RDS-1, pierwsza sowiecka bomba atomowa. WIkimedia Commons

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 59

Dlaczego nadano oficerowi SS z Krzyżem Żelaznym z Liśćmi Dębowymi dwukrotnie Nagrodę Stalinowską i raz Order Lenina za rzeczy, które on wymyślił już przed wojną i wówczas opatentował, jak mikroskop elektronowy? Laureat nagrody państwowej ZSRR drugiego stopnia, Manfred baron von Ardenne, musiał zatem robić dla Stalina coś tak ważnego, że warto było z arystokraty, zdeklarowanego nazisty, oficjalnie zrobić bohatera ludu pracującego miast i wsi.

Von Ardenne postawił sowieckim okupantom Niemiec twarde warunki i wszystkie zostały zaakceptowane, choć może się to wydawać nieco dziwne osobom, które nadal wierzą, iż należał do nazistowskich naukowców, niepotrzebnie zabranych na niemal dekadę do ZSRR – bo przecież sowieccy genialni naukowcy sami sobie świetnie poradzili ze stworzeniem broni jądrowej. Baron zażądał, by dyktatura proletariatu znalazła mu w ZSRR ciepłe miejsce na instytut badawczy, w żadnym razie na Syberii czy równinach wokół Moskwy. Podlegające krwawemu Berii – tak samo jak badania rakietowe – sowieckie struktury potulnie zgodziły się, gdy nazista wybrał lokalizację w Suchumi, w dawnym sanatorium (dano mu do wyboru Moskwę, Krym i Gruzję).

Manfred von Ardenne. (Bundesarchiv)

27 lipca 1945 roku NKWD oficjalnie otworzyło Physikalisch-Mathematische Institut w Suchumi, opisywany kryptonimem “Instytut A” (od nazwiska dyrektora, A jak Ardenne). Dużo wcześniej, bo zaledwie dwa tygodnie po potajemnym wylocie barona von Ardenne z żoną do Moskwy, ekipa z NKWD spakowała wszystko w berlińskim instytucie naukowca (w którym on sam także mieszkał z rodziną) do 750 skrzyń, i wypełniła nimi pociąg. Do składu pociągu włączono wagony osobowe, którymi do ZSRR udała się cała rodzina Manfreda, w tym teściowie, i wszystkie osoby z jego domowej służby (!); dotarł ów pociąg do Moskwy 11 czerwca. Widać jasno, że wszystko działo się w nietypowym dla niewydolnego państwa sowieckiego błyskawicznym tempie. Nowy instytut otoczono zasiekami z drutu kolczastego, wystawiono wokół niego warty, a Niemcom wolno było opuszczać teren wyłącznie w towarzystwie enkawudzistów.

Tylko jakim Niemcom? Skąd von Ardenne wziął personel? Pochodzenie zatrudnionych w jego instytucie w Suchumi i podobnym w Agudserze (blisko Suchumi) naukowców i techników było zbliżone do tego z późniejszej operacji Osoawiachim: część pojechała na Wschód chętnie, z własnej woli, powodowana powojenną biedą bądź niechęcią do nazizmu (albo strachem przed odpowiedzialnością za jakiś w nim udział); część zabrano siłą. Ktoś oczywiście musiał kilkudziesięcioosobowej ekipie sowieckich fizyków jądrowych, plądrującej sowiecką strefę okupacyjną, podpowiedzieć, kogo zabrać.

Gustav Hertz. (Wikimedia Commons)

Do Instytutu G, drugiej placówki badań broni jądrowej oprócz Instytutu A Manfreda von Ardenne, trafił Gustav Hertz, laureat nagrody Nobla z 1925 roku. Pracował tam, z powodzeniem, nad metodami rozdzielania izotopów. To od jego nazwiska Sowieci nazwali tę tajną jednostkę badawczą – w rosyjskiej transkrypcji “Hertz” to bowiem “Gierc” – podobnie jak “Hitler” to dla Rosjanina “Gitler”. Razem z Hertzem pracował przez sześć lat jego siostrzeniec, Hardwin Jungclaussen, odnaleziony przez NKWD w jednym z obozów jenieckich na terenie ZSRR, w ramach takiej samej akcji poszukiwawczej, jaką prowadzono wobec konstruktorów lotniczych, rakietowych i specjalistów silnikowych. Z nimi współdziałał Hans Barwich, fizyk, specjalista Siemensa od detonatorów torped; wyjechał do ZSRR z własnej woli, podobnie jak von Ardenne, jeszcze w 1945 roku. Barwich, Hertz, Jungclaussen i inni, w tym Riehl, zajmowali się projektowaniem i budową kaskadowych systemów wzbogacania uranu, ale obecność wśród nich człowieka, który przez dziesięć lat wyłącznie doskonalił zapalniki torped, świadczy najlepiej, że nie tylko to robili – Barwich z Hertzem dostali Nagrodę Stalinowską za swoją pracę. Stalin raczej nie nagradzał nazistowskich naukowców za postępy w pokojowych aspektach fizyki jądrowej.

Nikolaus Riehl. (Wikimedia Commons)

Nikolaus Riehl, wynalazca świetlówki (lampy fluorescencyjnej), znał Rosję Sowiecką, bo urodził się w Rosji i spędził tam młodość. Jak wspomina jego syn, sytuacja tuż po zakończeniu działań wojennych była skrajnie zła – Riehl z rodziną znaleźli się w Turyngii, która pierwotnie znajdowała się pod okupacją amerykańską, a następnie została przejęta przez Sowietów. Miał bezcenne doświadczenia z pracy z Hahnem, przez wiele lat też pracował dla koncernu Degussa i to on odpowiadał za wytworzenie uranowych “klocków” dla nazistowskiego reaktora jądrowego w Haigerloch. Niewiele mu to doświadczenie dawało, gdy głodował wraz z rodziną. Riehl zdecydował się wyjechać do ZSRR – enkawudziści obiecali mu wygodne życie, dobre zarobki i możliwość pracy naukowej. Dla zachęty zabrano go do Moskwy, gdzie zaproszono na spektakl do Teatru Wielkiego. Jako specjaliście od kwestii wzbogacania uranu, pozwolono mu wybrać lokalizację własnego laboratorium. Riehl z rodziną i współpracownikami znalazł się w efekcie w miasteczku Elektrostal nieopodal Moskwy, gdzie z powodzeniem wszczął produkcję uranu w Zakładzie nr 12; po kilku latach Riehla i część innych specjalistów przeniesiono do Laboratorium B w Sungul za Uralem i tam włączono do pracy nad przetwarzaniem odpadów radioaktywnych. Miejsce było ogromnie ciekawe, bo oprócz Niemców i rosyjskich naukowców, wydobytych z gułagu, pracowali tam ludzie skazani za przestępstwa kryminalne.

Demontaż reaktora jądrowego w Haigerloch przez amerykańską ekipę Alsos. (Wikimedia Commons)

Podobnie jak wielu Niemców, budujących sowiecką broń jądrową, Riehl w swoich wspomnieniach upiera się, że był odizolowany od samego tworzenia broni atomowej i że tak właściwie nie brał w nim udziału. Na pewno tak było, a nagrodę Stalina, tytuł Bohatera Pracy Socjalistycznej, premie finansowe itp. dostał od sowieckiego dyktatora za to, jak ładnie mówił po rosyjsku (faktycznie mówił pięknie, albowiem po spędzeniu dzieciństwa i młodości w St. Petersburgu był dwujęzyczny).

