Wynalazek dorównujący perpetuum mobile

W artykule Biorezonans, radionika, biofotony, pseudomedycyna pisałem o amerykańskim wynalazcy Royalu Raymondzie Rife, wynalazcy mikroskopii poklatkowej a także twórcy teorii śmiertelnych częstotliwości radiowych niszczących organizmy chorobotwórcze. Teorii równie rewolucyjnej co nieprawdziwej, niemającej potwierdzenia na gruncie badań naukowych.

Rife jest też wynalazcą supermikroskopu, powiększającego powyżej teoretycznej granicy wyznaczonej przez długość fali światła widzialnego. Niestety niedziałającego. Samo powiększenie to nie wszystko, ważniejsza jest rozdzielczość widzianego obrazu, a ta praw fizyki nie pokona. Poniżej postaram się obiektywnie (w miarę możliwości) przedstawić historię mikroskopów Rife’a, wynalazcy, wizjonera, oszusta, człowieka nietuzinkowego i przegranego.

Ryc. 1 Royal Rife z jednym ze swoich urządzeń w 1931 roku (zdjęcie z magazynu Popular Science)

Royal Rife był cenionym i uznanym projektantem mikroskopów. Urodził się w Stanach Zjednoczonych w 1888 w rodzinie szkockiej. Studiował w Johns Hopkins University. Już w trakcie studiów zaczął pracować w amerykańskim oddziale Carl Zeiss. Jako pierwszy uzyskał film z obrazów mikroskopowych pokazujący poruszające się drobnoustroje oraz zbudował mikroskop wykorzystujący światło spolaryzowane. Ambicją tego wynalazcy było jednak stworzenie mikroskopu o dużo wyższej rozdzielczości niż ówczesne mikroskopy optyczne.

Koncepcję ultramikroskopu opracował Henry Siedentopf, który wspólnie z Adolfem Zsigismondy, późniejszym laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie chemii, skonstruował pierwsze takie urządzenie, służące do obserwacji cząstek koloidowych. Ultramikroskop pozwalał obserwować obiekty o wielkości mniejszej niż długość fali światła (ok. 500 nanometrów), których, z przyczyn obiektywnych, nie można było obserwować w klasycznych mikroskopach optycznych. W jaki sposób? Klasyczny mikroskop rejestruje światło odbite lub pochłonięte przez preparat. Ultramikroskop rejestruje światło rozproszone. Padające z boku światło rozprasza się na cząstkach koloidowych (tzw. stożek Tyndalla”) tworząc plamki światła. Wadą tego rozwiązania była niemożność obserwacji kształtu, wielkości i struktury obserwowanego obiektu, a niezaprzeczalną zaletą możliwość rejestracji obecności i ruchu cząstek o wielkości pojedynczych nanometrów. Dlatego ultramikroskop nadawał się tylko do obserwacji cząstek koloidowych, ruchów Browna oraz ścieżek jonizacji czyli obiektów punktowych, bezwymiarowych.

Rife, zafascynowany ultramikroskopią, mikroskopią ciemnego pola”, mikroskopią szczelinową oraz mikroskopią w ultrafiolecie zapragnął skonstruować mikroskop optyczny, działający na klasycznych zasadach, ale pozwalający osiągać powiększenia wielokrotnie przekraczające granicę wyznaczoną przez prawa fizyki i omijający ograniczenia ultramikroskopu Siedentopfa. Chciał stworzyć supermikroskop do obserwacji obiektów biologicznych w tym wirusów. Zaczął eksperymentować z dodatkowymi soczewkami, materiałami (kwarc), płynami, w których zanurzał soczewki i w końcu ogłosił, że zbudował mikroskop optyczny zdolny obserwować wirusy.

Typowe wirusy mają wielkość około 200 nanometrów (miliardowych części metra) i żaden z ówczesnych mikroskopów optycznych nie był zdolny nawet zbliżyć się do rozdzielczości pozwalającej je obserwować. Gdyby to było prawdą i Uniwersalny mikroskop” Rife’a działał – byłaby to rewolucja w mikroskopii, nawet teraz. Współczesne mikroskopy elektronowe widzą” wirusy, ale przygotowanie preparatu do obserwacji elektronowej wymaga „zabicia” obiektu obserwacji, zabarwienia i umieszczenia w odpowiedniej żywicy. Następnie taki preparat kroi się na plasterki i dopiero wtedy obserwuje. Nie jesteśmy więc zdolni obserwować żywych” wirusów, a jedynie ich martwe preparaty, w dodatku tylko w odcieniach szarości. Mikroskop Rife’a obiecywał o wiele więcej.

