Pomnik na poligonie Kapustin Jar - upamiętnia pierwszy start rakiety R-1. Wikimedia Commons

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 56

Równocześnie toczyło się kilka procesów. Po pierwsze szykowano próbne odpalenia rakiet V-2, po drugie przygotowywano seryjną produkcję hitlerowskiej rakiety w niemal niezmienionej postaci, po trzecie zaś ulepszano ją, aby jak najszybciej uruchomić masowe wytwarzanie wersji o większej celności i zwiększonym zasięgu. Oczywiście dla obrony kochającego pokój Związku Radzieckiego przed licznymi wrogami, chcącymi wydrzeć ludowi pracującemu jego bezcenne wynalazki.

W poprzednim odcinku cyklu opowiadałem o przymusowej przeprowadzce niemieckich specjalistów rakietowych do ZSRR: https://eksperymentmyslowy.pl/2024/03/23/wspolnota-czerwieni-cz-55/.

Zaczęto od wystrzeliwania rakiet zbudowanych w Niemczech w Nordhausen, bądź zmontowanych w NII-88 z elementów z Niemiec przywiezionych. Wszystkie prace montażowe i przygotowawcze wykonali wywiezieni do ZSRR niemieccy specjaliści. Jako miejsce prób wybrano poligon Kapustin Jar (notabene używany do dziś do szkoleń wojsk rakietowych) i próby rozpoczęto tam w początkach 1947 roku. Odpalono 11 rakiet, z których pięć trafiło w cel. W kwietniu tego samego roku Stalin podpisał rozkaz, według którego miano rozpocząć seryjną produkcję sowieckiej kopii rakiety A-4.

Rakieta A-4 zbudowana w Niemczech, bądź zmontowana z niemieckich części, ale już opisywana jako R-1, podczas transportu na miejsce startu na poligonie Kapustin Jar. Została wystrzelona 18 października 1947 roku, przeleciała 206,7 km, zaś odchylenie od planowanego celu wyniosło 30 km. (Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej/Wikimedia Commons)

Tymczasem sowieccy konstruktorzy – którzy według oficjalnej historii wcale tego nie potrzebowali, bo sami wszystko wiedzieli lepiej – przy współudziale Niemców tworzyli sowiecki wariant V-2, czyli rakietę o mówiącej wszystko nazwie R-1. Była to pierwsza poważna rakieta bojowa na paliwo ciekłe, która miała być produkowana seryjnie w ZSRR. Napędzać ją miała sowiecka wersja niemieckiego silnika, ochrzczona mianem RD-100 i rzekomo zaprojektowana przez tego samego Głuszkę, który przed wojną załatwił Korolowowi długie wakacje z utratą zdrowia. Oczywiście tak jak w przypadku samego Korolowa, kwestia konstruktorskiej samodzielności sowieckiego inżyniera, manifestującej się już w roku 1946, jest mocno wątpliwa – w latach 30. budował wraz z przyjacielem szybowce z silniczkami rakietowymi i tyle. To tak, jakby powiedzieć, że ktoś, kto umiał wkręcić żarówkę, zaprojektował od zera komputer – bo i on jest na prąd. Było po prostu tak, że Niemcy biedzili się nad zastosowaniem kiepskich, tandetnych, sowieckich materiałów w silniku, a Głuszko ich poganiał. Gloryfikacja Głuszki jest nieodzownym elementem putinowskiej propagandy, albowiem jego imię noszą zakłady Energomasz, produkujące dziś silniki rakietowe.

Turbopompa rakiety R-1. Muzeum poligonu Kapustin Jar w Znamieńsku. (Wikimedia Commons)

