Ferdynand Porsche z Hitlerem i Speerem. Bundesarchiv

NIEZNANE OBLICZE FERDYNANDA PORSCHE cz. 1

Ferdynand Porsche to postać, której znaczenia dla rozwoju techniki samochodowej nie sposób przecenić – choć często latami upierał się przy rozwiązaniach mało optymalnych. Był to człowiek niezbyt jednoznaczny, dlatego też postanowiłem przypomnieć garść mało znanych faktów z jego barwnego życiorysu.

Beardmore i Rapp Motorenwerke
Przed pierwszą wojną światową Ferdynand Porsche skonstruował dla firmy Austro-Daimler udane silniki lotnicze, 6-cylindrowe w układzie rzędowym. Licencja na nie została sprzedana brytyjskiej firmie Beardmore, która wersje rozwojowe tych jednostek produkowała przez wiele lat (samoloty napędzane nimi walczyły na froncie z samolotami zaopatrzonymi w austriackie oryginały), a także firmie Karla Friedricha Rappa z Monachium, z której to firmy z czasem powstała inna, znana jako BMW AG.

Silnik lotniczy Austro-Daimler. (Wikimedia Commons)
Silnik lotniczy Beardmore. (Wikimedia Commons)

Alfred Neubauer
Człowiek, który jako szef sportowego teamu Mercedesa był współautorem sukcesów marki w wyścigach w latach 30. i potem w 50. XX wieku, zaczął karierę jako austriacki oficer artylerii, którego w zakładach Austro-Daimlera w Wiener Neustadt zatrudnił Ferdynand Porsche jako szefa działu prób pojazdów. Gdy Porsche przeszedł do Mercedesa, Neubauer udał się tam wraz z nim i został. Notabene to on wymyślił sposób na sygnalizowanie ważnych informacji kierowcom podczas wyścigu przy pomocy tablic wystawianych z alei serwisowej (pit boards).

Alfred Neubauer w 1955 roku. (Mercedes-Benz AG)

A-, B- i C-Zug
Upierający się od 1900 roku, że tylko napęd hybrydowy ma sens w pojazdach, Ferdynand Porsche skonstruował kilka serii specjalnych pociągów drogowych o dokładnie takim napędzie dla austro-węgierskiej armii. Podczas pierwszej wojny światowej były one używane do transportu zdemontowanych ciężkich moździerzy Skoda (nawet 90-tonowych), których używano do ostrzału pozycji włoskich w wysokich górach. Na początku „składu” znajdował się wóz z generatorem prądu, napędzanym przez duży silnik spalinowy.

B-Zug w Wiener Neustadt. (Wikimedia Commons)

Generator zasilał silniki elektryczne poruszające nie tylko koła pierwszego pojazdu, ale także każdej z przyczep – kable elektryczne prowadzono od jednej do drugiej. Przemyślny system sterowania pozwalał na zwinne cofanie całego obciążonwego pociągu nawet w ciasnych zakrętach. Rozwiązanie było tak skuteczne, że tych pojazdów użyto także w czasie drugiej wojny światowej (!), a na koniec większość tego wyjątkowego sprzętu zagarnęli Sowieci.

C-Zug. (Wikimedia Commons).

Zborowski i Monza
Mający odległe polskie korzenie hrabia Louis V. Zborowski wystartował w Grand Prix Włoch na torze Monza w 1924 roku Mercedesem M72/94, skonstruowanym przez Ferdynanda Porsche, z 2-litrowym silnikiem ze sprężarką, jako kierowca fabryczny. Po przejechaniu 44 okrążeń auto wyleciało z toru na zakręcie Lesmo i uderzyło o drzewo – Zborowski zginął na miejscu, choć Len Martin, jego mechanik, przeżył. Jedna z hipotez tłumaczy wypadek katastrofalnie złym prowadzeniem samochodu i tendencją przednich hamulców do blokowania się – Neubauer po podobnym incydencie, który skończył się szczęśliwie, zrezygnował z udziału w wyścigu…

Samochód, w którym hrabia Louis Zborowski zginął na torze Monza. (Mercedes-Benz)

Żydowski inwestor
Firma inżynierska, świadcząca usługi zewnętrznym klientom, została założona w Stuttgarcie pod koniec 1930 roku w dużym stopniu za pieniądze Adolfa Rosenbergera, biznesmena i znakomitego kierowcy wyścigowego. Po przejęciu władzy przez NSDAP Rosenberger musiał salwować się ucieczką z Rzeszy, a kwestia rozliczeń z nim została załatwiona w sposób dość niesympatyczny… po latach dostał 50 tysięcy marek i samochód. Dopiero w 2023 roku firma Porsche AG stworzyła specjalną fundację, która ma się zająć zbadaniem prawdziwego dziedzictwa Rosenbergera.