Ryc. 2 Rife 3 “Universal microscope” z 1933 roku.
Źródło: https://www.quekett.org/wp-content/uploads/2021/01/Bracegirdle-Rife-microscopes.pdf

Projektowane przez siebie mikroskopy nazwał Rife 1, Rife 2 aż do Rife 5. Rife 3 nazwany Mikroskopem uniwersalnym” miał być tym jednym, jedynym mikroskopem do wszystkich zastosowań. Deklarowane powiększenie, jakie oferował ten mikroskop wynosiło 50000x. Należy pamiętać, że maksymalne powiększenie klasycznego mikroskopu optycznego w świetle widzialnym to 1500x, a w spolaryzowanym ultrafiolecie 3500x.

Mikroskop Rife’a składał się z 5682 części. Elementy optyczne były wykonane z kwarcu. Zainteresowanie było ogromne, ale z czasem przyszło rozczarowanie. Mikroskop Rife’a działał (chyba, bo nie został nigdy publicznie zaprezentowany w akcji), był funkcjonalny (jak inne mikroskopy), oferował, dzięki dodatkowym soczewkom, dużo większe powiększenie, ale, niestety, kosztem zmniejszonej rozdzielczości. Niska rozdzielczość w połączeniu z dużym powiększeniem powodowała powstawanie licznych rozmazanych punktowych artefaktów, które Rife brał za wirusy.

Opowieści Rife’a o swoim mikroskopie zainteresowały badaczy i, co naturalne, zażądali oni dowodu w postaci działającego urządzenia. Niestety, do prezentacji nigdy nie doszło. Do czasów współczesnych dotrwało jedynie kilka egzemplarzy, w tym jeden Rife 5, znajdujący się w Science Museum w Londynie i jeden Rife 2 wystawiony w firmie aukcyjnej Bonhams (sprzedany za 14400 GBP) [1]

Ryc. 3 Mikroskop Rife 2.
Źródło: https://www.bonhams.com/auctions/16871/lot/113/

I tu można zakończyć opowieść o niespełnionym, ambitnym i lekko szalonym wynalazcy. Można także uznać Rife’a za zwykłego oszusta, ale on był jednak prawdziwym wynalazcą. Oprócz mikroskopii poklatkowej i wielu ulepszeń klasycznych mikroskopów optycznych skonstruował gitarę 100-strunową i był zapalonym motorowodniakiem. Wydaje się też, że w swój wynalazek cudownego mikroskopu wierzył, przynajmniej do czasu. Czyżby nie zdawał sobie sprawy z twardych ograniczeń fizycznych? Na pewno wiedział o ograniczeniach fizycznych, był doświadczonym konstruktorem. Niestety dużą winę ponosi środowisko, zarówno naukowe jak i medialne. Smithsonian Institute opublikował entuzjastyczny raport, w którym opisuje dzieło Rife’a jako wyposażony w przepuszczaną i monochromatyczną wiązkę ciemnego pola, spolaryzowanego, szczelinowego oświetlenia, w tym także specjalne urządzenie do krystalografii”. Szacowny Instytut dodał w swoim raporcie, że kilku lekarzy uczestniczyło w pokazie innego mikroskopu Rife’a i byli pod wrażeniem jakości obrazu i dużego powiększenia. Rife zaś donosił o obserwacjach guzów nowotworowych, które zawierają wiele rodzajów drobnoustrojów. Być może było to przygotowanie do premiery swojego nowego wynalazku, urządzenia emitującego “promieniowanie wiązki”, które miało niszczyć drobnoustroje chorobotwórcze specjalnie dobraną częstotliwością promieniowania elektromagnetycznego. Pisałem o tym w Biorezonans, radionika, biofotony, pseudomedycyna, a w bibliografii umieszczam link do obszernej tabeli częstości śmiertelnych oscylacji Rife’a. [8]

Ograniczenia fizyczne klasycznego mikroskopu optycznego

Mikroskopia optyczna wykorzystuje światło widzialne o określonym zakresie długości fal. Światło przechodząc przez mały otwór ulega załamaniu czyli dyfrakcji i na ekranie, zamiast punktu otrzymujemy rozmazaną plamkę. Wielkość tej plamki zależy od długości fali światła. Im fala krótsza, tym plamka mniejsza. Światło czerwone da nam większą plamkę niż światło niebieskie. Długość fali światła, w którym obserwuje się obraz mikroskopowy, decyduje o rozdzielczości czyli najmniejszych obiektach, które jesteśmy zdolni obserwować. Tę zasadę sformułował Ernest Abbe w 1873 roku, a więc Rife musiał ją znać. Abbe był też konstruktorem najbardziej rozpowszechnionej wersji kondensora do mikroskopu, który Rife stosował w swoich urządzeniach (patrz specyfikacja mikroskopu Rife 2 [6]).