W projektowaniu R-1 i przygotowaniu jej do produkcji brało udział 13 instytutów naukowych i 35 zakładów przemysłowych. Trzeba wspomnieć, że gdy duże grupy Niemców dotarły do ZSRR w 1946 roku, stwierdziły one zgodnie, że pod względem rozwoju technologicznego kraj Stalina znajduje się 15 lat za Trzecią Rzeszą. Mieli rację. Dopóki testowane w latach 1948-50 prototypy rakiety R-1 budowano rękami Niemców w zakładzie NII-88, latały. Produkcja seryjna w zakładzie w Dniepropietrowsku rozpoczynała się w takich mękach, że osobiście zainterweniował tam Beria, oczywiście grożąc ludziom i żądając, aby silniki produkowano już za dwa miesiące, podczas gdy przerażony miejscowy inżynier tłumaczył mu, że potrzeba na to co najmniej ośmiu. W grudniu 1950 roku rakiety R-1 weszły na wyposażenie pierwszej jednostki bojowej, 23. brygady artylerii rakietowej, jednakże dopiero od 1952 roku były produkowane w Dniepropietrowsku – wcześniej wyłącznie w NII-88 (jeszcze w 1952 roku wytwarzano tam podzespoły dla Dniepropietrowska). Pocisk R-1 nie był bronią idealną – odchyłkę celności nadal mierzyło się w kilometrach, a przygotowanie rakiety do wystrzelenia zajmowało sześć godzin; jasne jest zatem, że nie był to środek bojowy służący do obrony…

Oprzyrządowanie startowe rakiety R-1. (Wikimedia Commons)

Wprowadzanie R-1 do uzbrojenia Armii Radzieckiej nie obyło się bez kłopotów: okazało się na przykład, że gryzonie obżerają się izolacją przewodów elektrycznych, znajdujących się w korpusie rakiety. Nadto sowieckim generałom nie podobało się, że jednym ze składników paliwa R-1 jest alkohol: jak dowodzić żołnierzami, którzy mają dostęp do setek litrów tego płynu? W służbie rakieta R-1 została zastąpiona przez jej wersję rozwojową, R-2, która pozostała w jednostkach bojowych do 1962 roku. Prowadzono prace także nad sowiecką wersją niemieckiego podwodnego stanowiska startowego, holowanego przez okręt podwodny, ale podobno je zarzucono. W 1949 roku z powodzeniem wystrzelono wariant R-1 z oddzielaną w locie głowicą bojową, wykorzystywano też te rakiety do badań geofizycznych. Pierwszymi zwierzętami, wysyłanymi przez ZSRR rakietami R-1 na granicę kosmosu, były psy – początkowo wszystkie ginęły, ale w 1951 roku powiodła się próba lotu balistycznego psów, połączonego z lądowaniem ich kabiny na spadochronie.

Porównanie rakiet balistycznych R-1, R-2 i R-5. (Wikimedia Commons)

Jeszcze w 1946 roku rozpoczęto prace nad następcą R-1, rakietą nazwaną później R-2. Część rosyjskich źródeł przypisuje jej skonstruowanie w całości duetowi Korolow-Głuszko, inne zaś przyznają, że prace projektowe wykonali Niemcy. Efekt robił wrażenie – masa ładunku bojowego pozostała taka sama, ale zasięg pocisku zwiększono dwukrotnie. Aby nie umniejszać chwały sowieckich konstruktorów, przyjęło się pisać, że podczas procesu projektowania rakieta R-2 konkurowała z projektem G-1, przygotowanym w całości przez zespół Gröttrupa, tak jakby wkład byłych nazistów w R-2 nie istniał wcale. G-1 była rakietą bardziej nowatorską, ładunek użyteczny był trzykrotnie większy niż w V-2, Niemcy skrócili także czas przygotowania do startu. Sowieckie dowództwo wybrało jednak prostszą w produkcji rakietę R-2, ale i tak na pierwszych dwanaście odpaleń prototypów w roku 1950 nie powiodło się żadne. W 1957 roku licencję na produkcję oraz egzemplarze demonstracyjne przekazano do komunistycznych Chin, gdzie rakieta R-2 była produkowana jako Dongfeng 1.

