Młodzieńcze lektury: dinozaury i spółka

Ojciec założyciel naszego bloga, Mirosław Dworniczak, opowiadał tu niedawno o lekturach, które w latach szkolnych ukształtowały jego widzenie świata i zainteresowania naukowe. Tak się składa, że wiele z nich wpłynęło również na mnie, bo także zafascynowała mnie nauka: chemia, fizyka, astronomia, matematyka – i podobnie jak Mirosław wychowałem się na Lemie w nie mniejszym stopniu niż na braciach Grimm czy Andersenie. Ale kto śledzi moje wpisy, ten nie mógł nie zauważyć w nich także fascynacji biologią i ewolucją. Nie jest to hobby bez związku z moim zawodem językoznawcy, bo język to najważniejszy składnik ewolucji kulturowej naszego gatunku, a zdolność do jego używania to produkt ewolucji biologicznej. Jednak ewolucja zainteresowała mnie o wiele wcześniej niż językoznawstwo. A było to tak:

Pałkarze i uczeni

Rok 1968 obfitował w dramatyczne wydarzenia polityczne, które dość dobrze pamiętam, choć nie wszystko z nich rozumiałem, jako że w marcu owego roku byłem dopiero w II klasie szkoły podstawowej. Ale obok polityki życie toczyło się także innymi torami. W latach 1963–1971 odbyła się seria polsko-mongolskich ekspedycji paleontologicznych na pustynię Gobi. Przywieziono z nich ogromny materiał, z którego największym zainteresowaniem opinii publicznej cieszyły się skamieniałości dinozaurów z okresu kredowego. Jednym z głównych uczestników wypraw była profesor Zofia Kielan-Jaworowska (1925–2015), kierująca Zakładem Paleozoologii PAN, wielka dama nauki – nie tylko polskiej, ale i światowej. Była ona inicjatorką urządzenia w wynajętych pomieszczeniach Pałacu Kultury wystawy „Dinozaury z Pustyni Gobi”, popularyzującej wyniki przeprowadzonych badań.

Wystawa miała zostać otwarta wiosną 1968 r., ale właśnie wtedy milicja pałowała demonstrujących studentów. Profesor Kielan-Jaworowska – osoba o silnym charakterze, fascynującej biografii i pięknej, wręcz bohaterskiej karcie okupacyjnej – wypowiedziała się publicznie w ich obronie, a partia natychmiast zażądała od PAN jej głowy. Po kilku miesiącach sporów i negocjacji ukarano ją „zwróceniem ostrej uwagi”, ale pozostawiono na stanowisku. Dlatego na przełomie czerwca i lipca mogło nastąpić otwarcie wystawy. Przyciągnęła tłumy zwiedzających, wśród których byli moi rodzice i ja. Szkielety i rekonstrukcje dinozaurów, których nazwy łacińskie od razu wryły mi się w pamięć, zrobiły na mnie kolosalne wrażenie, a broszura z wystawy (zawierająca między innymi zarys systematyki i szkicowe drzewo rodowe dinozaurów) stała się na jakiś czas moją ulubioną lekturą. Szybko jednak sięgnąłem po popularnonaukowe publikacje prof. Kielan-Jaworowskiej: Czterysta milionów lat historii kręgowców (Wiedza Powszechna, 1965), Polowanie na dinozaury (Wydawnictwo Geologiczne, 1968) i Przygody w skamieniałym świecie (Nasza Księgarnia, 1973). Ich okładki widnieją na ryc. 1.

Ryc. 1.

O ile dwie ostatnie pozycje były lekkostrawne nawet dla kompletnie niezorientowanego laika, to pierwsza stanowiła pewne wyzwanie dla czytelnika z podstawówki. Wprowadziła mnie jednak w zagadnienia paleontologii i biologii ewolucyjnej; potem mogłem już bez trudu sięgać po lektury jeszcze bardziej zaawansowane. Zaraziłem się także od prof. Kielan-Jaworowskiej fascynacją nie tylko mezozoicznymi olbrzymami, ale tym, co ewoluowało w ich cieniu, a zwłaszcza pierwotnymi ssakami. Zresztą ogólnie uważam, że ewolucja grup niepozornych i mało „charyzmatycznych” (z punktu widzenia niespecjalistów) bywa szczególnie ciekawa.