Wzór Abbe’go wygląda tak:
d = λ/1,6
gdzie:
d – rozmiar najmniejszej rozróżnialnej plamki
λ – długość fali światła
1,6 – stała zależna od konstrukcji mikroskopu (zwykle przyjmuje się 1,6)

Dla światła czerwonego o długości fali 700 nm wielkość plamki wynosi 437 nm czyli sporo więcej niż wielkość wirusa (20 – 300 nm). Nawet światło niebieskie nie zobaczy” wirusa, a tym bardziej szczegółów jego budowy.

Co innego elektrony. Elektrony nie podlegają granicy dyfrakcji Abbego, a odpowiednio przyspieszone pozwalają prowadzić obserwacje w rozdzielczości nawet 0,05 nm. Ale o tym napiszę innym razem.

Źródła:

  1. https://rife.org/rife-era-technology
  2. https://www.reddit.com/r/ArtefactPorn/comments/fqnfzh/rife_3_universal_microscope_1933_995x723/
  3. https://www.power-waves.com/royal-raymond-rife/?lang=en&v=9b7d173b068d
  4. https://www.scirp.org/%28S%28351jmbntvnsjt1aadkposzje%29%29/reference/referencespapers.aspx?referenceid=2893354
  5. https://www.quekett.org/wp-content/uploads/2021/01/Bracegirdle-Rife-microscopes.pdf
  6. https://www.bonhams.com/auctions/16871/lot/113/
  7. https://sustainable-nano.com/2017/08/18/royal-rifes-universal-microscope-and-why-it-cant-exist/
  8. https://www.spooky2-mall.com/download/spooky2rifefrequencylist.pdf

Biorezonans, radionika, biofotony, pseudomedycyna

Zastrzeżenie
Na wstępie zastrzegam, że użyte w tekście sformułowania „terapia”, „diagnostyka”, „metoda diagnostyczna” i inne terminy medycyny klasycznej będą użyte w znaczeniu ironicznym. Trudno przecież poważnie traktować zwykły miernik rezystancji (omomierz) jako nowoczesne, przełomowe i skuteczne urządzenie diagnostyczno-terapeutyczne. Nie używam także do tych określeń cudzysłowów, gdyż musiałbym zastosować je do co trzeciego wyrazu.

Co to w ogóle jest?
Biorezonans (ang. bioresonance therapy, BRT) to powszechnie używana nazwa metody diagnostycznej i terapeutycznej opracowanej w 1977 roku przez Franza Morella i Ericha Rasche. Skuteczność tej metody i przydatność diagnostyczna, niepotwierdzona badaniami EBM (Evidence Based Medicine) jest porównywalna do skuteczności placebo. Franz Morell, blisko związany ze scjentologami, zmodyfikował nieco ich urządzenie E-meter, wymyślił teorię i w aurze nowości powstało pierwsze urządzenie biorezonansowe. W nomenklaturze montypythonowskiej można powiedzieć, że powstał pierwszy aparat, który robi „piiiii…”.

Zasada działania biorezonansu nie jest ujawniana, w przeważającej części urządzeń jest to po prostu miernik rezystancji z wyprowadzonymi dwiema elektrodami mocowanymi do skóry. Zmiany oporności są następnie interpretowane według niejasnych, niezrozumiałych zasad jako stany chorobowe. Według producenta, elektrody emitują zmienne pole elektromagnetyczne, które wchodzi w interakcję (rezonans) z polem elektromagnetycznym komórek ciała. Naturalna częstotliwość rezonansowa komórek zmienia się, co pozwala aparatowi postawić diagnozę. Możliwe jest także leczenie poprzez stymulację komórek, a co za tym idzie odwrócenie zmian chorobowych. Tyle producenci. Widać tu pewne nawiązanie do tradycyjnej chińskiej akupunktury (sygnały zdrowe, sygnały patogenne).