Adolf Rosenberger. (Wikimedia Commons)

Pomysł na wyścigówkę
To właśnie Rosenberger, który wygrał wyścig górski eksperymentalnym Mercedesem Tropfenwagen z silnikiem za kierowcą, namówił Ferdynanda, by w projektowanej dla Auto Union wyścigówce Grand Prix umieścić silnik w tym samym miejscu.

Adolf Rosenberger w Mercedesie Tropfenwagen. (Wikimedia Commons)

Auto Union Typ 52
Gdy potężne wyścigowe wozy Auto Union, zaprojektowane przez pana Porsche, grzmiały na wyścigowych torach, po cichu powstał projekt niesamowitego auta, które w nomenklaturze biura projektowego uzyskało kryptonim Typ 52. Nadwozie potwora zaprojektował Erwin Komenda, autor Garbusa i Porsche 356. Samochód miał mieć centralnie zamontowany silnik V-16, o pojemności 4,4 litra, ze sprężarką mechaniczną, osiągający moc zdławioną do ok. 200 KM. Spodziewano się prędkości maksymalnej ok. 200 km/h oraz sprintu 0-100 km/h w 8,5 sekundy, co na 1934 rok stanowiło wyniki wręcz kosmiczne. Gdy się okazało, że do prowadzenia wściekłej wyścigówki trzeba mieć niepospolity talent, projekt wyciszono, bo raczej żaden zamożny nabywca superauta nie dałby sobie z nim rady.

Projekt superauta Auto Union – Porsche Typ 52. (Wikimedia Commons)

Pierwszy Volkswagen
Po raz pierwszy w niemieckiej prasie określenie „Volkswagen”, czyli samochód dla ludu, pojawiło się dzięki niejakiemu Josefowi Ganzowi, dziennikarzowi motoryzacyjnemu i zarazem inżynierowi żydowskiego pochodzenia, który stworzył koncepcję wyjątkowo prostego, praktycznego samochodu, przeznaczonego do masowej produkcji. Pracował nad pomysłem wydając niezwykle wpływowy magazyn Motor-Kritik (uwielbiam czytać reprinty w moim posiadaniu), zawierający ultraszczegółowe testy dostępnych samochodów. Bezlitośnie obnażał wady aktualnie produkowanych samochodów, a fabryki odpowiadały na krytykę pozwami – ale liczono się z jego zdaniem ogromnie. W drugiej połowie lat dwudziestych usiłował zainteresować swoim pomysłem na lekkie, tanie auto z silnikiem z tyłu kilka firm, w tym Zündapp, Ardie i DKW.

Josef Ganz w samochodzie Standard Superior. (Wikipedia)

Jego własnym prototypem o nazwie „Maikäfer” (chrabąszcz majowy) jeździli Ferdynand Porsche, jego syn Ferry oraz wspomniany Adolf Rosenberger, zachwycając się konstrukcją z centralnym elementem nośnym, silnikiem za kabiną oraz dwiema osiami wahliwymi. To właśnie dla Zündappa pan Porsche, cierpiący na brak przychodów po wywaleniu go z Mercedesa, zaprojektował samochód, którego projekt nosił oznaczenie „Typ 12” – bardzo, bardzo podobny do koncepcji Ganza. Sam Ganz był odpowiedzialny za namówienie dyrekcji Mercedesa do produkcji lekkiego auta z silnikiem z tyłu. Auto według jego koncepcji było wytwarzane przez firmę Standard pod nazwą Superior, i w 1933 na samochodowym salonie w Berlinie Ganz osobiście pokazał wóz Hitlerowi. Niedługo potem zaaresztowało go Gestapo, a po zwolnieniu zmuszony był uciekać z Niemiec do Szwajcarii (gdzie zresztą agenci Gestapo także go prześladowali). Schorowany i zapomniany, dokonał żywota w Australii w 1967 roku.

Okładka periodyku Motor-Kritik z lutego 1933 roku. Ilustrację stanowi zaprojektowane przez redaktora naczelnego podwozie samochodu Standard Superior. (Wikimedia Commons)

Ledwinka i odszkodowanie
Innym źródłem „inspiracji” dla pana Porsche był inżynier Hans Ledwinka, który w firmie Tatra opracował projekty samochodów, bardzo podobnych do późniejszego KdF, czyli Garbusa. Tatra usiłowała procesować się z Ferdynandem, ale zajęcie Czechosłowacji przez Wehrmacht oznaczało kres tych prób. Komunistyczny rząd Czechosłowacji postanowił po wojnie zmusić Volkswagena do przyznania się do winy – niemiecki koncern zapłacił CSRS w 1961 roku wielkie odszkodowanie za wykorzystanie projektów Ledwinki przez Ferdynanda Porsche. Ledwinka formalnie był Austriakiem, podobnie jak Porsche, który urodził się w wiosce Vratislavice nad Nisou.