Czeska sztuka paleo

W latach sześćdziesiątych ukazały się także w wersji polskiej pięknie wydane, kolorowe albumy czeskiego duetu: Josefa Augusty (1903–1968) i Zdeňka Buriana (1905–1981). Pierwszy był paleontologiem i popularyzatorem nauki, a drugi malarzem i ilustratorem o specjalności, którą dziś określilibyśmy mianem paleoartysty. Albumy zawierały całostronicowe rekonstrukcje – sceny z życia dawnych zwierząt i roślin – połączone z fachowym opisem autorstwa Augusty. Artysta naturalnie kierował się fachowymi wskazówkami paleontologa. Moje ulubione albumy to Zwierzęta minionych epok i Człowiek kopalny, wydane przez Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych w 1966 r.

Ryc. 2.

Zdeněk Burian był znakomitym artystą i jego ilustracje rozpalały wyobraźnię. Nauka jednak idzie naprzód i wspaniałe czeskie albumy mają dziś znaczenie czysto historyczne. Iguanodon przywodzący na myśl Godzillę z japońskich filmów albo Brachiosaurus człapiący po dnie głębokiego jeziora i skubiący rośliny podwodne (patrz ryc. 2 po lewej) niewiele mają wspólnego z dzisiejszą wizją dinozaurów jako zwierząt ruchliwych, szybko biegających, często upierzonych i co najmniej częściowo stałocieplnych. Sugerowany przez Augustę i Buriana tryb życia, choć przedstawiony sugestywnie, nie jest w ogóle możliwy: z klatką piersiową i płucami zanurzonymi wiele metrów pod wodą dinozaur nie byłby w stanie oddychać. Nie można jednak mieć pretensji do autorów, że nie znali z wyprzedzeniem efektów dinozaurowej rewolucji, która rozkręciła się na dobre dopiero w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX w. To samo dotyczy wiedzy o kopalnych przodkach i kuzynach człowieka. Neandertalczyk prezentowany przez Buriana, przygarbiony i włochaty, z cokolwiek szympansim profilem twarzy (ryc. 2 po prawej), zupełnie nie pasuje do  dzisiejszego obrazu Homo neanderthalensis jako gatunku siostrzanego wobec H. sapiens, a nie „ogniwa przejściowego” ewolucji.

Wiedza się przedawnia, ale i odmładza

Gdyby ktoś dziś chciał napisać książkę o ewolucji kręgowców, musiałby przede wszystkim nadać jej inny tytuł  (np. 500+ milionów lat historii kręgowców), bo zapis kopalny kręgowców cofnął się do wczesnego kambru, a zapewne wyodrębniły się one spośród innych zwierząt już w ediakarze. Oczywiście także przebieg ich ewolucji musiałby dziś wyglądać w szczegółach inaczej niż w książce Zofii Kielan-Jaworowskiej. Widząc, jak szybko starzeją się moje ulubione lektury, nauczyłem się, że za rozwojem nauki trzeba nadążać całe życie i że nigdy nie mówi ona „ostatniego słowa” o świecie. Na tym zresztą polega jej siła: każdą teorię można poprawić, uzupełnić, albo wyrzucić do kosza i zaproponować lepszą. Gdybym się urodził o pokolenie później, zapewne zrobiłby na mnie wrażenie Park Jurajski Spielberga, a dokształcałbym się z książek Richarda Dawkinsa. Ale i tak musiałbym nadążać w miarę swoich możliwości za postępem wiedzy.