Budowa wewnętrzna urządzenia, schemat połączeń i użyte podzespoły są trzymane w tajemnicy. Jest to typowa „czarna skrzynka”, a nawiązanie do Abramsa, prekursora biorezonansu, opisanego niżej, jest wyraźne. Jest to częsty motyw w „przełomowych, cudownych wynalazkach” – wynalazca nie może zdradzić tajemnicy wynalazku, bo… (tu następuje szereg argumentów w stylu kota Schroedingera: nie można tego otworzyć i badać bo przestanie działać, wybuchnie, oślepi, straci właściwości…).

Biorezonans jest kolejną techniką pseudomedycyny, która wykorzystuje przepływ prądu elektrycznego, pola magnetycznego lub innych wibracji nieznanej natury o różnych częstotliwościach przez ciało człowieka, do diagnostyki i leczenia.

Jak to działa?
Zasada działania (w trybie leczenia) według Morella i Rasche [4], wynalazców tego urządzenia: „wibracje powodujące choroby” emitowane z ciała są zamieniane w „zdrowe wibracje” za pomocą opracowanego przez nich urządzenia biorezonansowego i podawane z powrotem do ciała. Pacjent trzyma w dłoniach dwie elektrody podłączone do urządzenia (Ryc. 1).

Ryc. 1 Elektrody urządzenia do biorezonansu. Źródło [4]

Elektroda ujemna wychwytuje patologiczne wibracje, przekazuje do „czarnej skrzynki”, gdzie wibracje są zamieniane na „dokładnie te wibracje które wprawiają w ruch proces zdrowienia”, elektroda dodatnia ponownie je emituje i przekazuje do komórek organizmu. Inna technika, bardziej zaawansowana, wykorzystuje wibracje środków homeopatycznych lub kropli esencji kwiatowych Bacha, które można wprowadzić do ciała pacjenta za pomocą tych samych elektrod. W tym celu zamkniętą butelkę z płynem podłącza się do urządzenia przetwarzającego sygnały umieszczonego między jedną a drugą elektrodą. Technika ta pozwala także na przekazanie do organizmu pacjenta leczniczych wibracje kamieni szlachetnych i metali.

Na co pomaga?
Praktycznie na wszystko. Wystarczy 6-10 sesji aby wyleczyć każdą chorobę, w szczególności alergię, stany bólowe, choroby układu oddechowego (astma, POChP), reumatyzm. Czyli leczy choroby przewlekłe, dolegliwe, skłaniające pacjenta do rozpaczliwych poszukiwań jakichkolwiek środków zaradczych.

Podbudowa teoretyczna
„Czarna skrzynka” biorezonansowa wykorzystuje teorię biofotonową niemieckiego fizyka Fritza-Alberta Poppa (teoria nigdy nie została udowodniona). Zgodnie z tą teorią ultrasłabe komórkowe promieniowanie świetlne otacza każdy organizm „polem siłowym”, w które można ingerować wstrzykując leczące wibracje lecznicze. To jeszcze nic. Bardziej „odjechane” teorie mówią o „sześciowymiarowych hiperfalach”, „nadprzewodnictwie” czy „prądach plazmy elektronowej”.

Prehistoria biorezonansu, czy skąd to się wzięło?
Na początku XX wieku Albert Abrams, lekarz-ekscentryk, zaczął konstruować urządzenia posługujące się wymyśloną przez siebie tzw. metodą Abramsa. Metoda bazowała na przekonaniu, że elektrony są podstawowym elementem życia, a jako mierzalne, mogłyby być podstawą do dokładnej diagnozy.

Ryc. 2 Albert Abrams (1863-1924). Public domain.

Metoda Abramsa stała się podstawą do rozwoju nowego nurtu badań zwanego radioniką. Sercem urządzeń Abramsa były „czarne skrzynki”, których budowa była tak skomplikowana i delikatna, że konstruktor nie pozwalał ich otwierać. „Czarne skrzynki” mierzyły opór elektryczny skóry i na tej podstawie stawiały diagnozę. I tak na przykład oporność 50Ω świadczyła o raku, a 55Ω o syfilisie. Następnym wynalazkiem Abramsa było urządzenie do analizy kropli krwi, tzw. dynamizer, oczywiście także wyposaży w „czarną skrzynkę”. Rozwój maszyn Abramsa postępował. W 1922 możliwe stało się stawianie diagnozy zdalnie, przez telefon. Kolejne urządzenia Abramsa oscilloclast i radioclast leczyły już praktycznie wszystko.