Hans Ledwinka w 1939 roku. (Wikimedia Commons)

Ferdynand i SS
Tak, Ferdynand Porsche był członkiem NSDAP i otrzymał w 1942 roku honorowy stopień Oberführera SS. W niemieckich archiwach znajduje się także pokwitowanie odbioru przezeń tzw. Totenkopfring, czyli ceremonialnego sygnetu z trupią główką, wręczanego wyłącznie zasłużonym członkom SS i wiążącego się ze starogermańskim kultem, propagowanym przez Heinricha Himmlera, szczególnie z zamkiem w Wewelsbergu.

Legitymacja NSDAP Ferdynanda Porsche. (Bundesarchiv).
Potwierdzenie wysłania sygnetu SS panu Porsche przez Reichsführera SS Heinricha Himmlera. (Wikimedia Commons)
Totenkopfring. (Wikimedia Commons)

Syn Ferdynanda, też Ferdynand, dla odróżnienia zwany „Ferry”, również ma sporo wspólnego z SS. Biografowie rodziny skwapliwie przyznają, że owszem, syn genialnego inżyniera miał honorowy stopień w SS, ale nie mógł odmówić, gdy sam Adolf Hitler przyznał mu go podczas pokazu samochodu Typ 82, czyli wojskowego Kübelwagena. Sęk w tym, że to kłamstwo. Ferry Porsche zgłosił się do SS na ochotnika w 1938 roku, a w 1942 otrzymał stopień oficerski.

Ferry Porsche z Hitlerem i Himmlerem przy VW Typ 166. (Wikimedia Commons)

Obroty firmy konstrukcyjnej Porsche wzrosły gigantycznie dzięki kontraktom zbrojeniowym, a w zarządzanej przez starszego Ferdynanda wraz z zięciem, Antonem Piëchem, fabryce w Fallersleben (dziś Wolfsburg) oraz w zakładach czołgowych Nibelungenwerk w St. Valentin pracowali robotnicy przymusowi oraz sowieccy jeńcy wojenni. Do końca życia Porsche publicznie upierał się, że Hitler nie mógł wiedzieć o obozach koncentracyjnych… Biografowie profesora Porsche jako jednego z argumentów, mających wspierać tezę o jego dobroci, używają listów, jakie wystosowywał do władz III Rzeszy, prosząc o poprawienie racji żywnościowych dla więźniów, pracujących w podległych mu zakładach. Cóż, faktycznie napisał te listy, ale swoją prośbę motywował nie względami humanitarnymi, ale chęcią poprawienia wydajności pracy. Aspektem działalności niemieckich rodzin, które kolosalnie wzbogaciły się dzięki ścisłej współpracy z reżimem hitlerowskiem, o którym to aspekcie nigdy się nie mówi, był zwyczajny zysk. Weźmy na przykład fabrykę KdF/Volkswagenwerk: obroty działu sprzedaży, dzięki produkcji pojazdów dla Wehrmachtu i Waffen-SS, remontów bombowców Ju-88 oraz wytwarzaniu pocisków V-1 wzrosły między 1940 i 1944 rokiem z 31 na 297 milionów Reichsmarek.

Wmurowanie kamienia węgielnego fabryki KdF w Fallersleben przez Führera. 26 maja 1938. (Bundesarchiv)

Najbardziej okrutnym zarządcą zakładów produkcyjnych w Niemczech i Austrii, podlegających operacyjnie rodzinie Porsche, był zięć Ferdynanda, Anton Piëch, adwokat, który żelazną ręką kierował ogromną rzeszą robotników, z których znaczną część stanowili robotnicy przymusowi, sowieccy jeńcy wojenni i więźniowie filii obozu koncentracyjnego w Mauthausen. Jego synem był zmarły niedawno Ferdinand Piëch, wieloletni dyrektor techniczny Porsche i szef koncernu VW, w rzeczywistości najbardziej odpowiedzialny za tzw. Dieselgate.

Anton Piëch po wojnie. (Porsche-Holding)

cdn.