Mapa ośrodka badawczego na wyspie Gorodomlia z raportu CIA. (Wikimedia Commons)

Zanim przejdziemy dalej, szukając dziedzictwa ekipy Gröttrupa w późniejszych rakietowych konstrukcjach ZSRR, musimy cofnąć się na bagnistą wyspę na jeziorze położonym kilkaset kilometrów od Moskwy. Wyspa Gorodomlia na jeziorze Seliger, na którą początkowo wywieziono tylko część Niemców, stała się domem całego zespołu projektowego Helmuta Gröttrupa. Lokalizacja sławnego klasztoru, założonego w XVI wieku, sprzyjała zachowaniu tajemnicy. Już w latach 30. znajdował się tu tajny ośrodek badawczy. Czym się zajmował? Oficjalnie tworzeniem szczepionki przeciwko tzw. bostonce (HFMD), nieoficjalnie zaś tworzeniem broni biologicznej, w tym hodowli wirusa bostonki właśnie, a także bakterii trądu, dżumy i tularemii. Wyspę połączono ze stałym lądem podwodnym kablem telefonicznym.

Osiedle mieszkalne na wyspie Gorodomlia. (Wikimedia Commons)

Gdy dotarł tam Gröttrup, warunki życia i pracy były skandaliczne. I znów wysoko wykwalifikowani naukowcy musieli zakasać rękawy, naprawiać instalacje w budynkach, w tym stację pomp, tak, aby doprowadzić do budynków mieszkalnych i roboczych wodę bieżącą. Zbudowali genialny w swej prostocie system odwadniający. Pilnujący Niemców Sowieci nie rozumieli, dlaczego przybyszom nie odpowiadają warunki bytowe – przecież były normalne, a nawet lepsze od tych, do których człowiek radziecki był przyzwyczajony. Niemcy starali się uczynić wyspę miejscem bardziej przyjaznym. Założyli ogród warzywny (żywności brakowało, podobnie jak np. papieru toaletowego, aż do końca pobytu ludzi Gröttrupa w ZSRR), posadzili kwiaty, posprzątali teren, zbudowali “klub”. W tym ostatnim miał próby zespół muzyczny złożony z Niemców i teatrzyk amatorski. Idylla, prawda?

Wyspa Gorodomlia na zdjęciu wykonanym przez amerykańskiego satelitę zwiadowczego serii KH. (Wikimedia Commons)

Nie za bardzo. Najgorzej opłacanych Niemców nie było stać na żywność z targu w najbliższym miasteczku Ostaszkowo, sklepik na wyspie oferował tylko chleb, suchary i czasem masło, a zakładowa stołówka tylko monotonną kuchnię sowiecką (barszcz itp.). Żonom pozwalano raz na dwa tygodnie opuścić otoczoną zasiekami z drutu kolczastego wyspę i jej uzbrojonych wartowników, i udać się na ów targ (na którym miejscowi podnosili ceny na widok Niemców). Brakowało pomieszczeń mieszkalnych, istniało tylko 12 domów, więc Niemców zakwaterowano po sowiecku – trzyosobowa rodzina mieszkała w jednym pokoju, dwupokojowe mieszkanie zajmowały dwie rodziny, jedna kuchnia przypadała na sześć rodzin. Kłótnie, intrygi i spory były na porządku dziennym. W dodatku przebywanie na odizolowanej wyspie nie sprzyjało zdrowiu psychicznemu – Irmgard Gröttrup wspominała, że wciąż czuła “klaustrofobiczną panikę”.

Budynki na wyspie. (Wikimedia Commons)

Złudzenie pobytu w prawdziwej niemieckiej wiosce burzyło spore popiersie Stalina i obowiązkowy napis nad wejściem do “klubu”, który brzmiał: “Chwała naszemu zwycięskiemu narodowi” i przypominał specjalistom od rakiet, kto wygrał wojnę i kto dyktuje warunki.

Rakieta R-2 przy wjeździe do miejscowości Korolow, dawniej zwanej Gwiezdnym Miasteczkiem. (Wikimedia Commons)

cdn.