Ryc. 3 Oscilloclast 633, model stołowy, zasilanie 117V, fale krótkie, masa 6,2 kg. Z kolekcji Michaela Gnaedig-Fischera, kolekcjonera z Meksyku.
Źródło: https://www.radiomuseum.org/r/abrams_oscilloclast_633.html#

Kolejnym uczonym, który zainspirował Franza Morella i Ericha Rasche był Fritz-Albert Popp, wspomniany wcześniej. Ten niemiecki fizyk zajmował się biofizyką, w szczególności biofotonami. Biofotony to nic innego jak fotony emitowane przez organizmy żywe w procesie bioluminescencji. Potrzebny jest do tego enzym lucyferaza, obecny na przykład u świetlików. Zdolność do bioluminescencji posiadają również bezkręgowce morskie, ryby głębinowe i niektóre rośliny. Jednak nigdy nie udowodniono związku między biofotonami a stanem biologicznym komórek ani związku z komunikacją międzykomórkową. Odkrywcą biofotonów był Aleksander Gurwicz, który za to odkrycie otrzymał w 1941 Nagrodę Stalinowską. Detekcja biofotonów jest trudna, wymaga fotopowielaczy i niskoszumowych kamer CCD. Wynika to z bardzo niskiej emisyjności promieniowania tkanek, rzędu kilka-kilkaset fotonów na centymetr kwadratowy.

Amerykanin Royal Raymond Rife, wynalazca mikroskopii poklatkowej (to prawda), jest twórca teorii śmiertelnych częstotliwości radiowych niszczących organizmy chorobotwórcze. Ostrzegał jednak przed fałszerzami twierdzącymi, że można za ich pomocą wyleczyć raka, co nie powstrzymało jego naśladowców przed rozszerzaniem i rozwijaniem jego teorii. Rife jest też wynalazcą super-mikroskopu powiększającego powyżej teoretycznej granicy wyznaczonej przez długość fali światła widzialnego. Za pomocą tego mikroskopu jako pierwszy widział „gołym okiem” wirusy. Piękne, ale nieprawdziwe – ani mikroskop ani widziane za jego pomocą wirusy.

Rynek
Biorezonans i jego pochodne wykreowały ogromny rynek zbytu na usługi, urządzenia i wszelkie inne wynalazki wykorzystujące opisane wcześniej teorie. Podobnie jak w przypadku homeopatii (o homeopatii pisze Piotr Gąsiorowski w artykule), działające na wyobraźnie teorie sprzed wieku lub dwóch zawładnęły dużym obszarem rynku medycznego. Jeden z klonów teorii biofotonowej Poppa doprowadził do powstania rynku żywności zawierającej biofotony (zupełnie jak witaminy). Nie jest też dziwne, że równolegle rozwinął się rynek związany z wodą strukturyzowaną, ale cóż, sukces rodzi sukces.

Sprzedawane są także urządzenia do użytku domowego, których zasady działania mogłyby zawstydzić pisarzy science-fiction. Na przykład [2] emiter orgonu (uniwersalnej energii życiowej) Medea-7 jest urządzeniem radiowym działającym bez podłączenia do zasilania elektrycznego. Emiter składa się z 25-centymetrowej aluminiowej rurki, która jest połączona kablem z pojemnikiem na „bioaktywne ampułki”. Ampułki te napełnia się wodą wodociągową zawierającą sól kuchenną, która, według wynalazcy urządzenia, powinna być naładowana orgonem. Energia ta kierowana jest poprzez kabel i metalowy bolec do chorej części ciała, gdzie rozpoczyna swoje działanie lecznicze. Możliwe jest również leczenie na odległość. Emiter musi być wtedy skierowany na obraz osoby, która ma być uzdrowiona.
Pod nazwą „Pyragon Biophoton Vibration Amplifier” jest sprzedawany „akumulator orgonu” [2]. Urządzenie w formie małej ceramicznej piramidy oczyszcza powierzchnię mieszkalną z „bakterii ropnych, bakterii gnilnych i T-bacilli” („bakterii śmierci”, czyli substancji rakotwórczych).
Rynek oferuje również niedrogie urządzenia biorezonansowe wielkości monety 2 Euro, noszone jako wisiorek na szyi albo Kosmoton [2], czyli „kosmobiologiczne urządzenie ochrony ludzi, zwierząt i roślin”. kosztujący 90 euro. Jest to blaszany medalion o średnicy około sześciu centymetrów z ezoteryczną symboliką i wbudowaną mini baterią. W urządzeniu tym „trójpromieniowy system mikrokosmosu jest połączony z siedmiokrotnym układem mikrosłonecznym”, co oznacza, że ​​posiada ono „uniwersalny kosmiczny efekt toniczny”.

