przemysłem lotniczym ZSRR towarzysz Szachurin napisał w czerwcu 1945 list do Komitetu Centralnego, w którym proponował ustanowienie systemu zatrudniania niemieckich specjalistów pod zarządem NKWD. Marszałek Żukow, dowódca wojskowej administracji sowieckiej strefy okupacyjnej, nakazał podwładnym przygotowanie zasad zatrudnienia obywateli niemieckich i wynagradzania ich za pracę. Jak pisałem wcześniej, Sowieci mieli otrzymać matryce do druku okupacyjnej waluty, więc środki finansowe, de facto kradzione aliantom, nie stanowiły problemu. Władze sowieckie uruchomiły specjalną radiostację w Lipsku, która po niemiecku zachęcała byłych pracowników Peenemünde do zatrudniania się po wschodniej stronie. Tragiczne warunki bytowe większości byłych naukowców, konstruktorów, techników stanowiły istotny czynnik w wyborze dalszej drogi życia – gotowi byli pracować dla radzieckiego okupanta, byle tylko wyżywić rodziny i siebie.

50 marek niemieckich, banknot wydrukowany przez ZSRR i ważny w całych okupowanych Niemczech. 1948 rok. (Wikimedia Commons)

Nadal szukano ludzi, którzy bezpośrednio współpracowali z von Braunem, ale do świadomości Sowietów zaczął przenikać rozsądny pogląd, że może po prostu wystarczy pozyskać specjalistów z właściwych dziedzin, którzy posiadają potrzebną wiedzę i umiejętności praktyczne. Podążając tym śladem, zatrudniono na przykład znakomitego znawcę żyroskopów, Kurta Magnusa, Dr. Hocha, specjalistę od przyrządów pokładowych czy Dr. Blaziga, który wcześniej pracował u jednego z poddostawców, dostarczających podzespoły dla programu produkcji seryjnej rakiet V-2. Powolnym strumieniem płynęli zdesperowani Niemcy do Instytutu Rabe. Borys Czertok nie zaprzestał jednakże agresywnych poszukiwań w pozostałych strefach okupacyjnych – korzystając prawdopodobnie z ludzi organizacji Smiersz Iwana Sierowa, namówił czołowego eksperta od systemów kierowania lotem pocisków rakietowych A-4/V-2, Helmuta Gröttrupa, by zgodził się na relokację do Niemiec Wschodnich. Człowiek ten stać się miał centralną postacią niewyobrażalnie wielkiego wysiłku sowieckiego kierownictwa, zmierzającego do stworzenia niezawodnej broni rakietowej. Nie wszystkie tajne operacje Czertoka miały równie szczęśliwy epilog – podczas jednej z nich jego emisariusz, próbujący dotrzeć w amerykańskiej strefie okupacyjnej do samego Wernhera von Brauna (!), został pojmany przez wojsko amerykańskie i odtransportowany na granicę strefy.

Lipiec 1949, granica stref okupacyjnych, między Turyngią i Bawarią. (Bundesarchiv)

Zapoznając się z tym fascynującym okresem „niezależnego rozwoju” sowieckiej techniki rakietowej, ponownie napotykamy typowy dla propagandy ZSRR brak wewnętrznej logiki: historycy rosyjscy przyznali się wreszcie dwie dekady temu, że z ogromna intensywnością pozyskiwano dokumentację, sprzęt i ludzi z niemieckiego programu rakietowego. I ci sami historycy asekurancko twierdzą, że Niemcy właściwie niczego nie wnieśli, że nie wolno przeceniać ich wkładu, że Sowieci wszystko sami zrobili… To po co im byli Niemcy, dekret Stalina, specjalna komisja i tysiące ton towaru w setkach pociągów? Ot, tajemnica.

cdn.

Stalin i Wierszynin. Dzień Czołgisty. Wikimedia Commons

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 51

Stalina bardzo interesowała nazistowska technika rakietowa, w szczególności metody kierowania pociskami ziemia-ziemia oraz ziemia-powietrze. W tym celu nakazał podwładnym, by ci zgromadzili jak najsilniejszy zespół niemieckich naukowców, inżynierów i techników. Wiedział, że coś takiego jak V-2, tylko wytwarzane na większą skalę, jest w stanie zapewnić mu przewagę podczas przyszłej inwazji Europy Zachodniej.