Zmiana czasu, czyli nowa świecka tradycja

Ryc. 1 Foto: Wikimedia/domena publiczna

Tytułem wstępu

Idea zarządzania czasem pojawiła się wraz z cywilizacją. Do tego czasu ludzie żyli w harmonii z rytmem dobowym narzuconym przez przyrodę. Wstawali „z kurami”, kładli się spać, kiedy robiło się ciemno. Dopiero organizacja społeczna narzuciła wspólne zasady regulujące dzienną aktywność. Uprzemysłowienie, praca najemna, a przede wszystkim pieniądz i globalizacja jego obiegu, zmusiły nas do wzmożenia wysiłków nad udoskonaleniem organizacji czasu. Użycie sztucznego oświetlenia było dużym krokiem w tym kierunku. Wymagało jednak ponoszenia wysokich kosztów, a jakość światła palących się świec nie dorównywała światłu słonecznemu.

Pomysł sztucznego wydłużenia naturalnego dnia powstał, a właściwie zaczął kiełkować pod koniec XVIII wieku, a zmaterializował się na początku XX jako jeszcze jeden środek zaradczy na chronicznie doskwierający nam brak czasu. Była to więc pierwsza próba czynnego wpływu na naturalny proces upływu czasu.

Czy zmiana czasu z zimowego na letni ma sens?

Z ekonomicznego punktu widzenia cykliczna zmiana czasu ma pewien sens, co prawda niewielki i nie wszędzie, ale ma. Z pobieżnych obliczeń wynika, że oszczędności nie przekraczają jednego procenta, i to tylko w krajach północnej Europy. Co ciekawe, obliczenia te przeprowadzono dopiero pod koniec XX wieku. Pomiary w stanie Indiana wykazały nawet wzrost zużycia energii w sezonie letnim po cofnięciu zegarów. Oznacza to, że inicjatywa wprowadzenia zmiany czasu i intuicyjnie wyobrażane korzyści były wielką pomyłką. Zawiodła intuicja. Po stronie kosztów lista jest o wiele dłuższa: koszty organizacyjne, zdrowotne, społeczne.

Ryc. 2 Pracownik stojący przy zegarze, który jest połączony kablem podziemnym z zegarem regulacyjnym w Ministerstwie Komunikacji. – 1932 r. Źródło: NAC

Rytm dobowy człowieka jest delikatnym mechanizmem. Nawet niewielkie jego zmiany powodują stres organizmu, zwłaszcza przy zmianie czasu z zimowego na letni, kiedy śpimy o godzinę krócej. Mimo, że zmiana czasu odbywa się w nocy z soboty na niedzielę, w poniedziałek i wtorek notuje się więcej wypadków przy pracy, zawałów serca i innych zdarzeń kardiologicznych. Zaburzenie, związane ze skróceniem czasu snu, mija po około dwóch-trzech dniach. Kiedy zajęto się bardziej serio negatywnymi skutkami zmiany czasu, okazało się, że czas zimowy (czyli ten przed wprowadzeniem zmiany czasu) jest bardziej dostosowany do ewolucyjnie ukształtowanego rytmu dobowego i organizm człowieka nigdy w pełni nie zaakceptuje czasu letniego, co było wnioskiem dość oczywistym.

Całemu zamieszaniu ze zmianą czasu jest winna zmienność długości dnia wynikająca z nachylenia osi Ziemi względem płaszczyzny jej obiegu wokół Słońca. Czas obiegu nie jest całkowitą wielokrotnością długości doby. Jakoś z tym sobie poradzono wprowadzając rok przestępny. Nie to jednak było największym problemem, korekty kalendarza można przecież wprowadzać co kilkaset lat. Problemem była zmienna długość dnia. Różnice są niebagatelne, bo najkrótszy dzień (przesilenie zimowe) trwa w Polsce 7-8 godzin, a najdłuższy 16-17 godzin.

Rzymianie poradzili z tym w problemem w dość oryginalny sposób. Przyjęto a priori, że dzień ma trwać 12 godzin, bez względu na porę roku. Dodatkowo ustalono (dekretem prawa rzymskiego), że to długość godziny ma być zmienna. Tak więc godzina „zimowa” trwała około 45 minut, a “letnia” 75 minut. Prosto i elegancko.

Krótko o strefach czasowych

Wprowadzenie zmiany czasu, jaką znamy obecnie, nie mogło się odbyć bez uprzednio dokonanych regulacji związanych z czasem lokalnym. Każdy kraj, ba, każde miasto, miały swój czas. Chodzi o czas uniwersalny i strefy czasowe. Oba te pojęcia zostały zaproponowane w 1878 przez Sanforda Fleminga, kanadyjskiego inżyniera i wynalazcę. Strefy czasowe wprowadzono w 1884 roku. Całą Ziemię podzielono na 24 strefy bazujące na południkach odległych o 15°, czyli o jedną godzinę. Południki są granicami stref czasowych tylko na morzach. Granice stref na lądzie dostosowano do granic państw tak, żeby małe i średnie kraje znajdowały się w całości tylko w jednej strefie czasowej, a duże obejmowały większą ich liczbę.