Dlaczego rynek biorezonansu rozwija się tak szybko? Między innymi dlatego, że pełne szkolenie terapeuty trwa 6 godzin i kosztuje kilkadziesiąt euro. I już można iść do chorych, zrozpaczonych ludzi i oferować im wyzdrowienie za ułamek czasu i kosztów, które musieliby ponieść lecząc się u lekarzy.

Kontrowersje
Biorezonans jest traktowany przez media i instytucje oficjalne równie ostrożnie i zachowawczo jak homeopatia. Owszem, pisze się, że nie ma badań potwierdzających jego skuteczność, nie ma oparcia w EBM. Nie ma również jednoznacznego, stanowczego potępienia. Dlaczego? Jednym z argumentów „za” jest jego nieszkodliwość. Czy aby na pewno? Dość silne pole magnetyczne i prąd elektryczny wykluczają z badania osoby z wszczepionym stymulatorem serca. Z kolei, z innych przyczyn, badania biorezonansem nie można przeprowadzać osobom z aktywną chorobą nowotworową i kobietom w ciąży. Innym argumentem „za” jest korzyść psychiczna. Osoba po zabiegu biorezonansu jest w lepszy nastroju, czuje się zaopiekowana i bardziej pewna siebie. Nie podważam istnienia efektu placebo w odniesieniu do czasowego łagodzenia bólu, nie w tym rzecz. Są chwile, kiedy można placebo zastosować, zwłaszcza w sytuacjach ekstremalnych albo terminalnych. Nawet Pierce „Sokole Oko”, kiedy zabrakło morfiny, wmówił ciężko rannym żołnierzom, że podane tabletki z cukru zawierają silny środek przeciwbólowy. Wiele osób traktuje jednak terapie pseudomedyczne jako jedyne skuteczne, opóźniając lub wręcz rezygnując z leczenia medycznego.

Używam określenia „pseudomedycyna”, a nie „medycyna alternatywna”, „medycyna niekonwencjonalna” albo, pieszczotliwie, „altmed”. Z jednego prostego powodu – pseudomedycyna nie jest żadną alternatywą dla medycyny, medycyna jest jedna, oparta na EBM, nie ukrywa swoich metod i poddaje się weryfikacji. W medycynie nie ma nic cudownego, a jeśli czegoś nie wiemy, nie rozumiemy – to staramy się zrozumieć. Medycyna opiera się na nauce i metodach naukowych.

Źródła:

  1. http://www.tradycjaezoteryczna.ug.edu.pl/node/1118
  2. https://www.sueddeutsche.de/wissen/bioresonanztherapie-von-falsch-gepolten-schwingungen-1.925084-2
  3. https://pl.wikipedia.org/wiki/Biorezonans
  4. https://www.totylkoteoria.pl/biorezonans-bicom-mora-fakty-opinie/
  5. https://www.totylkoteoria.pl/biofotony-sante-zywnosc/

Homeopatia, czyli 0 = 0

Czy zastanawialiście się kiedyś, jak interpretować tajemnicze oznaczenia „potencji homeopatycznej” na opakowaniach produktów wciskanych naiwnym klientom przez firmy, które nimi handlują? Za chwilę o nich opowiemy, ale najpierw mały rys historyczny.

Ojciec homeopatii, Samuel Hahnemann, żył w latach 1755–1843, czyli mniej więcej równolegle z Johnem Daltonem i Amedeo Avogadrem, twórcami nowoczesnych koncepcji budowy materii – atomowej i cząsteczkowej. Jednak teorie te nie od razu uzyskały powszechne uznanie, a liczbę obiektów elementarnych (atomów bądź cząsteczek) w molu substancji (dziś zwaną stałą Avogadra) oszacowano po raz pierwszy dopiero w 1865 r. Hahnemann mógł sobie zatem wyobrażać przy ówczesnym stanie wiedzy, że materia ma strukturę ciągłą i nie istnieje naturalna granica, poza którą rozcieńczanie substancji przestaje mieć sens fizyczny. Według jego poglądów, im bardziej rozcieńczamy substancję czynną, tym silniejsze jest jej działanie lecznicze wskutek „potencji” nadanej jej przez kolejne etapy rozcieńczania i „zdynamizowania” (mieszania roztworu za pomocą energicznego wytrząsania).