Stalin i Wierszynin na trybunie na Placu Czerwonym w 1946 roku. Wikimedia Commons

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 55

Według skąpych źródeł rosyjskich, łącznie Sowieci zabrali ze swojej strefy okupacyjnej do ZSRR 177 niemieckich specjalistów rakietowych. Po dodaniu do tej liczby członków ich rodzin otrzymujemy pełny skład osobowy niemieckiego kontyngentu w zakładzie NII-88: 495 ludzi. Jak to zwykle bywało w Związku Radzieckim, pozory sprawnej organizacji skrywały kosmiczny chaos…

Gröttrup wierzył, że wspólna komisja ds. rakiet, łącząca rzekomo interesy kilku sowieckich instytucji, będzie nadal spójnie działać na terenie ZSRR. Wierzył, bo takie rozwiązanie miało po prostu sens. Na miejscu okazało się jednak, że przedstawiciele różnych urzędów i ministerstw podzielili się Niemcami, i to w sposób pozbawiony jakiegokolwiek rozsądku. Część ludzi z Nordhausen została zabrana z ekipy Gröttrupa, do której z kolei włączono specjalistów, z którymi wcześniej nie pracował. Sowieccy urzędnicy wyrywali sobie z rąk nie tylko rzekomo znienawidzonych nazistów, lecz także każde najmniejsze urządzenie techniczne, przywiezione z Niemiec. Helmut Gröttrup porównywał po latach to, co zastał w ZSRR, z wiejskim targiem, na którym handluje się bydłem. Jego zdecydowane interwencje przyniosły w końcu skutek i do zespołu wróciła część osób, z którymi wcześniej pracował.

Moduł kierowania lotem rakiety V-2/A-4. (Bundesarchiv)

Niektórzy Niemcy musieli się pogodzić z perspektywą pracy w osobnych ośrodkach badawczych. I tak 23 ludzi wraz z rodzinami trafiło do instytutu badawczo-rozwojowego OKB-456, kierowanego przez Walentina Głuszkę (tego samego, który przed wojną zadenuncjował do NKWD swojego wieloletniego przyjaciela, Korolowa), podlegającego Ministerstwu przemysłu Lotniczego i zajmującego się silnikami rakietowymi. Tym zespołem kierował doktor Oswald Putze, kierownikami wszystkich działów byli Niemcy. Inna ekipa pracowała w NII-885, budując systemy kierowania lotem – ta z kolei podlegała Ministerstwu Radiotechniki (mimo podobnych nazw, ośrodki NII-88 i NII-885 miały odrębne zadania – pierwszy miał projektować i budować rakiety, drugi systemy sterowania lotem dla nich).

Helmut Gröttrup. (Wikimedia Commons)

Gdy Gröttrup i reszta niemieckich rakietoznawców, wyznaczonych do pracy w ośrodku NII-88 dotarła w okolice Moskwy, rozlokowano ich w domach i ośrodkach wczasowych, położonych wzdłuż tzw. Jarosławskiej trasy kolejowej, w miejscowościach Bolszewo, Walentinowka i Puszkino. Ich miejsce pracy, zakład w Podlipkach, znajdował się przy tej samej trasie. Według wspomnień żony Gröttrupa przydzielano jeden pokój na trzyosobową rodzinę, dwa na czteroosobową. Im trafiła się sześciopokojowa willa, której mieszkańcem wcześniej podobno był jakiś minister. Sowietom tak zależalo na Helmucie Gröttrupie, że w listopadzie ściągnęli z Niemiec jego samochód i wyznaczyli mu kierowcę, który przez pierwsze miesiące non stop woził po stolicy Związku Sowieckiego Irmgard, ciekawą widoków Moskwy. Innym Niemcom nie było tak lekko, zatrudnieni w OKB-456 w Chimkach poczatkowo mieszkali w Podlipkach i byli wożeni autobusami (potem zbudowano im domki fińskie), zaś załoga niemiecka z NII-885 przy Szosie Entuzjastów musiała mieszkać w sanatorium w Monino.

Moskwa, prawdopodobnie rok 1947. (Wikimedia Commons)