Wprawdzie ekipa Wernhera von Brauna i generała Dornbergera dostała się w ręce Amerykanów, ale to sowieckie wojsko zajęło Peenemünde i zabrało stamtąd do ZSRR dosłownie wszystko. Na celowniku ekip poszukiwawczych z Moskwy byli ludzie nie tylko wywodzący się bezpośrednio z programu V-2 (i V-1), ale także naukowcy, którzy potencjalnie mogli przejąć prowadzenie takiego programu dla Związku Sowieckiego. Nadto interesowano się ekipami, które stworzyły rozmaite pociski kierowane, w tym przeciwokrętowe i przeciwlotnicze. Zakres działalności najpierw „trofiejszczyków”, potem specjalnych ekspedycji na teren Niemiec, a następnie ośrodków i zakładów w Niemczech Wschodnich oraz w ZSRR nie jest w pełni znany, a informacje na jego temat – wyrywkowe i skąpe. Rosyjscy entuzjaści tematu zaczęli coś pisać w internecie na początku XXI wieku, ale szanse na dogłębne, uczciwe badania pod rządami Putina są zerowe. Program kosmiczny i broń rakietowa są fundamentami propagandy o samowystarczalności technicznej ZSRR i Rosji – naruszenie fundamentów rozbić może całkowicie mit potężnego mocarstwa.

Start V-2 w Peenemünde. (Bundesarchiv)

Wykorzystanie niemieckich doświadczeń, projektów i ludzi w zakresie techniki rakietowej przez Moskwę można podzielić na trzy etapy. Pierwszy to działalność batalionów zbierających trofea wojenne, drugi to praca Niemców dla Sowietów na terenie Niemiec, w latach 1945-1947 i trzeci, obejmujący pracę w ZSRR w latach 1946-1953. „Trofiejszyczki” działali formalnie od dekretu z lutego 1945 roku, ale de facto różne grupy Sowietów prowadziły podobną działalność już wcześniej. Każde dowództwo frontu na terenie okupowanej Polski i Niemiec (ale nie innych zajętych krajów; potem dołączono Czechosłowację) miało w swoim składzie komisję, której zadaniem było gromadzenie sprzętu i wiedzy. Warto wspomnieć, że montowane w ZSRR w latach 20. i 30. przez niemieckich i amerykańskich specjalistów tokarki miały prędkość roboczą tylko 600 obr./min, a to ze względu na niepewne parametry sowieckich sieci energetycznych. Ukradzione z terenów Polski i Niemiec tokarki pracowały z prędkością 3000 obr./min, co skokowo poprawiło precyzję wykonywania elementów obrabianych skrawaniem.

Borys Jewsiejewicz Czertok. (Wikimedia Commons)

W sumie na terenie Polski i Niemiec rozpoczęło działalność 48 tzw. brygad roboczych „trofiejszczyków”. Większość funkcjonowała na terenie Niemiec, reszta w Polsce i Czechosłowacji. O randze tej organizacji niechże świadczy fakt, że na jej czele znalazły się takie osoby jak Malenkow i Bułganin. W ramach owych struktur powstały sowieckie ekipy, które jako pierwsze zaczęły aktywnie poszukiwać ludzi, dokumentacji i sprzętu związanych z nazistowskim programem rakietowym. Pierwszą była ekipa generała Pietrowa, która, choć teoretycznie miała szukać nowoczesnej awioniki, przyrządów pokładowych, uzbrojenia lotniczego i urządzeń radiolokacyjnych, to w swoim składzie miała niejakiego Czertoka. Borys Jewsiejewicz Czertok, urodzony w 1912 roku w Łodzi, w rodzinie rosyjskich okupantów Polski (wynika to domniemanie z faktu, iż jego ojca przeniesiono służbowo do Moskwy, gdy Borys miał trzy lata) jest opisywany w internecie jako ojciec sowieckich systemów kierowania lotem rakiet kosmicznych – oczywiście jako marksistowsko-leninowski geniusz, który sam z siebie, znienacka, nagle wszedł w posiadanie stosownej wiedzy od razu w 1946 roku. W zespole Pietrowa Czertok i jego ludzie zajmowali się poszukiwaniami śladów niemieckich programów rakietowych. Już w sierpniu 1944 roku na terenie ośrodka szkoleniowego SS w widłach Wisły i Sanu, nieopodal Dębicy (SS-Truppenübungsplatz Heidelager) sowieckie wojsko znalazło kompletne rakiety V-2 oraz zdemontowane platformy startowe. Wcześniej wojska rakietowe SS szkoliły się w odpalaniu rakiet na poligonie Blizna, tym samym, z którego wywiad Armii Krajowej elementy V-2 wysłał do Londynu.