List dziękczynny Berii i Kurczatowa do Stalina, listopad 1949, z pytaniem “dlaczego nie Riehl” w odręcznej notatce dyktatora. (Wikimedia Commons)

Z profesorem Riehlem łączy się historia, po części zabawna, po części przerażająca. Gdy powiodła się pierwsza sowiecka próba nuklearna, ludzie oficjalnie firmujący prace nad bombą A, czyli kat narodu Beria i rzekomy geniusz Kurczatow, napisali list dziękczynny do Stalina (tak to jest w kraju totalitarnym, władca nie dziękuje ludziom za ich osiągnięcia dla kraju, tylko oni muszą jego przywódcy podziękować za to, że pozwolił im żyć i pracować…). Na ich liście towarzysz Stalin, ołówkiem chemicznym, jak to miał w zwyczaju, napisał komentarz: “dlaczego nie Riehl”. Skupmy się przez moment na wymowie tej notatki. Skoro Sowieci zupełnie samodzielnie skonstruowali bombę atomową, dlaczego Stalin (a) pamiętał nazwisko konkretnego Niemca, który pracował nad tą bombą; (b) dlaczego oczekiwał po nim wdzięczności; (c) dlaczego wreszcie uważał, iż ten konkretny Niemiec był kimś istotnym?

W powtarzanych bezmyślnie przez zachodnich historyków rosyjskich wzmiankach o udziale nazistowskich specjalistów w tworzeniu sowieckiej bomby atomowej pojawiają się, typowe dla propagandy ZSRR, wewnętrzne sprzeczności. Przyjmuje się, że Niemcy wnieśli mało znaczący wkład w ten proces, że ich izolowano od znacznie bardziej zaawansowanych prac sowieckich kolegów, ale że po zakończeniu ich pracy przetrzymano przez kilka lat kwarantanny, by nie mogli złemu Zachodowi przekazać wiedzy o najnowszych sekretach ZSRR. Czego przekazać, skoro rzekomo do niczego ich nie dopuszczono? Logiczne spojrzenie na sowieckie kłamstwa w tej sprawie obnaża okruchy prawdy: bez Niemców wydarzyłoby się niewiele. Niektórzy z niemieckich specjalistów jeszcze długo po powrocie z ZSRR – zwłaszcza ci, którzy zdecydowali się na wierność NRD – podtrzymywali przekaz propagandowy z żelazną konsekwencją.

Berlin, rok 1970, posiedzenie Rady Państwa NRD. Minister Zdrowia Max Sefrin rozmawia z prof. dr Manfredem von Ardenne. (Bundesarchiv)

Baron von Ardenne pozostał w ZSRR aż do 1955 roku, a następnie przeniósł się do NRD. Formalnie bezpartyjny von Ardenne w latach 1963-1990 był posłem Izby Ludowej, czyli marionetkowego enerdowskiego pseudoparlamentu. Oficjalnie jego instytut w późniejszym okresie jego życia zajmował się metodami leczenia nowotworów, a on sam wygłaszał płomienne mowy, wychwalające zasługi bloku wschodniego w “walce o pokój” i pokojowym zastosowaniu broni jądrowej. Naukowiec, którego wpływów w Moskwie panicznie bał się sam Honecker, robił z siebie bojownika, zmagającego się ze złym, zbrojącym się Zachodem.

Erich Honecker dokonuje przeglądu odddziału Narodowej Armii Ludowej NRD w 1972 roku. (Bundesarchiv)

O pozycji byłego SS-Standartenfuhrera von Ardenne w Moskwie jeszcze w latach 80. najlepiej świadczy fakt, że w czerwcu 1987 roku spotkał się z zastępcą szefa KGB, Władimirem Kriuczkowem, w celu przedyskutowania ewentualnego odsunięcia Ericha Honeckera od władzy i wprowadzenia w NRD “socjalistycznej gospodarki rynkowej” w ramach sowieckiej pieriestrojki. Wynika z tego, że liczono się z nim bardziej niż z Honeckerem – w końcu to nie Honecker skonstruował dla ZSRR bombę atomową, przekształcając niewolnicze imperium komunizmu w światowe supermocarstwo. Przed śmiercią von Ardenne udostępnił swój dziennik, swoje notatki i swoje biuro tylko jednemu dziennikarzowi, Gerhardowi Barkleitowi, który napisał o naukowcu książkę o bardzo pozytywnej wymowie…

Wiadomo, że oprócz wymienionych powyżej grup specjalistów istniały jeszcze inne, o których działalności nie wiadomo praktycznie nic. Na przykład Sowieci zabrali do ZSRR grupę naukowców, pracujących nad budową reaktorów w ramach ośrodka badawczego w Ronneburgu, pod wodzą doktora Heinza Posego – ci ludzie nie byli darzeni szacunkiem przez resztę kolegów wysłanych do Związku Sowieckiego, ale to właśnie ich ekipa zwróciła podczas wojny uwagę Heisenbergowi, gdy pomylił się w obliczeniach, dotyczących reaktora. Dla nich stworzono Instytut W w Obnińsku. Dr. Vollmer pracował z baronem von Ardenne w Suchumi nad metodami produkcji ciężkiej wody, ale, co wynikało z sowieckiego asekuranctwa, druga grupa, kierowana przez doktora Herolda z zakładów IG Farben w Leuna, pracowała nad tym samym zagadnieniem w Moskwie – grupa ta podlegała Ministerstwu Przemysłu Chemicznego, a nie NKWD/MWD. Według archiwalnych raportów wywiadu USA i Wielkiej Brytanii w ZSRR mogło być w sumie nawet 7 grup niemieckich specjalistów nuklearnych.

Mapa kombinatu Wismut. (Wikimedia Commons)

Istnieje jeszcze jeden ciekawy aspekt prac Niemców nad sowiecką bombą atomową, mianowicie zaopatrzenie w surowce rozszczepialne. Skoro różnymi drogami ludziom Berii udało się pozyskać tylu znakomitych fachowców, jasne jest, że zdobyto także wiedzę o lokalizacjach kopalń i wspomagających je ośrodkach przemysłowych. Kopalnie uranu, wydobywające go jeszcze w latach trzydziestych, istniały na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej, a także na zajętych przez Armię Czerwoną terenach Czechosłowacji, Bułgarii i Polski. Na terenie Turyngii i Saksonii Sowieci kontrolowali gigantyczny kombinat Wismut, który działał do 1990 roku. Powstały formalnie w 1947 roku, w 1954 został przemianowany na SDAG Wismut (Sowjetisch-Deutsche Aktiengesellschaft Wismut).

Propagandowe zdjęcie górnika SDAG Wismut z 1957 roku. (Bundesarchiv)

Odkrywca uranu, Martin Heinrich Klaproth, właśnie w jednej z kopalń tego samego regionu ustalił w 1789 roku, że znajdowany tam od stuleci ciemny, bezużyteczny minerał zawiera nowy pierwiastek; stąd też, z hałd kopalnianych, Maria i Piotr Curie pozyskiwali rad i polon. Krótko po zajęciu wschodnich Niemiec ekipy sowieckich “trofiejszczyków” znalazły w Neustadt-Giewe aż 100 ton tlenku uranu, gotowego do odbioru. Kombinat Wismut stale rozbudowywano; tak jak w przypadku innych kopalń uranu, oficjalna wersja mówi o odkryciu złóż uranu już po wojnie przez radzieckich geologów, w zaledwie kilka tygodni po zakończeniu działań wojennych. W rzeczywistości III Rzesza pozyskiwała uran z kopalń regionu już w latach 30. Rok 1947 przyniósł wydobycie 15,7 ton uranu, a 1948 już 145 ton – wszystko pojechało do ZSRR.