Sowieci tak się spieszyli z wywozem nazistowskich ekspertów ze strefy okupacyjnej, że nikt nie pomyślał, jak rozwiązać sprawę dokumentów dla nich – początkowo po prostu nie wydano im żadnych dokumentów tożsamości. Przez pierwsze dwa miesiące nie wolno im było wysyłać listów do Niemiec – więc osoby z dalszej rodziny nie miały szans dowiedzieć się, że żyją. To jednak nie wściekało przesiedlonych Niemców tak bardzo, jak typowe sowieckie niechlujstwo, organizacyjny chaos i tępota urzędników. Oczekiwano od nich, tak samo jak od innych wywiezionych do ZSRR specjalistów, że w zapuszczonych, zaniedbanych zakładach natychmiast dokonają cudów. Niestety wszystkiego brakowało, nawet stołów. Brakowało sprzętu badawczego. Brakowało rysunków technicznych i innej dokumentacji, albo zgubionej przez sołdatów podczas transportu, albo rozkradzionej przez konkurujące ze sobą sowieckie ministerstwa. W każdym ośrodku niemieccy naukowcy musieli najpierw wyremontować budynki, naprawić infrastrukturę, zwyczajnie posprzątać – ale Kreml oczekiwał od nich wypełniania centralnych planów pracy tak, jakby tych przeszkód w ogóle nie było.

Widok z mostu kolejowego koło Chimek. (Wikimedia Commons)

Stan dawnej fabryki dział artyleryjskich w Podlipkach, gdzie żądano od Niemców natychmiastowego uruchomienia produkcji rakiet bojowych był tak zły, że w szoku byli nawet Rosjanie, którym kazano z niemieckimi ekspertami pracować. Setki ton sprzętu zwiezionego z Instytutu Nordhausen Sowieci zwalili na gołą ziemię bezpośrednio przy torze kolejowym (o zadaszonych magazynach nikt naturalnie nie pomyślał) – wszystko niszczało i rdzewiało, podobnie jak wiele innego poniemieckiego majątku, zabranego z Niemiec, Polski i Czechosłowacji. Gröttrup apelował wciąż do dyrektora zakładu oraz do Ministra Uzbrojenia, ale wszyscy mieli jego prośby w nosie: w Związku Radzieckim nie mówiło się otwarcie, że coś nie działa. Niemiecki naukowiec i tak już był w organach bezpieczeństwa na czarnej liście, albowiem jadąc pociągiem do Moskwy napisał do władz sowieckich oficjalny protest w kwestii swojego wywiezienia, wbrew własnej woli i wcześniejszym obietnicom, z niemieckiej strefy okupacyjnej. Smutni panowie oddali mu jego protestacyjne pismo i wytłumaczyli, że władze ZSRR mogą sobie zabrać z wrażych Niemiec kogo tylko chcą, w celu wykorzystania “do odbudowy zniszczonego przez faszystów kraju”. Dodali, że jeżeli mu się nie podoba wyznaczone dlań stanowisko pracy, to oni z przyjemnością wyślą go do obozu karnego za Ural.

“Szczęśliwego Nowego Roku, kochany Stalinie!” – plakat propagandowy. (Wikimedia Commons)

Helmut Gröttrup starał się mimo wszystko pracować, ale sytuacja nadal była beznadziejna i na dodatek wielu przydzielonych do pracy w NII-88 Sowietów nie miało najmniejszej chęci wykonywać jakiejkolwiek pożytecznej pracy – skierowanie do tajnego zakładu traktowali jako synekurę, bezpieczny schowek. Pod koniec kwietnia 1947 Niemiec miał dość: ogłosił, że rozpoczyna strajk i zrezygnował ze stanowiska kierownika “niemieckiego kolektywu”. W Związku Sowieckim nie tolerowano porzucania pracy, nie mówiąc już o strajkach, które przecież w państwie dyktatury proletariatu pozbawione były dialektycznego sensu… A jednak Gröttrup miał tak ogromne znaczenie dla władz ZSRR, że puszczono mu ten wybryk w niepamięć, nie rozstrzelano go, a w maju 1947 zatwierdzono oficjalną siatkę płac dla niemieckich specjalistów. Gröttrup zarabiał 10 tysięcy rubli, a zwykli niemieccy inżynierowie po 4 tysiące; w tym samym czasie Korolow dostawał miesięcznie 6 tysięcy, a przeciętny inżynier sowiecki – ledwie tysiąc. Warunki nadal były ciężkie, lecz niemiecki kierownik miał prawo odczuwać satysfakcję – zadbał o godziwe warunki zatrudnienia dla swoich ludzi i o bardziej godne traktowanie całej niemieckiej grupy.