Pamiętam dobrze niektóre szczególnie zagadkowe znaleziska polsko-mongolskie z pustyni Gobi, na przykład parę gigantycznych (240 cm długości) szponiastych kończyn przednich. Odkryła je Zofia Kielan-Jaworowska, a opisała inna wielka paleontolożka polska, Halszka Osmólska, wraz z Ewą Roniewicz. Dinozaura, który był ich właścicielem, nazwano Deinocheirus mirificus. Kończyny zachowały się wraz z obręczą barkową i fragmentami kręgów i żeber, reszta szkieletu uległa jednak erozji. Odlewy „strasznych łap” (tyle mniej więcej oznacza nazwa rodzajowa) są ozdobą wielu muzeów historii naturalnej rozrzuconych po świecie (jest to notabene instytucja, której Polska się na razie nie dorobiła, co powinno być uważane za hańbę narodową).

Przez kolejne cztery dziesięciolecia można było tylko spekulować, jak wyglądał cały Deinocheirus. Dopiero w XXI w. zaczęto odkrywać części szkieletów dwóch kolejnych okazów, a także odzyskiwać z prywatnych kolekcji fragmenty wywiezione z Mongolii przez nielegalnie operujących „złodziei kości”.  Umożliwiło to kompletną rekonstrukcję szkieletu D. mirificus. Był to, jak się okazało, olbrzymi ornitomimozaur – największy znany przedstawiciel grupy nazywanej nieformalnie „dinozaurami strusiopodobnymi”. Jego metrowej długości czaszka była bezzębna i wyposażona w dziób podobny do kaczego. Pionowe wyrostki kręgów tworzyły na jego grzbiecie rodzaj żagla lub garbu. Zrośnięte kręgi na końcu ogona sugerują, że kończył się on wachlarzem z piór. Deinocheirus był prawdopodobnie wszystkożerny; na pewno nie był superdrapieżnikiem, a potężne szpony służyły raczej do wykopywania z ziemi roślin niż do polowania. Mierzył do 12 m długości i 3–4 m wysokości. W sumie wyglądał dziwniej, niż ktokolwiek mógłby był przypuszczać w latach sześćdziesiątych.

Ludzie, którzy dokonywali pionierskich odkryć w czasach, gdy chodziłem do szkoły podstawowej, byli współautorami przełomowych osiągnięć kolejnych dekad. Zofia Kielan-Jaworowska przyczyniła się ogromnie do rozwoju badań nad skomplikowaną, trwającą ponad sto milionów lat ewolucją ssaków mezozoicznych i nad ich taksonomią. Partnerem polskich paleontologów podczas ekspedycji w latach 1963–1965 był ich znakomity mongolski kolega (wciąż żyjący) Rinczen Barsbold, późno doceniony na Zachodzie, bo większość jego wczesnych publikacji ukazywała się po rosyjsku i z trudem wchodziła w światowy obieg wiedzy. Ten sam Barsbold był współautorem publikacji w Nature (2014), w której rozwiązano zagadkę deinocheira.

Spod łóżka do gwiazd

Pytanie do zespołu „Eksperymentu Myślowego” od @pgabrych (Twitter): Czemu kurz zbija się w tzw. koty?

Kurz najłatwiej zbija się w „koty” w pewnych charakterystycznych miejscach, najczęściej pod meblami, gdzie najtrudniej sięgnąć szczotką lub odkurzaczem (a zatem kurz może ewoluować bez zakłóceń), a także tam, gdzie regularnie występuje ruch powietrza (na przykład na kratkach wywietrzników i na wentylatorach chłodzących radiatory komputerów). Jeśli przyjrzymy się „kotu” uważnie, znajdziemy w nim najrozmaitsze składniki włókniste: włosy człowieka i sierść zwierząt domowych, fragmenty włókien naturalnych i syntetycznych oraz inne drobinki: złuszczony naskórek, pyłki roślin, zarodniki grzybów, strzępki pajęczyn, drobiny żywności, fragmenty ciała martwych stawonogów i ich odchody, drobiny mineralne, pyłowe zanieczyszczenia powietrza, a nawet pył mikrometeorytowy (opadający bez przerwy na Ziemię w ilości rzędu 0,01 kg/km² dziennie).