Dawna kopalnia Josef kompleksu w Jáchymovie. (Wikimedia Commons)

Zespół kopalń w czechosłowackim Jáchymovie zyskał wyjątkowo złą sławę, albowiem wydobycie uranu prowadzili tam więźniowie polityczni; wśród nich na przykład byli czechosłowaccy piloci bojowi RAF, weterani Bitwy o Anglię, czy tacy bohaterowie narodowi jak pilot Jan Anderle, uczestnik zawodów lotniczych Challenge 1934 (w których wystartował na polskim samolocie RWD-9) oraz wynalazca nowatorskich pojazdów jednośladowych. Zdrowie więźniów, pracujących bez żadnej ochrony ciała i dróg oddechowych, nikogo nie obchodziło.

Tablica pamiątkowa ku czci pułkownika czechosłowackiego lotnictwa, Josefa Bryksa, który w wieku 41 lat zmarł w kopalni uranu w Jáchymovie w 1957 roku. (Wikimedia Commons)

W Polsce w szczytowym okresie znajdowało się 14 kopalń, w których wydobywano uran, zresztą wyłącznie na potrzeby produkcji broni jądrowej w ZSRR. Niektóre, tak jak w Kowarach i Kletnie, można dziś zwiedzać. W Kowarach, które Sowieci najpierw nazwali “Kuźnick”, czyli niemieckim Schmiedeberg, w kopalni rudy żelaza pozyskiwano uran i rad już w 1936 roku, lecz naturalnie specjaliści sowieccy odkryli złoża na nowo. Powstał tam tajny Zakład Przemysłowy R-1 z zakładem przygotowującym koncentrat uranowy, wywożony potem do ZSRR do zakładów produkujących broń jądrową albo specjalnymi, wojskowymi pociągami “na hasło”, albo nawet samolotami transportowymi (!) z lotniska w Legnicy.

Zakłady przemysłowe R-1 w Kowarach. (Wikimedia Commons)

Do pakowania koncentratu wykorzystywano efekty pracy tego samego warsztatu, który przed 1945 rokiem produkował specjalne pojemniki dla niemieckiego programu zaopatrzenia w uran – wiem to od ostatniego żyjącego dyrektora technicznego Zakładu R-1, z którym wiele lat temu osobiście rozmawiałem. Ale jeśli ktoś nadal chce wierzyć, że Sowieci samodzielnie odkryli złoża dopiero po wojnie i że tylko przypadkowo zmusili do pozostania w kopalni niemiecką kadrę techniczną, to oczywiście może nadal w to wierzyć, tak samo jak w płaską ziemię i wróżkę Zębuszkę.

Samolot transportowy An-12 na sowieckim lotnisku w Legnicy. (Wikimedia Commons)

Wydobycie uranu na ziemiach de facto okupowanych przez Związek Sowiecki wcale nie było małe. W samym roku 1950 kopalnie na terenie NRD dostarczyły 1224 t, w Czechosłowacji 281,4 t, w Bułgarii 70,9 t i w Polsce 63,6 t. Podobnie jak proces tworzenia broni jądrowej w ZSRR, ten rzeczywisty, a nie propagandowy, tak i wydobycie uranu pozostaje w dużym stopniu tajemnicą, a nieliczne informacje są przekłamane i ubogie. Trzeba jasno powiedzieć, że i Rosji i Zachodowi na rękę jest kłamstwo o niemieckim programie budowy broni jądrowej podczas drugiej wojny światowej, ukazujące jego rzekomą słabość i niedojrzałość. Jest potrzebne Zachodowi do narracji o Projekcie Manhattan i jego sukcesie (możliwym między innemu dzięki współpracy z arcyzbrodniarzem Kammlerem, ale to inna historia), a Rosji do wmawiania wszem i wobec, że niemieccy naukowcy byli nieprzydatni tudzież niepotrzebni. Sama skala programu, w którym już w 1945 roku stworzono wielkiej rzeszy nazistowskich ekspertów nuklearnych warunki do pracy w ZSRR, świadczy o czymś zgoła przeciwnym.

cdn.

Pierwsza sowiecka próba jądrowa na poligonie w Semipałatyńsku, rok 1949. (National Security Archive/Wikimedia Commons)

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 58

Bodaj najsłabiej znaną dziedziną, w której Niemcy gwałtownie przyspieszyli po wojnie rozwój sowieckiej techniki, jest broń nuklearna. O ile w kwestii rakiet i samolotów, poprzez przyznanie się półgębkiem do niewielkiego udziału byłych nazistów, Sowieci i Rosjanie zdołali ukryć ich daleko większy wkład w obszary, o których nikt nie odważył się napisać, to w kwestii broni jądrowej ślady niemieckie są skrzętnie ukrywane. Mowa nie tylko o specjalistach, ale także o pozyskiwaniu oraz wzbogacaniu uranu.

Dekontaminacja samolotu B-29, służącego do pobierania próbek powietrza, po locie nad północnym Pacyfikiem. (National Nuclear Security Administration/Nevada Site Office/National Security Archives/Wikimedia Commons)

Dziewiątego września 1949 roku dyrektor CIA, admirał Roscoe Hillenkoetter, wręczył prezydentowi Trumanowi raport mówiący o próbkach powietrza, zebranych nad północnym Pacyfikiem, zawierających “nienormalne skażenie radioaktywne”. Świat nie wiedział, że Amerykanie są w stanie wykryć skażenie radioaktywne w atmosferze; nie wiedzieli tego zwłaszcza w Moskwie. Co zabawne, dział analiz CIA też o tym nie wiedział, bo jeszcze kilka lat później (sic!) upierał się, że budowa broni jądrowej przez ZSRR wymaga jeszcze kilku lat pracy. Jak to się stało, że Sowieci zbudowali swoją bombę szybciej, niż spodziewali się zachodni analitycy? Uczyniony przez propagandę ojcem sowieckiej broni jądrowej Kurczatow (analogicznie do rakiet i Korolowa) wspomniał kiedyś, że gdyby nie pracujący w tym obszarze w ZSRR Niemcy, bomba pojawiłaby się półtora roku później.

Rosyjski przekład amerykańskiej pracy naukowej, błędnie przewidującej termin zbudowania sowieckiej bomby atomowej. (Wikimedia Commons)

Cofnijmy się w czasie i przypomnijmy sobie, w jaki sposób hitlerowskie Niemcy stymulowały rozwój nauki i przemysłu wojennego, i w jaki sposób wybierały te, a nie inne rozwiązania do produkcji seryjnej. Otóż cechą charakterystyczną niemieckiego przemysłu lotniczego i zbrojeniowego, praktycznie aż do końca wojny, było ogłaszanie konkursów na potrzebny sprzęt. Za każdym razem, gdy ustalano, że potrzebny jest nowy czołg ciężki, nowe działo przeciwpancerne, nowy samolot myśliwski czy cokolwiek innego dla sił zbrojnych, ogłaszano warunki konkursu i konkurencyjne firmy zgłaszały swoje oferty. Dokładnie tak wybrano Messerschmitta Bf-109, Heinkla He-162 czy projekt czołgu ciężkiego autorstwa Ferdynanda Porsche – gdy wybrany projekt nie spełniał wymagań, zawsze można było sięgnąć po inny z tego samego konkursu.