Jedną z popularnych miar potencji jest rozcieńczenie setne, inaczej „centymalne”, zwykle oznaczane C lub CH. Mówiąc po ludzku, C1 to rozcieńczenie 1:100, czyli stężenie 1% (czy w pierwszym kroku jest ono masowe, czy objętościowe, to już słodka tajemnica producenta). C2 oznacza C1 rozcieńczone czystą wodą (lub alkoholem) znów w stosunku 1:100, czyli 1% z 1%, czyli 1:10000 (0,01%). C3 to 1:1000000 itd. Prawdziwa homeopatia zaczyna się gdzieś w okolicach C15, a tradycja sięgająca czasów Hahnemanna zaleca w większości przypadków potencję rzędu C30. Oznacza to, że rozcieńczamy substancję czynną w proporcji 1:1060 (jeden do decyliona). I zaznaczmy, że jest to nadal potencja „słaba”. Żeby ją wzmocnić, trzeba by było rozcieńczać dalej.

Litr wody w warunkach normalnych zawiera 55,5 mol H2O, przy czym 1 mol to ok. 6,022 ∙ 1023 cząsteczek wody (to jest właśnie stała Avogadra). A zatem litr wody zawiera 3,34 ∙ 1025 cząsteczek. Sprawdźmy, ile wody musielibyśmy zebrać, żeby liczba cząsteczek wyniosła 1060. Rachunek jest prosty: dzielimy 1060 przez 3,34 ∙ 1025 i otrzymujemy objętość ok. 3 1034 litrów. Kilometr sześcienny wody to bilion (1012) litrów, a zatem objętość, którą otrzymaliśmy, wynosi 3 ∙ 1022 km3. Byłby to sześcian o krawędzi ok. 31 mln km, czyli ponad 2400 razy więcej niż średnica Ziemi. Gdyby w tym kosmicznym akwarium znalazła się jedna cząsteczka leku, jego stężenie byłoby mniej więcej zgodne ze standardami medycyny homeopatycznej (w przybliżeniu, bo dokładny wynik zależy od masy molowej substancji rozcieńczanej).

Objętość wody we wszystkich morzach i oceanach Ziemi szacuje się, na 1,335 ∙ 109 km3. Gdyby wrzucić do morza jedną jedyną molekułę substancji czynnej, jej stężenie w światowym oceanie byłoby setki miliardów razy wyższe od „potencji C30”. Oznacza to, że C30 po prostu w ogóle nie ma sensu fizycznego. W dawce leku z absolutną pewnością nie ma najmniejszego śladu substancji aktywnej. No, chyba że lek został nią niechcący zanieczyszczony, ale wtedy potencja nie może wynosić C30, tylko w najlepszym razie będzie rzędu C10.

Jeśli zatem kupicie na przykład „lek na alergię” w granulkach zawierających sacharozę, laktozę i substancję czynną (otrzymaną z pyłków roślinnych) o potencji C30 (= 30 CH), to możecie być pewni, że nie ma tam praktycznie nic prócz sacharozy (czyli zwykłego cukru spożywczego) i laktozy. Producent (o ile przestrzega skrupulatnie własnych procedur) wręcz gwarantuje, że substancja czynna nie powinna być obecna w „leku” nawet w postaci pojedynczej cząsteczki, ale przy tym życzy sobie kilkanaście złotych za 4 g cukru plus opakowanie. Lepiej po prostu wypić szklankę wody. W niej też nie ma ani śladu leku na alergię, ale za to taniej wypadnie.

Ryc. 1.

Niektóre leki, np. popularne Oscillococcinum („leczące objawy grypy”), odznaczają się potencją „średnią” rzędu C200 (zapisywaną też 200K lub D400), czyli rozcieńczeniem 1:10400. Otóż gdyby cały obserwowalny Wszechświat powiększyć trylion razy i wypełnić szczelnie granulkami Oscillococcinum, nadal nie byłoby w tej objętości ani jednej molekuły substancji czynnej (dowód rachunkowy nie jest trudny, ale  pozostawiam go Czytelnikom jako pracę domową). W tym przypadku producent życzy sobie ok. 20 zł za sześć jednogramowych dawek niezawierających nic prócz „cukru w cukrze” (0,85 g sacharozy i 0,15 g laktozy w dawce). To tak, jakby sprzedawać cukier po 3000 zł za kilogram. Tyle na temat argumentu, że „leki” homeopatyczne przynajmniej nie szkodzą, a za to są tanie.