Amerykańska mapa podziału administracyjnego ZSRR w 1946 roku. (Digital Public Library of America/Wikimedia Commons)

W lipcu Sowieci wysłali go na inspekcję do tajnego ośrodka na wyspie Gorodomlia, do którego jeszcze w 1946 skierowano część Niemców. Warunki bytowe i warunki pracy, choć trudno mu było w to uwierzyć, zastał gorsze niż w Podlipkach. Nie wiedział jeszcze wtedy, że na zabagnioną wyspę zostanie na stałe wysłany i on.

Elementy rakiet V-2 wywożone z Nordhausen przez Amerykanów. United States Holocaust Memorial Museum 01275-S.

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 54

Najciekawszy okres pracy niemieckich specjalistów rakietowych dla chwały towarzysza Stalina i całego Związku Radzieckiego miał dopiero nadejść. Łamiąc porozumienia z Poczdamu, Sowieci całą parą zmierzali do uruchomienia produkcji rakiet V-2 na okupowanych przez siebie terenach Niemiec. Stalin chciał mieć gotową broń do dyspozycji jak najszybciej.

Podziemne zakłady w Nordhausen. (Wikimedia Commons)

Produkcja gotowych pocisków rakietowych została uruchomiona w dwóch lokalizacjach, w zakładzie w Kleinbodungen oraz w podziemnej fabryce w Nordhausen. Korzystano z podzespołów wyprodukowanych wcześniej, przed kapitulacją, oraz nowych, wytwarzanych na bieżąco. Przygotowania do seryjnej produkcji rozpoczęto już w 1945 roku. Zakłada się, że w zakładzie nr 3 w Kleinbodungen powstało około 20 rakiet, zaś w Nordhausen pięć. Zebrano i wysłano do ZSRR także części zamienne, wystarczające do zmontowania co najmniej tuzina rakiet V-2. Jednocześnie pracujący przy produkcji Niemcy zgłaszali propozycje ulepszeń konstrukcyjnych.

Polak, który przeżył obóz, pokazuje amerykańskiemu żołnierzowi, Johnowi L. Lyndonowi, piece krematoryjne, w których palono zwłoki robotników z kompleksu Dora-Mittelbau. (United States Holocaust Memorial Museum 83405)

Rzekomym “wyzwolicielom” zupełnie nie przeszkadzało, że produkcja rakiet prowadzona jest w pomieszczeniach zbudowanych przez więźniów nazistowskich obozów koncentracyjnych z kompleksu Dora, więźniów, których pozbywano się w lokalnie zainstalowanych krematoriach. Liczyło się tylko błyskawiczne stworzenie artylerii rakietowej dalekiego zasięgu. Istotnym czynnikiem całego przedsięwzięcia był fakt, że pozwolono pojechać do Niemiec (do strefy okupacyjnej, ale zawsze) setkom sowieckich inżynierów, którzy, pracując u boku doświadczonych Niemców, szybko uczyli się rakietowego fachu – wielu z nich jeszcze chwilę wcześniej siedziało w łagrach. To chyba najlepszy dowód na to, jakim priorytetem opatrzona była na Kremlu ta dziedzina zbrojeń.

Generał Dmitrij Fiedorowicz Ustinow w 1946 roku. (Wikimedia Commons)

W maju 1946 roku odbyła się w Moskwie istotna dla przyszłości broni rakietowej narada – wzięli w niej udział między innymi generałowie Ustinow i Gajdiukow. Przewodzący naradzie marszałek artylerii Jakowlew doprowadził do ustaleń, rządzących dalszymi pracami w tej materii, wiadomo bowiem było, że nie da się już zbyt długo ukrywać produkcji broni przed niedawnymi aliantami. Korolow nakazał Miszynowi, by ten wrócił do Związku Sowieckiego i rozpoczął przygotowania do produkcji seryjnej rakiet A-4/V-2 w Zakładzie numer 88 w Podlipkach pod Moskwą – w sierpniu Miszyn rozpoczął wykonywanie tego zadania.