Posiadłość Farm Hall w miejscowości Godmanchester w hrabstwie Cambridgeshire w Anglii. (Piotr R. Frankowski)

Naturalnie na ten proces nakładały się osobiste preferencje, animozje czy naciski z różnych stron, ale nie o to mi chodzi: szansa, że w III Rzeszy badania nad bronią jądrową prowadził tylko jeden ośrodek, jest zerowa. Rozproszenie i maskowanie jednostek badawczych też wchodzą w grę, potwierdzając tylko przeświadczenie, że wiara, iż jedynym ośrodkiem intensywnie budującym broń jądrową dla Hitlera była grupa Heisenberga, jest naiwne. Ta sama grupa, która podczas pobytu w Farm Hall w Godmanchester w Wielkiej Brytanii po wojnie zgodnie twierdziła, że tak naprawdę nie budowała bomby atomowej, tylko takie prace symulowała i że Heisenberg ani razu nie policzył masy krytycznej… Wybieliwszy się w ten sposób, ludzie Heisenberga oraz on sam mogli z powodzeniem brać udział w życiu naukowym tudzież publicznym świata zachodniego. W rzeczywistości prace nad bronią jądrową w Trzeciej Rzeszy prowadziły trzy grupy naukowców.

Farm Hall. To tutaj Brytyjczycy przetrzymywali Heisenberga i resztę jego grupy konstruktorów broni jądrowej. (Piotr R. Frankowski)

Aby zrozumieć genezę nazistowskiej ekipy, która pomogła Sowietom zdobyć broń nuklearną, musimy cofnąć się do czasów sprzed pierwszej wojny światowej. 20 stycznia 1907 roku urodził się w Hamburgu Manfred Baron von Ardenne, późniejszy autor ponad 600 wynalazków i patentów w zakresie fizyki stosowanej. Był synem barona Egmonta von Ardenne oraz Adeli Mutzenbecher, pochodzącej ze znanej w Hamburgu i raczej majętnej rodziny. W 1913 ojciec Manfreda dostał posadę w Ministerstwie Wojny, rodzina przeprowadziła się więc do Berlina. Synka początkowo kształcili w domu wynajęci nauczyciele, potem zaś trafił do dobrej szkoły w dzielnicy Kreuzberg. Tam szybko ujawniły się jego zainteresowania fizyką, radiotechniką, elektrotechniką i pokrewnymi dziedzinami. Samodzielnie zbudował aparat fotograficzny, a w wieku lat szesnastu zaledwie uzyskał pierwszy patent, dotyczący “Metody wybierania barwy tonu dźwięku, szczególnie w zastosowaniu w telegrafii bezprzewodowej”. Gdy skończył 18 lat, wydał pierwszą książkę, rodzaj kompilacji sprawdzonych rozwiązań doświadczonego radioamatora, która doczekała się pięciu wydań.

Manfred von Ardenne. (Bundesarchiv)

Błyskotliwe zdolny młody baron zaczął pracować z Siegmundem Loewe, jednym z pionierów niemieckiej radiotechniki. Wspólnie stworzyli pierwszą na świecie wielofunkcyjną lampę elektronową Loewe 3NF, która oprócz trzech triod zawierała dwa kondensatory i cztery oporniki – w sumie niemal kompletny odbiornika radiowy. Choć powstała dlatego, że radioodbiorniki w Niemczech opodatkowano stosownie do liczby gniazd lamp (a tu było jedno), to de facto stała się prekursorką układów scalonych. Von Ardenne dopiero się rozkręcał.

Lampa elektronowa Loewe 3NF konstrukcji Manfreda barona von Ardenne. (Wikimedia Commons)

W wieku lat zaledwie osiemnastu młody baron zarabiał tyle z publicznych wykładów i wpływów patentowych, że stać go było na zaprojektowanie i zbadanie wzmacniacza szerokopasmowego własnej konstrukcji, który przydał się niewiele później w rozwoju telewizji i radiolokacji. Opatentowanie tego urządzenia przydało samoukowi jeszcze więcej rozgłosu. Zapragnął pójść na studia, ale na przeszkodzie stanął brak matury: pomogli mu jednak dwa znaczący naukowcy, noblista Walther Nernst i dyrektor techniczny koncernu Telefunken, Georg Graf von Arco. Manfred dostał się na uniwersytet w Berlinie i rozpoczął studia w zakresie fizyki, chemii i matematyki – po czterech semestrach jednakże przerwał studia. Raczej znudziła go skostniała struktura nauczania i postanowił poświęcić się w całości wynalazczości z dziedziny fizyki stosowanej. 1928 rok przyniósł formalną pełnoletność barona von Ardenne (skończył 21 lat), co oznaczało, że mógł wejść w posiadanie swojego spadku. Środki tak zdobyte przeznaczył na uruchomienie autorskiego laboratorium badawczego w Berlinie pod nazwą “Forschungslaboratorium für Elektronenphysik in Berlin-Lichterfelde”, znajdującego się do 1945 roku w willi, która istnieje do dziś (Villa Folke Bernadotte).

Villa Folke Bernadotte dziś. (Wikimedia Commons)

Początkowo laboratorium pracowało głównie nad przekazywaniem obrazów na odległość. 14 grudnia 1930 powiodła się pierwsza próba transmisji telewizyjnej z użyciem kineskopu próżniowego po stronie odbiorczej, zaś kilka miesięcy później wynalazca pokazał publicznie odbiornik gotowy do produkcji seryjnej. Wykorzystując wynalazek barona, ośrodek Witzleben w Berlinie-Charlottenburgu rozpoczął w 1935 roku nadawanie pierwszych w świecie regularnych programów telewizyjnych. Docierały one tylko do 50 odbiorników w Berlinie i zawierały półtorej godziny propagandy nazistowskiej tudzież fragmentów filmów fabularnych, trzy razy w tygodniu. Zorganizowano swego rodzaju kluby telewizyjne, gdzie do 30 osób bez dostępu do odbiornika mogło zaznać telewizji nieodpłatnie. Aparatura zgodna z patentami barona von Ardenne została także wykorzystana do transmisji olimpiady letniej 1936 roku.

Odbiornik telewizyjny konstrukcji Manfreda von Ardenne. (Wikimedia Commons)

W 1937 roku von Ardenne opatentował i zbudował pierwszy w świecie skaningowy mikroskop elektronowy. W lutym zarejestrowano patent, zaś specjalistyczne czasopismo „Zeitschrift für Physik“ opublikowało w grudniu naukowy artykuł na jego temat autorstwa samego wynalazcy. W ogarniętym obsesją tytułów i stopni naukowych społeczeństwie niemieckim stanowiło to ostatnie wydarzenie spory ewenement: pozbawiony dyplomów samouk został uznany za godnego publikacji w poważnym periodyku naukowym. Trzeba tu dodać, że spora część działalności laboratorium Manfreda była finansowana przez Ministerstwo Poczty Rzeszy, instytucję o ogromnym znaczeniu i budżecie (ministerstwo to sfinansowało także wspomniane wyżej transmisje telewizyjne, nadajnik TV w Berlinie itp.). Miał na to wpływ fakt, że Wilhelm Ohnesorge, działacz NSDAP i szef Poczty, z wykształcenia fizyk i elektrotechnik, walczył w okopach pierwszej wojny światowej ramię w ramię ojcem Manfreda barona von Ardenne, Egmontem. Nie był to ślepy nepotyzm – Ohnesorge był człowiekiem nadzwyczaj bystrym i nastawionym na rozwój nowoczesnej techniki, widział w pracy Manfreda ogromne perspektywy, tym łatwiej, że sam był wynalazcą w dziedzinie telefonii.