Artillerie-Zielfeld Blizna/Poligon Blizna. (Wikimedia Commons)

Drugim zespołem był team generała Sokołowa. Złożony był po części z inżynierów, którzy mieli za sobą pracę przy wyrzutniach „Katiusza”. Jednym z pierwszych zadań zespołu było zbadanie kompleksu w Peenemünde. Sama skala przedsięwzięcia dała sowieckim delegatom do myślenia – bez wątpienia hitlerowskiej broni rakietowej należał się priorytet. Znaleziono co najmniej jeden kompletny pocisk V-2 oraz różne dokumenty, w tym projekt naddźwiękowego samolotu bombowego o napędzie rakietowym. Do Peenemünde przyjechała też inna radziecka delegacja, z resortu produkcji amunicji, w której składzie znalazł się Siergiej Korolow, autentyczny specjalista od rakiet, wcześniej więziony w obozie, a z którego potem propaganda sowiecka zrobiła samodzielnego ojca programu kosmicznego ZSRR.

Siergiej Korolow po aresztowaniu w 1938 roku. (Wikimedia Commons)

Na podstawie porozumień z Poczdamu Amerykanie przekazali Sowietom Turyngię. Ta kraina została włączona do sowieckiej strefy okupacyjnej i znajdowały się tam obiekty, które mocno interesowały Moskwę – głównie ogromny podziemny kompleks fabryczny koło Nordhausen (ten sam, któremu siły roboczej dostarczały obozy koncentracyjne Dora). Dokumentację wcześniej zabrali wysłannicy z USA, ale nagle pojawiło się sporo Niemców, którzy liczyli na to, że pracować na rzecz ZSRR będą mogli w Niemczech. W dodatku znaleziono sporo niekompletnych rakiet V-2, silników do nich i mnóstwo podzespołów. Amerykanie zabrali z Nordhausen tylko 400 ton gotowych rakiet, elementów do nich oraz urządzeń. Sowieci załadowali 717 wagonów towarowych maszynami, głowicami bojowymi i nieukończonymi rakietami o łącznej masie 5647 ton. Pod koniec 1946 roku radzieckie władze okupacyjne zmontowały jeszcze jedną falę transportów: 2270 wagonów wywiozło do ZSRR 14256 ton towaru z niemieckich fabryk broni rakietowej.

SIlniki dla rakiet V-2 w kompleksie produkcyjnym Nordhausen. (Wikimedia Commons)

Jednym z nielicznych miejsc, ważnych dla hitlerowskiego programu rakietowego, które wpadły nietknięte w ręce Sowietów, był zespół stanowisk startowych w Lehesten. Przyjechał tam Walentin Głuszko, jeden z nielicznych radzieckich inżynierów o znacznej wiedzy na temat silników rakietowych – wcześniej zajmował się rozwojem startowych silników rakietowych dla samolotów. Głuszko wraz z kolegami zadomowili się w Lehesten, gdzie pozostali aż do 1947 roku. Już we wrześniu 1945 roku udało się dokonać pierwszych uruchomień silników, w czym ważną rolę odegrał dr Karl-Joachim Umpfenbach, urodzony w Oppeln (dziś Opolu) matematyk i inżynier-mechanik.

Podziemne zakłady produkcyjne V-2. (Bundesarchiv)

Przejmując po kolei tereny opuszczane przez Amerykanów, Sowieci zaraz po Nordhausen wybrali się do Bleicherode, gdzie znajdowała się ostatnia siedziba zespołu badawczo-rozwojowego Wernhera von Brauna. Wprowadził się tam wspomniany wcześniej Czertok, któremu udało się szybko zwerbować do pracy 12 Niemców. Jak widać, rzekoma nienawiść do faszystów zupełnie nie przeszkadzała ludziom radzieckim w realizacji planu rozbudowy wojsk rakietowych… Wprawdzie Niemcy ci nie mieli doświadczenia bezpośrednio w pracy nad rakietami, ale byli wprawnymi inżynierami i technikami. Zadaniem grupy Czertoka, pracującej w tej samej willi, którą wcześniej zajmował von Braun, było odtworzenie systemu kierowania lotem rakiety V-2 (A-4). Ośrodek nazwano „Institut Rabe”, przy czym „Rabe” to skrót od „Raketenbau” (budowa rakiet) i „Entwicklung” (rozwój). Do instytutu zaczęły ściągać grupy szukających pracy niemieckich specjalistów.

Układ sterujący rakiety V-2. (Bundesarchiv)

cdn.