Silnik rakiety V-2 w zakładach Dora-Mittelbau. (United States Holocaust Memorial Museum 85683)

Szykując się na wywiezienie Niemców do ZSRR wraz z wszelkim możliwym sprzętem, Sowieci przygotowali pewną innowację, która miała w przyszłości ułatwić prowadzenie prób z rakietami w sposób utajniony – otóż w zakładach Gotthaer Waggonfabrik, które podczas wojny produkowały m.in. samoloty i szybowce desantowe, zamówiono specjalny pociąg “rakietowy”, złożony z 70 wagonów wraz lokomotywami. Na jego pokładzie zainstalowano w Kleinbodungen sprzęt badawczy oraz urządzenia startowe, zaś w części wagonów znalazły się pomieszczenie sypialne, prysznice i kuchnie, oznaczało to możliwość prowadzenia w przyszłości prób w dowolnym rejonie ZSRR, przy zmniejszeniu prawdopodobieństwa wykrycia przez niedawnych sojuszników. Samowystarczalny pociąg (według niektórych rosyjskich źródeł dwa pociągi) ukończono w październiku 1946 roku.

Zakład w Kleinbodungen. (National Archives and Records Administration/Wikimedia Commons)

Niemieccy specjaliści rakietowi znaleźli się wśród ogromnej rzeszy naukowców, inżynierów i techników wywiezionych do ZSRR w ramach operacji “Osoawiachim”. Nie zabrano wszystkich, dotychczas zatrudnionych w ośrodkach na terenie strefy okupacyjnej, dla wielu swoich podwładnych Grõttrup wywalczył rodzaj odprawy. Instytut Nordhausen oficjalnie zamknięto dopiero w marcu 1947 roku, miesiąc po wyjeździe Korolowa, zaś fabryczne sztolnie Nordhausen sowieccy saperzy wysadzili w powietrze w roku 1948.

Silniki rakiet V-2 w zakładach Dora-Mittelbau. (United States Holocaust Memorial Museum 62981)

Masowy wywóz Niemców, z których być może nawet i większość została zabrana do ZSRR wbrew własnej woli, zaplanowano jak operację wojskową. Jak bez cienia ironii zauważają rosyjscy historycy, podwładni Berii byli dobrze przygotowani, bo wcześniej wielokrotnie dokonywali deportacji całych narodów. Trzeba zaznaczyć, że nie wszyscy sowieccy oficjele byli szczęśliwi, że tak wielu Niemców pracuje na rzecz ZSRR – niejaki Mrykin z Zarządu Artylerii napisał w maju 1946 skargę do Iwana Sierowa, motywując swoją niechęć do niemieckich specjalistów tym, że za dużo dowiedzą się o postępach naukowych Związku Sowieckiego w tej dziedzinie – najzabawniejsze jest wszak to, że w owej chwili postępy te były niewielkie, albowiem praktycznie wszyscy sowieccy eksperci znajdowali się we wschodnich Niemczech i dopiero uczyli się fachu od niemieckiego “kolektywu”… Komunistyczna obsesja utajniania wszystkiego, ta sama, podług której i mnie uczono w młodości, że Zachód chce zaatakować Układ Warszawski, by wykraść genialne rozwiązania naszego przemysłu.

Centralna rozdzielnia zakładów Dora-Mittelbau. (United States Holocaust Memorial Museum 85685)

Z dokumentów wynika, że, świadom działań wywiadu państw zachodnich, to właśnie Sierow wpadł na pomysł, by masowej wywózki wartościowych Niemców dokonać w jednym, niespodziewanym rzucie. Formalnie krwawy enkawudzista był w sowieckiej strefie okupacyjnej zastępcą komendanta administracji wojskowej. Napisał 24 sierpnia 1946 roku do Malenkowa pismo, do którego dołączył brudnopis dekretu dotyczącego deportacji specjalistów rakietowych. Wcześniej brudnopis pokazał kilku ważnym członkom sowieckiego kierownictwa i upewnił się, że Malenkow się o tym dowie. Precedens istniał, albowiem kilka miesięcy wcześniej, w kwietniu, wydano już dekret na temat deportacji Niemców z przemysłu lotniczego. Pomysłem Sierowa było skoordynowanie akcji tak, by zminimalizować szansę ucieczki tych specjalistów, których Sowieci uznali za pożytecznych, a którzy nie wyrażali ochoty na dobrowolny wyjazd na wschód. Dekret podpisano we wrześniu.