Pierwszy na świecie skaningowy mikroskop elektronowy. Konstrukcja Manfreda von Ardenne z 1937 roku. (Wikimedia Commons)

Dr.inż. Ohnesorge stworzył nieopodal Berlina tajny ośrodek badawczy, w którym pracowano nad nowymi technikami łączności i szyfrowania, systemami kierowania lotem rakiet oraz prowadzono badania nuklearne. To ten ośrodek, zwany Forschungsanstalt der Deutschen Reichspost, opracował metodę, dzięki której podsłuchiwano kodowane rozmowy między Wielką Brytanią i USA, prowadzone przez kabel na dnie Atlantyku. Ośrodek znajdował się niezbyt daleko od laboratorium pana von Ardenne, który już wcześniej prowadził dla Poczty tajne prace nad łącznością w zakresie wysokich częstotliwości. Nie to jest jednak najciekawsze, a fakt, że już w latach 30. Manfred zainteresował się rozwojem wiedzy w zakresie fizyki jądrowej. Zbudował akcelerator van de Graaffa oraz cyklotron. W 1942 roku dostarczył zwierzchnikom tajny raport o nowej metodzie separacji izotopów litu. Istnieją przesłanki, by stwierdzić, że prototyp urządzenia do tego celu zbudowano w 1943 roku i że prowadzono jego praktyczne próby.

Przekazanie ufundowanego przez Pocztę Rzeszy Domu Młodych Lotników narodowosocjalistycznemu związkowi lotniczemu NSFK. Pośrodku, w płaszczu, minister poczty dr inż. Wilhelm Ohnesorge, obok niego w mundurze Luftwaffe stoi generalny inspektor lotnictwa Milch. (Bundesarchiv/Wikimedia Commons)

W laboratorium Manfreda von Ardenne zatrudniony był Fritz Houtermans, bardzo sprawny fizyk teoretyczny o komunistycznych ciągotach. W 1935 roku nawet znalazł posadę w idealizowanym przez siebie ZSRR, ale w trakcie jednej z czystek trafił do obozu karnego. Wyszedł z niego w roku 1940, gdy Sowietów i hitlerowców połączył bliski sojusz. Houtermans zajmował się u barona (który po wykonaniu do 1938 pewnego zakresu tajnych prac dla pana Ohnesorge, podpisał w 1940 roku nową umowę na dalsze prace badawcze, tym razem z zakresu fizyki jądrowej) tworzeniem procedur wzbogacania uranu z zastosowaniem wirówek, przewidział także istnienie plutonu.

Fritz Houtermans, zdjęcie z przyjęcia do gułagu w 1937 roku. (Wikimedia Commons)

Gdy nieuchronnie zbliżał się koniec wojny, von Ardenne nie czekał biernie na nadejście “wyzwolicieli”, nie leżało to bowiem w jego naturze. Umówił się z trzema kolegami (byli to Gustav Hertz, Peter Adolf Thiessen i Max Volmer), że ten z nich, który jako pierwszy nawiąże kontakt z wysoko postawionym przedstawicielem Związku Sowieckiego, ten w imieniu pozostałych zaoferuje ich usługi najeźdźcom ze Wschodu, stawiając naturalnie warunki – zezwolenie na kontynuowanie prac, ochronę laboratoriów i brak odpowiedzialności za grzechy przeszłości. Thiessen, wierny członek NSDAP, zdobył kontakt do odpowiednich osób i 27 kwietnia wjechał przez bramę laboratorium barona von Ardenne, siedząc na sowieckim samochodzie pancernym w towarzystwie majora Armii Czerwonej. Już 10 maja 1945 roku (!) von Ardenne rozmawiał z sowieckim generałem Machniejewem, który pełnił funkcję oficera łącznikowego z radziecką akademią nauk. W berlińskim laboratorium generała i jego orszak powitał okolicznościowy transparent, napisany po rosyjsku. Warunki niemieckiego barona, który podczas wojny otrzymał stopień Standartenführera SS oraz Krzyż Żelazny z liśćmi dębowymi, zostały w całości przyjęte przez Moskwę i 21 maja wraz z żoną poleciał on do stolicy ZSRR “w celu sfinalizowania umów”.

Igor Kurczatow, rzekomy ojciec sowieckiej bomby atomowej, zdjęcie z lat trzydziestych. (Wikimedia Commons)

Sowieci naturalnie wiedzieli o udanym eksperymencie Otto Hahna i Fritza Strassmanna z 1938 roku. W sowieckiej literaturze wspomina się o tym, że naukowcy ZSRR próbowali powtórzyć doświadczenie u siebie już w 1939 roku i próby te kontynuowali aż do roku 1941 – naturalnie mówi się o tym także po to, by dokonać legitymizacji mitu o samodzielnym stworzeniu broni jądrowej zaraz po wojnie. Ciekawe jest, czy w obliczu ścisłej, bardzo bliskiej współpracy ZSRR i hitlerowskich Niemiec w latach 1939-1941 sowieccy fizycy jądrowi poczynili jakieś wspólne działania z nazistowskimi kolegami i czy z tymi samymi zaczęli pracować w 1945 roku w sowieckiej strefie okupacyjnej. Poważna literatura na ten temat nie istnieje, a oficjalna historia to jedna wielka luka.

cdn.

Międzykontynentalne rakiety balistyczne podczas defilady w Moskwie 1964. Thomas Taylor Hammond/Wikimedia Commons

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 57

Niemieccy specjaliści na wyspie Gorodomlia pracowali pilnie, ale wyglądało na to, że Sowieci nie chcą korzystać z owoców ich działalności. Czy jednak tak było w istocie? A może po prostu Rosja nie może się przyznać do prawdziwego wkładu byłych nazistów w swój sztandarowy przemysł?

Ekipa Gröttrupa, zamknięta na podmokłej, pozbawionej zdrowej wody wyspie Gorodomlia nie była jedyną grupą niemieckich rakietowców, pracującą ku chwale towarzysza Stalina. Wewnątrz tej grupy funkcjonowała ekipa konstruktorów doktora Quessela, zajmująca się projektowaniem nie rakiet balistycznych, ale przeciwlotniczych na bazie nazistowskich Wasserfall i Schmetterling – jednakże bez układów naprowadzania, którymi zajmowali się inni Niemcy z osobnego ośrodka badawczego. O ich działalności nie wiemy praktycznie nic – po prostu genialni sowieccy inżynierowie sami z siebie stworzyli rakiety przeciwlotnicze, nie mając w tej mierze żadnego doświadczenia.

Przeciwlotniczy pocisk rakietowy Henschel Hs.117 “Schmetterling” na wyrzutni. (Wikimedia Commons)

Gdzieś działali jeszcze specjaliści od rakietowej broni przeciwpancernej, od rakiet powietrze-powietrze, a także powietrze-ziemia i powietrze-woda, ale o ich osiągnięciach nikt jeszcze nie odważył się napisać. Bardzo ciekawy jest wątek biura konstrukcyjnego Henschla spod Berlina, które w całości wywieziono do ZSRR – kierowany pocisk przeciwokrętowy Hs-293 mógł być praktycznie od razu wytwarzany na wschodzie, zabrano bowiem absolutnie wszystko z zakładu produkcyjnego; z Nordhausen i innych lokalizacji zabrano kompletne pociski V-1 i części do nich, a także – podobnie jak w przypadku Henschla – zapewne także i specjalistów. W sumie w ZSRR być może pracowało nawet 400 niemieckich ekspertów od rakiet na paliwo ciekłe, stałe i pocisków kierowanych, ale jedyne ślady tej liczby znajdują się w raportach CIA, powstałych w latach 50. po powrocie części Niemców na Zachód. Do owych słabo znanych programów badawczo-rozwojowych powrócę niebawem, ale teraz przyjrzymy się jeszcze raz teamowi Gröttrupa.