Dlaczego kurz ma tendencję do tworzenia puszystych skupień? Po pierwsze – zauważmy, że jego składniki są lekkie i może je unieść lub przesunąć nawet słabiutki strumień powietrza, powstający, gdy otwieramy drzwi lub okna, pozwalamy wtargnąć z zewnątrz podmuchowi wiatru, a nawet gdy po prostu poruszamy się po pomieszczeniu i wykonujemy różne czynności domowe. Przemieszczając się, drobiny kurzu przelotnie stykają się z sobą i mogą się mechanicznie splątać, zwłaszcza jeśli mają strukturę włóknistą, a powierzchnię pokrytą mikroskopijnymi nierównościami. Ale jest jeszcze inny, istotniejszy czynnik, który pomaga im tworzyć skupienia: elektrostatyka.

„Kot” upolowany specjalnie na potrzeby tego wpisu. Zdjęcie wykonane przez autora.

Zapewne zdarzyło Wam się wstać z fotela, dotknąć uziemionego metalowego przedmiotu w suchym pomieszczeniu i doznać nieprzyjemnego „kopnięcia prądem”, połączonego z przeskokiem iskry. Jeśli ubranie i obicie fotela wykonane są z różnych materiałów, oddalonych od siebie w tzw. szeregu tryboelektrycznym, kontakt między nimi powoduje wędrówkę ładunków elektrycznych na styku ich powierzchni. Suche powietrze jest dobrym izolatorem, więc wstając z fotela, rozdzielamy te ładunki. Tapicerka fotela i nasze ciało pozostają naładowane (z przeciwnymi znakami). Między naszym ciałem a przedmiotami w jego otoczeniu powstaje różnica potencjału. Jeśli jest ona wystarczająco duża, dotknięcie klamki, uchwytu lodówki, kaloryfera, metalowego zlewu, a nawet czyjejś ręki powoduje, że zgromadzony ładunek pokonuje rezystancję skóry i gwałtownie odpływa jako impuls prądu elektrycznego.

Samo zjawisko elektryzowania się obiektów przez kontakt i tarcie jest dobrze znane od starożytności: prefiks elektro- pochodzi od greckiego ḗlektron ‘bursztyn’ (substancja łatwo ulegająca naładowaniu przez potarcie, o czym pisał już Pliniusz Starszy w I w. n.e.). Wykorzystywane jest od dawna w klasycznych maszynach elektrostatycznych (takich, jakie posiada każda szkolna pracownia fizyczna) czy w generatorach Van de Graafa, ale nadal nie wszystkie szczegóły jego mechanizmu są wyczerpująco opisane od strony teoretycznej. Na potrzeby naszej dyskusji wystarczy jednak wiedzieć, że drobiny składające się na to, co nazywamy kurzem, popychane przez ruchy powietrza, mogą gromadzić ładunki elektryczne przez kontakt z materiałami, z którymi się stykają, a nawet wskutek tarcia aerodynamicznego.

Nie są to ładunki wielkie (w odróżnieniu np. od ładunku gromadzącego się w kroplach wody i kryształkach lodu w chmurze burzowej), ale wystarczają, żeby powodować indukcję – polaryzację ładunków elektrycznych w jeszcze mniejszych drobinach w swoim najbliższym otoczeniu. Choć cząstka kurzu jako całość ma sumaryczny ładunek zerowy, to ładunki dodatnie i ujemne w jej molekułach „rozjeżdżają się” pod wpływem zewnętrznego pola elektrycznego. Cząstki te mają tak znikomą masę, że siły kulombowskie łatwo przyciągają je do większej cząstki wcześniej naelektryzowanej, podobnie jak skrawki papieru przywierają do potartej o tkaninę bryłki bursztynu.