Godło ZSRR z lat 1946-1956, na którym znajduje się mapa świata, pozbawiona granic. (Wikimedia Commons)

O randze operacji, nazwanej dla niepoznaki “Osoawiachim” (nazwę tę nosiło od lat 30. coś w rodzaju połączenia narodowego aeroklubu z wojskami chemicznymi – miało to związek jeszcze ze współpracą z Republiką Weimarską) najlepiej świadczy fakt, że Malenkow wydał polecenie, aby projekt operacji towarzysza Sierowa został zrealizowany w ścisłej współpracy wielu instytucji militarnych, które wcale do współdziałania skore nie były. Sierow osobiście dowodził operacją, generał major Sidniew z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych zajmował się logistyką, komendant wojskowej administracji w strefie okupacyjnej Sokołowski dostarczał wagony kolejowe, żołnierzy, racje żywnościowe i paliwo, zaś minister spraw wewnętrznych Krugłow zapewniał ochronę pociągów.

Podpis Iwana Sierowa. (Wikimedia Commons)

2500 oficerów NKGB nadzorowało masową deportację niemieckich specjalistów 22 października 1946 roku, towarzyszyły im tysiące żołnierzy. Pozwalano pakować do wagonów domowy dobytek czy meble – zajmowali się tym czerwonoarmiści. Rodziny, także te, które wcale nie miały ochoty wyjeżdżać z Niemiec, mogły wyruszyć w drogę w komplecie albo nie – aby zapewnić nazistowskim specjalistom komfort psychiczny, mogli oni zabrać ze sobą żony i dzieci, lub pozostawić je w strefie okupacyjnej. Plotka mówiła, że byli tacy, którzy rodzinę porzucili, ale wzięli ze sobą kochanki. Czy to prawda, nie wiadomo. Część żon odmówiła wyjazdu z Niemiec, część naukowców i techników pojechała z kobietami, z którymi pozostawała w nieformalnych związkach.

Okładka wspomnieniowej książki żony Helmuta Gröttrupa. (Wikimedia Commons)

Ludzie Sierowa mieli przykazane, by pojechały osoby z listy, te bowiem były najważniejsze. Niemców naturalnie nikt nie uprzedził, że zostaną deportowani – dowiedziałby się o tym wywiad państw zachodnich. Władza radziecka zdecydowała, kogo potrzebuje i tyle. Irmgard, żona Grõttrupa, była w szoku, przecież wcześniej słyszała uspokajające słowa od Sowietów, zapewnienia, że nigdy nie zostaną wysłani na wschód. Ekipa, która pakowała zawartość ich wygodnego mieszkania, nie odpowiadała na pytanie, kiedy będą mogli wrócić do Niemiec. Gdy Irmgard spróbowała wyjść na ulicę, zobaczyła wycelowaną w siebie lufę pepeszy i hardą twarz czerwonoarmisty. Wszystkich specjalistów rakietowych, tak jak lotniczych, morskich, artyleryjskich, atomowych, konstruktorów broni strzeleckiej, chemików itd. spakowano w mniej niż 24 godziny i umieszczono w wagonach kolejowych.

Sowiecki propagandowy plakat z 1940 roku. (Wikimedia Commons)

Grõttrup, jego żona i dwoje dzieci dostali trzy przedziały w wagonie sypialnym, mniej ważni dla Moskwy Niemcy dostali po jednym przedziale na całą rodzinę. Dobytek, w tym umeblowanie, jechał w wagonach towarowych. Podobno część Niemców pojechała do ZSRR w wagonach bydlęcych i strasznych warunkach, ale próżno szukać wiarygodnych, pisemnych relacji na ten temat. Mogło tak być. Podczas podróży karmiono tysiące deportowanych Niemców z kuchni polowych, poza tym każda rodzina otrzymała żołnierski prowiant na drogę – mąkę, suchary, kaszę, spleśniałą kiełbasę, ser i sól. Wyprawa trwała ponad pięć dób. Nikt nie wiedział, co zastanie na miejscu. Niemcy jechali w nieznane.

cdn.