Rakiety R-1 i R-2. (Wikimedia Commons)

Korolow podobno raz się przyznał do korzystania z niemieckiego wkładu przy projekcie R-2 – nie ulega jednak wątpliwości, że Niemcy wprowadzali do projektów innowacje, o których myśleli jeszcze w Peenemünde, a on z nich korzystał, szybko uzupełniając braki w wiedzy. Jedną z innowacji była głowica bojowa, która oddzielała się od korpusu rakiety w końcowej fazie lotu – uwolnienie się od ulegającego zniekształceniom korpusu poprawiało celność. Niemcy zaplanowali też wersję dwustopniową rakiety G-1/R-10. Wszystkie wyniki ich prac były zabierane przez Sowietów z Podlipek, a Moskwa przekazywała Gröttrupowi, że z nich nie korzystano. Niemcy pracowali prawdopodobnie także nad projektami R-11 i R-13, a także nad R-15, zleconą przez Stalina hybrydą V-1 i V-2, ale ostatnim kompletnym projektem zespołu z wyspy stała się rakieta G-4, znana również jako R-14. Projekt był tak ważny dla Moskwy, że z Ustinowem przyjechał na wyspę Gorodomlia sam Korolow, normalnie wrogo usposobiony do Niemców, którzy nie tylko wszystkiego go nauczyli, ale także regularnie dostarczali mu wyniki swojej mozolnej pracy. Ten sam Korolow, przypomnę, nienawidził Głuszki, który formalnie odpowiadał za silniki jego rakiet oraz Czełomieja, który przerabiając pociski V-1 budował sobie niszę w sowieckim przemyśle zbrojeniowym. O tym ostatnim jeszcze opowiem.

Porównanie projektu rakiety G-4 (R-14) zespołu niemieckiego z wyspy Gorodomlia z projektem rakiety R-14 Korolowa. Rysunek pochodzi z raportu CIA z roku 1953, stworzył go Konrad Toebe, jeden z współpracowników Helmuta Gröttrupa. (Wikimedia Commons)

G-4 w takiej formie, w jakiej zaprojektował ją zespół Gröttrupa, nie trafiła do produkcji, co wygląda z pozoru na potwierdzenie tezy rosyjskich historyków, że w zasadzie pobyt niemieckich specjalistów rakietowych w ZSRR był niepotrzebny. A jak było naprawdę? W konstrukcji rakiety R-14 znalazło się wiele rozwiązań, które potem zaczęły obowiązywać w całym sowieckim programie budowy rakiet balistycznych: paliwo alkoholowe zastąpiono naftą, cały silnik rakietowy mógł przechylać się o kilka stopni celem zmiany wektora ciągu, stożek na szczycie rakiety miał dokładnie ten sam zoptymalizowany kształt, który Niemcy dopracowali w tunelu aerodynamicznym na wyspie Gorodomlia, między stopniami rakiety znalazły się pierścienie stabilizujące, rakietę dostosowano do odpalania z podziemnych silosów, podobnych koncepcyjnie do tych, które Niemcy zbudowali w czasie wojny na przykład w Mimoyecques… Notabene silniki z niemieckich rakiet przeciwlotniczych Wasserfall produkowano w ZSRR seryjnie i stosowano jako napęd dla kilku typów pocisków.

Pocisk rakietowy R-5M z głowicą termojądrową na stanowisku startowym. (Ministerstwo Obrony Federacji Rosyjskiej/Wikimedia Commons).

Rakieta R-5, projektowana rzekomo przez Korolowa w latach 1951-1952 i testowana w roku 1953, która od 1956 roku w wersji R-5M stała się pierwszym seryjnym sowieckim pociskiem rakietowym z głowicą termojądrową, wywodzi się w prostej linii od hitlerowskiej A-4 – co ciekawe, większość Niemców z sowieckiego programu rakietowego wróciła do Niemiec dopiero w latach 1952-53, a niektórzy podobno dopiero w 1956 roku. Tych rakiet dotyczył tzw. “kryzys kubański”. Dalszym ogniwem rozwojowym sowieckiej balistycznej broni rakietowej była rakieta R-7, zwana “Siemiorką”, która z kolei została fundamentem długiego typoszeregu sowieckich i rosyjskich rakiet (Wostok, Woschod, Sojuz), które de facto produkowane są do dzisiaj. Uważne oko znajdzie w nich ślady oryginalnych pomysłów ekipy z wyspy Gorodomlia.

Typoszereg sowieckich rakiet, wywodzących się z typu R-7. (Wikimedia Commons)

Przypomnijmy, że rozkaz Stalina z roku 1947, nakazujący stworzenie rakiety międzykontynentalnej, był impulsem dla intensyfikacji pracy teamu Gröttrupa. Dekret Rady Ministrów ZSRR z 1953 roku z kolei precyzyjniej opisywał zamówienie na balistyczny pocisk rakietowy z głowicą termojądrową, o zasięgu międzykontynentalnym. Zanim opowiem pokrótce o innych obszarach niemieckiego wkładu w sowiecki program rakietowy, wspomnijmy dalsze losy Helmuta Gröttrupa – człowieka przyzwoitego dla swoich podwładnych i bardzo odważnego w kontaktach z Sowietami. Jak wspominała jego małżonka, na wyspę Gorodomlia pojechał z pierwszą grupą inżynierów ze swojego zespołu, wiedząc, jak straszne zastanie tam warunki, albowiem wierzył, że przełożony nie powinien wysyłać podwładnych w miejsce, przed którym sam się wzbrania.

Sowiecki pocisk balistyczny R-12. (Wikimedia Commons)

Gröttrup wrócił na ziemię niemiecką w roku 1953, przy czym ostatnie lata w ZSRR były trudne – przestał być szefem zespołu, jego miejsce zajęli koledzy chętniej podlizujący się kremlowskim mocodawcom. Gdy uciekł z NRD do Kolonii, był drobiazgowo przesłuchiwany przez CIA i MI6, którym udzielił wyjątkowo wartościowych informacji. Odmówił pracy w amerykańskim programie kosmicznym, za co nagrodzono go brakiem pracy i perspektyw. Ten pomysłowy i ogromnie pracowity człowiek nie poddał się jednak i zaczął w 1954 roku pracę w firmie elektronicznej Lorenz w Pforzheim, gdzie opracował pierwszy w zachodnich Niemczech tranzystorowy system przetwarzania danych. W 1956 roku wraz z Karlem Steinbuchem opracował “Informatik-Anlage”, urządzenie do automatycznego przetwarzania zamówień dla słynnego domu sprzedaży wysyłkowej Quelle – wówczas też dwaj panowie stworzyli termin “Informatik”, który wszedł do praktyki językowej wielu krajów.