Historia Oscillococcinum to, nawiasem mówiąc, komedia omyłek. Podstawą teoretyczną, na której opracowano recepturę, był pogląd, że grypę hiszpankę wywoływała bakteria, którą pewien francuski lekarz nazwiskiem Joseph Roy odkrył we krwi ofiar hiszpanki, a następnie w wątrobie kaczki pekińskiej, i dał jej imię Oscillococcus. Obecnie produkowany „lek” pochodzi z maceratu wątroby i serca innej kaczki, piżmówki (Carina moschata), błędnie nazywanej przez producentów Anas barbariae (nazwa nieznana ornitologom). Rzecz jednak w tym, że Oscillococcus w ogóle nie istnieje i nigdy nie istniał. Rzekome bakterie były płodem pobożnych życzeń i bujnej wyobraźni „odkrywcy”. Zresztą dziś nawet co bystrzejsze dzieci wiedzą, że grypy nie wywołują bakterie, tylko wirusy, których nie da się zaobserwować pod mikroskopem optycznym. Ponadto deklarowana „potencja” Oscillococcinum oznacza gwarancję, że w „leku” pod żadnym pozorem nie może być ani jednej molekuły pierwotnego preparatu (chyba że dostała się tam przez błąd producenta). W jaki sposób zatem działa coś, czego nie ma, produkowane na podstawie teorii, która okazała się nieporozumieniem? Takich nieporozumień zresztą jest więcej, bo tradycje, na których opiera się homeopatia, nie były rozwijane z zachowaniem choćby pozorów rygoru naukowego.

Ryc. 2.

Zwolennicy homeopatii powołują się często na na „pamięć wody”, która dzięki wytrząsaniu miałaby przechowywać wspomnienie leku mimo jego nieobecności. Ale ciekłej wody w granulkach też nie ma. Czy wobec tego jej pamięć przejął cukier? Pomijam już fakt, że „pamięć wody” jest zjawiskiem niepotwierdzonym empirycznie (mimo podejmowanych prób), pozbawionym podstaw naukowych – krótko mówiąc, sama należy do świata pseudonauki (jak wszystko, na co powołuje się homeopatia). Zauważmy jednak, że nawet najczystsza woda destylowana zawiera śladowe ilości niezliczonych zanieczyszczeń, a w swojej historii miała kontakt z najróżniejszymi substancjami. Skąd woda miałaby wiedzieć, że ma wzmacniać potencję tej jednej substancji, o którą chodzi homeopacie, a ignorować pozostałe?

Spotyka się też argument, że przecież istnieją substancje działające silnie nawet w znikomych ilościach. To prawda. Na przykład botulina czy polon są toksyczne już w dawkach liczonych w nanogramach (1 ng to jedna miliardowa grama). Nie są to jednak ilości homeopatyczne. Jeden nanogram botuliny zawiera około czterech miliardów molekuł tego białka, a jeden nanogram polonu – około trzech bilionów atomów tego niezwykle toksycznego pierwiastka. Z tego samego powodu należy odrzucić argument, że szczepionki działają na podobnej zasadzie jak szarlatańskie preparaty homeopatów. Jeśli dawka szczepionki zawiera kilkadziesiąt mikrogramów substancji czynnej, to jest to ilość z pozoru mała, ale od homeopatycznej różni się tak jak bilion lub trylion od zera.

Podsumowując: homeopatia jest pamiątką z czasów, gdy nauka współczesna była w powijakach i trudno było wykluczyć możliwość, że z substancją czynną rzeczywiście dzieje się coś ciekawego przy jej rozcieńczaniu połączonym z potrząsaniem. Od prawie dwustu lat wiemy jednak, że to nieprawda. Po kilkunastu cyklach rozcieńczania kluczowy składnik „leku” znika całkowicie, a kontynuując rozcieńczanie, nie zmieniamy już faktu, że go tam nie ma, choćby od potrząsania drętwiały nam ręce. Współcześnie wiara w działanie homeopatii jest objawem myślenia magicznego. Wymaga ignoracji wręcz multidyscyplinarnej, bo obejmującej biologię, chemię, fizykę i matematykę, a może także ekonomię, zważywszy, że ludzie nabijani w butelkę płacą prawdziwymi pieniędzmi za urojone leki.

Opisy ilustracji

Ryc. 1. Bez obawy, w tym produkcie (wbrew nazwie i opisowi) nie ma arszeniku. To znaczy – zapewne są śladowe ilości niewykrywalne zwykłymi metodami, stanowiące przypadkowe zanieczyszczenia. Foto: Bhavesh Chauhan. Źródło: Wikimedia (licencja CC BY-SA 3.0).
Ryc. 2. Piżmówka (Carina moschata), Bogu ducha winna ofiara homeopatii. Foto: Steevven1. Źródło: Wikimedia (licencja CC BY 2.5)