Powstaje w ten sposób „ośrodek kondensacji kota”, który jako całość o ażurowej, „fraktalnej” strukturze i dużej powierzchni w stosunku do masy łatwo gromadzi jeszcze większy ładunek elektryczny, przesuwając się nieznacznie pod meblami pod wpływem podmuchów powietrza, a przez to tym łatwiej przyciąga jeszcze więcej spolaryzowanych elektrycznie cząstek pyłu. Ta kombinacja mechanicznego splątania włókienek z przyciąganiem elektrostatycznym wszelkich drobin powoduje, że „kot” rośnie jak na drożdżach i może osiągnąć imponujące rozmiary, zanim odkryjemy go przy jakichś generalnych porządkach.

Nawiasem mówiąc, polski nie jest jedynym językiem, który używa „figury zoologicznej”, aby nazwać opisywane zjawisko. Po angielsku „kot” nazywa się zwykle dust bunny (czyli króliczek z kurzu). Po niemiecku mamy z kolei takie określenia jak Wollmaus (mysz wełniana) lub Staubmaus (mysz z kurzu), a w wariancie austriackim Lurch (płaz). Po fińsku „kota” określa się słowem villakoira (pudel, dosłownie: ‘wełniany pies’). „Koty” mogą zresztą obrastać we własną faunę, na którą składają się głównie szeroko rozpowszechnione roztocze z rodziny Pyroglyphidae. Nie są one pasożytnicze, odżywiają się szczątkami organicznymi (np. złuszczonym naskórkiem), ale bywają dokuczliwe pośrednio, ponieważ ich odchody mogą wywoływać u ludzi reakcje alergiczne, takie jak atopowe zapalenie skóry albo astma oskrzelowa. Dlatego lepiej nie hodować pod łóżkiem zbyt opasłych kotów.

Trzydzieści dysków protoplanetarnych wokół młodych gwiazd w gwiazdozbiorze Oriona z kolekcji teleskopu kosmicznego Hubble’a. W takich miejscach rosną kosmiczne „koty”. Źródło: ESA (licencja CC-A 4.0).

Astrofizycy modelujący zachowanie cząstek pyłu kosmicznego np. w dyskach protoplanetarnych nie bardzo potrafili wyjaśnić, w jaki sposób cząstki, które osiągnęły średnicę około milimetra, mogą dalej ulegać zbrylaniu w większe obiekty, aż staną się zdolne do grawitacyjnego skupiania się w planetezymale (zarodki planetoid i planet) o rozmiarach kilometrowych lub większych. Modele sugerowały, że cząstki milimetrowej lub centymetrowej wielkości powinny raczej odbijać się od siebie i pozostawać w rozdrobnieniu w wyniku zderzeń. Eksperymenty dowiodły jednak, że kolizje między takimi okruchami mogą powodować powstawanie par drobin przeciwnie naładowanych nawet jeśli składają się one z tego samego materiału. W przestrzeni kosmicznej nie brak też innych mechanizmów elektryzujących cząstki pyłu, takich jak plazma generowana przez promieniowanie kosmiczne albo rozpad izotopów promieniotwórczych (takich jak 26Al albo 40K), powstających wskutek zderzeń wysokoenergetycznych protonów z jądrami atomów bądź wyrzucanych przez supernowe. Przyciąganie kulombowskie umożliwia zatem zbrylanie się pyłu i likwiduje „barierę ewolucyjną”, która uniemożliwiałaby ciągły wzrost rozmiarów bryłek między skalą mikrometrową (gdzie rolę „kleju” odgrywają siły van der Waalsa) a planetezymalami (gdzie pałeczkę przejmuje grawitacja).

Jeśli tak jest w istocie, to „koty” pod łóżkiem pomagają zrozumieć, jak powstają układy planetarne.

Linki uzupełniające

Co do kosmicznych dust bunnies, patrz: https://www.nature.com/articles/s41567-019-0728-9

A co ma z tym wszystkim wspólnego Brian May, gitarzysta Queen (ale także doktor astronomii i specjalista od pyłu kosmicznego)? https://www.esa.int/Space_Safety/Hera/Brian_May_helps_show_Hera_s_target_asteroid_may_be_dust_bunny