Helmut Gröttrup w Bremie w 1958 roku. (Wikimedia Commons)

Później założył własną firmę i nadal działał w dziedzinie automatyzacji i informatyki. W 1966 roku opatentował przełącznik, umożliwiający uruchamianie dystrybutora paliwa przy samodzielnym tankowaniu. Najciekawsze rzeczy zrobił jednak w kolejnych latach. Rok 1967 przyniósł zachodnioniemiecki patent DE1574074 na układ scalony, zatopiony w plastikowym nośniku, umożliwiający odporną na zakłócenia i fałszowanie formę identyfikacji tożsamości. Wraz z dodatkowym patentem DE1574075 z 1971, opisującym bezdotykową łączność indukcyjną, to właśnie Helmut Gröttrup stworzył podwaliny dla istnienia kart identyfikacyjnych RFID (hotelowych, bankowych) oraz łączności urządzeń elektronicznych NFC. Potem zaprojektował i zbudował urządzenie do rozpoznawania banknotów, odróżniające fałszywe od prawdziwych, które trafiło do produkcji. Zatem dziś wchodzimy do biura, skanując kartę identyfikacyjną, zasilamy konto we wpłatomacie, płacimy bezdotykowo za kawę i przesyłamy znajomemu na telefon, znajdujący się obok naszego, zdjęcia z wakacji dzięki niemieckiemu naukowcowi, który pomógł Sowietom zbudować broń rakietową i polecieć w kosmos. Gröttrup odszedł na emeryturę w roku 1980 i zmarł rok później. Warto przypomnieć, że w 1944 roku spędził w więzieniu Gestapo dwa tygodnie po donosie przyjaciółki jednego z kolegów – miał wyrażać defetystyczne poglądy, bo przy kolacji wyraził żal, że w Peenemünde nie projektują statku kosmicznego. W 1945 nie wyjechał do USA, bo nie miał zamiaru zostawić rodziny w Niemczech. Pozostaje fascynującą postacią do dziś.

Prototyp urządzenia do automatycznej kontroli banknotów. (Wikimedia Commons)

Losy niektórych niemieckich naukowców z dziedziny budowy rakiet są skomplikowane i zaskakujące. Na przykład Fritz Karl Preikschat, który w latach 1946-1952 kierował na wyspie Gorodomlia laboratorium wysokich częstotliwości jako podwładny Gröttrupa, został zabrany do ZSRR bez rodziny. Zobaczył ją dopiero po powrocie na ziemię niemiecką, po tym, jak przeszedł z Berlina Wschodniego do sektora amerykańskiego i po przesłuchaniach przez oficerów wywiadu USA i Organizacji Gehlena. Dla Amerykanów opracował 114-stronicowy raport na temat opracowanego przez siebie w ZSRR mikrofalowego systemu kierowania rakietami; na sowieckiej ziemi zaprojektował układ sześciu anten radarowych do śledzenia rakiet, zbudowany w 1960 według jego projektu przez Sowietów, z ośmioma 15-metrowej średnicy antenami, jako obiekt Pluton na Krymie – był wykorzystywany w początkach radzieckiego programu kosmicznego.

Fritz Karl Preikschat w 1970 roku. (Wikimedia Commons)

W latach 1952-54 opatentował drukarkę mozaikową dla telexu, rozwiniętą potem w USA m.in. do postaci przenośnego faksu. Wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie najpierw pracował jako główny naukowiec laboratorium fizyki stosowanej Uniwersytetu Johns Hopkins, tworząc systemy przekaźnikowej łączności satelitarnej. Do 1970 roku zatrudniony był głównie w dziale militarnym Boeinga, gdzie m.in. opracował własny system lądowania samolotów bez widzialności ziemi. Jakby tego było mało, opatentował czujnik wilgotności pulpy drzewnej oraz, w 1982 roku, system odzyskiwania energii w samochodzie elektrycznym podczas hamowania (Toyota Prius z napędem hybrydowym weszła do sprzedaży w USA na miesiąc po wygaśnięciu patentu). Ostatnim projektem Preikschata, który wykonał z synem, był nowatorski mikroskop do badań struktur krystalicznych, stosowany w przemyśle chemicznym.

Dr. Erich Apel. (Bundesarchiv)

Erich Apel był inny. Należy go określić jako cynicznego oportunistę, choć nie jest postacią jednoznaczną. W Peenemünde pracował nad układami hydraulicznymi rakiet. Pod koniec wojny przeniesiono go do Linke-Hoffmann-Werke w Breslau (Wrocławiu), gdzie wytwarzano podzespoły dla V-2, a potem do Kleinbodungen. Podczas operacji Osoawiachim zabrano go do ZSRR wbrew jego woli, ale na miejscu zintegrował się z zespołem Gröttrupa i skutecznie udawał, że został komunistą. Na miejscu poślubił Christę Metzner, córkę przebywającego w ZSRR inżyniera z zakładów lotniczych Arado (co oznacza, że wbrew innym publikacjom ekipa z Arado trafiła do imperium sowieckiego i co wyjaśnia genezę takich samolotów jak Ił-28) i poślubił ją na wyspie Gorodomlia. Po powrocie na teren Niemiec pozostał w NRD i zajmował w strukturach tego marionetkowego państwa coraz wyższe stanowiska, do stanowiska ministra w komisji planowania włącznie (kierowała ona de facto całą gospodarką wschodnich Niemiec). Apel był jednym z towarzyszy, którym Ulbricht nakazał wprowadzenie takich form planowej gospodarki, by obywatele NRD spożywać mogli więcej mięsa i masła niż Niemcy w NRF – oczywiście wizja prześcignięcia przemysłu i dobrobytu Niemiec Zachodnich nosiła cechy totalnej utopii. W 1965 roku Apel zastrzelił się w Moskwie podczas wizyty, której celem było podpisanie nowej umowy gospodarczej z ZSRR.

Rakietowe pociski balistyczne średniego zasięgu R-14, znane w NATO jako SS-5. Kilka typów sowieckich rakiet, być może dla maskirowki, nazwano tym samym skrótem R-14. (Wikimedia Commons)

Jaki jeszcze wkład, poza pracami ekipy Gröttrupa, wnieśli do sowieckiego przemysłu rakietowego niemieccy specjaliści? Zespół Niemców, przywiezionych siłą do ZSRR, pracował w Leningradzie nad projektem “Komet” – chodziło o rakietowy pocisk przeciwokrętowy powietrze-woda. Zbudowano kilka prototypów w różnych wariantach i przebadano je. Zespół zakończył pracę w roku 1951, uważa się jednak, że większość konstrukcji sowieckich pocisków przeciwokrętowych ma korzenie w jego działalności.

Amerykański koncern General Electric produkował po wojnie kopię hitlerowskiej rakiety przeciwlotniczej Wasserfall pod nazwą Hermes A-1. (Wikimedia Commons)

Co najmniej 50 sztuk przeciwlotniczych pocisków rakietowych Schmetterling zbudowali Niemcy po wojnie w Berlinie; zabrano je do ZSRR, gdzie poddano je próbom, podobno zakończonym wynikiem “zadowalającym”. Drugim pociskiem przeciwlotniczym był Wasserfall; próby tych rakiet, powstałych w Podlipkach, prowadzono w latach 1949-1951. Niemcy, jeszcze podczas działań wojennych, zaprojektowali i zbudowali dwa systemy naprowadzania tych rakiet, radarowy i wykorzystujący podczerwień. Obydwa przebadano w ZSRR. Silnik rakiety Wasserfall produkowano seryjnie w ZSRR i stosowano w dwóch podtypach rakiety balistycznej, zaś pierwszy sowiecki pocisk rakietowy ziemia-powietrze, oznaczony przez NATO jako SA-1, nosi znamiona podobieństwa do hitlerowskiej rakiety przeciwlotniczej.