Od tej reguły są też ciekawe wyjątki, których nie omieszkam przedstawić. Chiny znajdują się tylko w jednej strefie czasowej mimo, że rozpiętość czasowa wynosi tam 3 godziny. Istnieją też strefy czasowe odległe od sąsiednich o pół godziny, na przykład w Iranie. W Nepalu granica strefy czasowej jest w odległości od UTC o 5:45 godziny. Nawet w Europie są odstępstwa, na przykład Francja i Hiszpania znajdują się w jednej strefie UTC+1:00, choć z racji położenia geograficznego powinny być w UTC+0:00. Wyjątków jest więcej, w większości mają one przyczyny polityczne.

Międzynarodowa linia zmiany daty przebiega wzdłuż granicy stref UTC+12:00, +14:00, UTC-12:00. Przechodzi przez Ocean Spokojny, wzdłuż południka 180°, omijając niektóre terytoria i archipelagi. Przekroczenie linii daty w kierunku wschodnim zmniejsza datę o jeden dzień, a przekroczenie linii daty w kierunku zachodnim zwiększa datę.

Historia zmiany czasu

Benjamin Franklin, wynalazca piorunochronu, napisał w 1794 roku żartobliwy artykuł o oszczędzaniu świec i przymusowym budzeniu ludzi rano za pomocą huku armat. Wszystko w kontekście optymalnego wykorzystania światła słonecznego. Żartobliwy ton artykułu oraz fakt, że ojciec Franklina był wytwórcą świec i mydła spowodowały, że czytelnikom umknęła idea dostosowywania czasu do swoich potrzeb, a temat nie został przez nikogo potraktowany poważnie. Temat utknął na prawie wiek, co nie oznacza, że w tym czasie nic się nie działo.

Ryc. 3 Benjamin Franklin, uczony, filozof, jeden z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych. Licencja Wikimedia Commons

Dopiero w 1895 roku nowozelandzki entomolog George Hudson, wiedziony potrzebą praktyczną, potrzebujący więcej czasu dziennego na obserwacje owadów, wpadł na pomysł urzędowej zmiany czasu, aby w miesiącach letnich wydłużyć aktywność dobową w świetle słonecznym. Argumentem ekonomicznym była prognozowana oszczędność sztucznych źródeł światła. Pomysł podjął Brytyjczyk William Willett, który w 1907 na własny koszt wydał broszurę „Marnotrawstwo światła dziennego”. Pomysł Willetta był bardzo zbliżony do obecnie stosowanych rozwiązań i polegał na cofnięciu zegarów o 80 minut (na raty po 20 minut w kolejnych tygodniach) w kwietniu i odwróceniu tej operacji we wrześniu. Według jego obliczeń oszczędności wyniosłyby 2,5 miliona funtów. Zyskał poparcie parlamentarzysty Roberta Pearce’a, a nawet samego Winstona Churchilla, ale z pomysłu nic nie wyszło.

30 kwietnia 1916 Niemcy i Austro-Węgry, motywowani wojennymi oszczędnościami węgla wprowadzili zmianę czasu na letni (Sommerzeit). Dołączyły do nich inne kraje (nie było wśród nich Polski). Po zakończeniu wojny niechęć społeczeństwa do tej nowinki zmusiła wszystkie rządy do rezygnacji ze zmiany czasu na długi czas. W Polsce podczas okupacji, w 1940 roku wprowadzono czas letni, którego stosowanie zostało przedłużone przez władze komunistyczne aż do 1949 roku. W 1957, pod wpływem „odwilży”, czas letni został znowu wprowadzony i tak trwał do 1964 roku. Po kilkunastoletniej przerwie zmianę czasu wprowadzono w 1977 roku i tak już jest do dnia dzisiejszego.

Nie znaczy to, że nic się nie dzieje. Referendum przeprowadzone w 2018 przez Komisję Europejską pokazało, że 84% społeczeństwa jest za likwidacją zmiany czasu, a Parlament Europejski zdecydował o wycofaniu w 2021 roku dyrektywy o zmianie czasu, pozostawiając decyzje w rękach poszczególnych państw. Ostatecznie tylko kilka państw zdecydowało o rezygnacji z dotychczas obowiązujących zasad, a pozostałe, w tym Polska, pozostały przy starych zasadach. Skończyło się na tym, że będzie tak jak było, do 2026 roku.