Rakieta ziemia-powietrze S-25, w nomenklaturze NATO SA-1, w muzeum poligonu Kapustin Jar. (Wikimedia Commons)

Ciekawe były prace nad projektem “Messina”, obejmującym sprawdzone w Peenemünde rozwiązania telemetrii – dane z rakiet płynęły do stacji naziemnej 16 kanałami. System ten zrekonstruowano w ZSRR, gdzie, już jako “sowiecki” system Don wyprodukowano w liczbie co najmniej 50 egzemplarzy i stosowano we wczesnej fazie radzieckiego programu rakietowego. Po raz pierwszy niemieckiego systemu telemetrycznego użyto w 1947 roku podczas odpaleń V-2 na poligonie Kapustin Jar.

Bomba kierowana Henschel Hs-293D z naprowadzaniem telewizyjnym. (Wikimedia Commons)

Niemcy w ZSRR pracowali także nad innymi projektami, które miały bezpośredni związek z techniką rakietową. Wśród nich znalazł się system mikrofalowego przesyłu danych w technice multipleksowej, system optycznego śledzenia i sterowania lotem rakiety w środkowej fazie lotu zwany “Burgund”, dwa inne systemy zdalnego sterowania “Mosel” i “Darmstadt”, stół wibracyjny do laboratoryjnych badań odporności elektroniki na wstrząsy, system telewizyjnego kierowania lotem pocisków “Tonne” (w czasie wojny użyty w pociskach Fritz-X i Hs-293), pociski rakietowe obrony wybrzeża i cyfrowy komputer (podobno prototyp uruchomiono w 1953 roku). Budowali dla sowieckich gospodarzy także nowe typy lamp elektronowych, przyrządy pomiarowe do badań rakiet tudzież przyrządy nawigacyjne. Na temat tych obszarów badań wiemy nadal bardzo mało. Szczątkowa wiedza pochodzi z odtajnionych źródeł wywiadowczych.

Władimir Nikołajewicz Czełomiej. (Wikimedia Commons)

Pozostaje jeszcze OKB-52 Władimira Nikołajewicza Czełomieja. Ten urodzony w Siedlcach, w guberni lubelskiej, w 1914 roku Ukrainiec, zdobył dyplom inżyniera w Kijowie i w 1944 roku, nie wiadomo dlaczego, akurat jemu zlecono odtworzenie z egzemplarzy V-1, znalezionych na zajmowanych przez Armię Czerwoną ziem polskich, identycznego pocisku i przygotowanie go do produkcji. Co najkomiczniejsze, jego oficjalne biografie, pełne luk i niespójne, nadal twierdzą, że to on “wynalazł” odrzutowy silnik pulsacyjny. To oczywiście totalna bzdura, koncepcje takiego silnika pojawiały się już w XIX wieku, zaś patent na użyteczny silnik pulsacyjny uzyskał niemiecki inżynier Paul Schmidt już w 1930 roku. Czełomiej jednak, podobnie jak Korolow i Głuszko, znajduje się w putinowskim panteonie rakietowych świętych, zatem nikt głośno nie powie, że jego pocisk Ch-10 to po prostu V-1, do którego później dodał drugi silnik pulsacyjny. Żadne źródła nie odważyły się dotąd wspomnieć o tym, że przecież na terenie Niemiec zdobyto liczne pociski V-1, ich elementy składowe, silniki pulsacyjne Argus (choćby w tym samym Nordhausen, z którego zabrano linię produkcyjną V-2), a także pozyskano i zabrano do ZSRR specjalistów, którzy znali tę tematykę i, tak jak grupa Gröttrupa, mogli wyszkolić całe pokolenie sowieckich inżynierów.

Pocisk manewrujący Czełomieja Ch-16 Priboj. (Wikimedia Commons)

Fakty są takie, że dziwnym zbiegiem okoliczności znaczenie Czełomieja wzrosło wtedy, gdy przebywał w Niemczech tuż po zakończeniu wojny, niewątpliwie zbierając dokumentację, sprzęt i ludzi – choć oficjalnie wszystko osiągnął samodzielnie. Jest zwyczajnie niemożliwe, aby jego biuro konstrukcyjne, pełne niemieckiego sprzętu, niemieckich pocisków i niemieckich podzespołów jako jedyne w ZSRR nie skorzystało z tysięcy ludzi, przywiezionych pociągami w eskorcie wiernych Stalinowi czekistów.

Pocisk Ch-16 podczas prób. (Wikimedia Commons)

Czełomiej stał się konkurentem Korolowa w wyścigu o względy władzy na Kremlu. Skrzętnie wykorzystał nienawiść Korolowa do donosiciela Głuszki i częściowo wygrał współzawodnictwo dotyczące budowy rakiety, mającej zabrać kosmonautów na Księżyc. W tym celu nawet zatrudnił syna Chruszczowa. Biuro Czełomieja skonstruowało liczne balistyczne pociski bojowe, pociski samosterujące, rakietowe pociski bojowe dla okrętów podwodnych i nawodnych, satelitarny system niszczenia obcych satelitów, samoloty/promy kosmiczne oraz kilka typów rakiet-nosicieli satelitów tudzież kosmiczną stację orbitalną. Można wierzyć, że z podlizującego się przełożonym, pozbawionego znaczenia inżyniera z lat 40. nagle stał się czołową postacią radzieckiego programu rakietowego i kosmicznego dzięki własnemu geniuszowi, ale logika na to nie wskazuje.

Znaczek pocztowy, upamiętniający Czełomieja. (Wikimedia Commons)

Oficjalna historia ZSRR nadal prześlizguje się po udziale hitlerowskich specjalistów w budowie przemysłu rakietowego i kosmicznego, umniejszając ich osiągnięcia i pomijając fakt, że wyszkolili setki, jeśli nie tysiące sowieckich specjalistów, którzy mogli dzięki temu unieść ciężar pracy w tej dziedzinie. Najlepszym dowodem na to, jak ważny był wkład Niemców, jest kariera Dmitrija Ustinowa, sowieckiego inżyniera, generała (potem marszałka), odpowiedzialnego za program rakietowy Stalina. Ustinowowi podlegały wszystkie aspekty projektowania, badania i produkcji rakiet bojowych. Gdyby utrzymywanie do 1953 roku w ZSRR pokaźnego kontyngentu Niemców miało rzeczywiście tak nikłe znaczenie, gdyby rzeczywiście okazali się oni bezużyteczni, Ustinow zostałby rozstrzelany – a przecież jego awansowano. Stał się jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Związku Sowieckim, a ministrem obrony ZSRR u boku Breżniewa pozostał aż do swojej śmierci w 1984 roku.

Ustinow z Breżniewem. (Wikimedia Commons)

Putinowska Rosja wciąż chwali się rzekomo niezależnie stworzonym przemysłem rakietowo-kosmicznym, umacniając solidny, propagandowy mit. Nie zmienia to faktu, że słynny “Scud”, czyli pocisk rakietowy R-17, tak chętnie używany i rozwijany przez Irak, Iran, Huti w Jemenie, Chiny czy Koreę Północną to nadal wersja rozwojowa poczciwej V-2 z Peenemünde. Przed śladami niemieckimi w sowieckiej technice rakietowej uciec się bowiem nie da.

Odpalenie pocisku Scud przez armię egipską. (Wikimedia Commons)

cdn.