UWAGA! Antymateria w jedzeniu

Czy zdajecie sobie sprawę, że niemal na każdym rynku i w wielu sklepach spożywczych zachodzi niezauważalne gołym okiem wytwarzanie antymaterii? I nie, nie chcę się tu odnosić do filmu „Anioły i demony” na podstawie książki Dana Browna. Film był typową przygodówką, niemającą wiele wspólnego z prawdziwą fizyką, choć część scen była kręcona w prawdziwym ośrodku CERN w Genewie. Ale wróćmy do początku.

Niemal sto lat temu (1928) wielki fizyk teoretyk, Paul Dirac, wyprowadzając relatywistyczne równanie elektronu, stwierdził z pewnym zaskoczeniem, że jego rozwiązanie postuluje istnienie cząstki, która jest niemal identyczna ze zwykłym elektronem – z wyjątkiem ładunku. Jak wiemy zwykły elektron ma ładunek ujemny, a wymyślona przez Diraca cząstka miała mieć dodatni. Pierwotnie uznawano rozwiązanie równania Diraca z antyelektronem wyłącznie za swego rodzaju ciekawostkę naukową, ale już w 1932 roku Carl Anderson przedstawił dowody doświadczalne na rzeczywiste istnienie takiej cząstki. Została ona nazwana pozytonem (ew. pozytronem) i oznaczona jako e+. Dość szybko okazało się, że antyelektron nie jest wyjątkiem. Wszystkie cząstki elementarne mają swoje odpowiedniki w świecie „anty”, mamy więc antyprotony czy antykwarki. Niektórzy fizycy postulują nawet, że gdzieś tam jest antyświat zbudowany z antyatomów. Tego jeszcze nie odkryto, ale doświadczalnie wykazano, że jeśli cząstka (albo atom) spotka się ze swoim odpowiednikiem anty, nastąpi anihilacja – po prostu znikną, emitując odpowiednie promieniowanie. Co więcej – w pewnych szczególnych przypadkach możliwy jest proces odwrotny, gdy z promieniowania wyłoni się para cząstka–antycząstka.

No dobrze, dość teorii, zapraszam na deser.

No właśnie, przyjrzyjmy się tym popularnym owocom (botanicy formalnie nazywają je jagodami). Są polecane przez dietetyków i lekarzy. Ma to sens, ponieważ zawierają całą gamę witamin (A, B, C, E…), sporo magnezu, wapnia i fosforu. Ale bardzo istotny jest zawarty w nich potas, którego jest więcej niż np. w pomidorach (400 mg/kg vs. 250 mg/kg). I właśnie potas jest w tej opowieści kluczowy. Ale tu będzie o antymaterii, a nie o odżywianiu.

Drzewa bananowca czerpią minerały z gleby, w tym wspomniany potas, tzn. dokładniej związki tego metalu. Potas jest bardzo reaktywnym pierwiastkiem alkalicznym, dlatego nie występuje w naturze w stanie wolnym. Kationy potasu są właściwie wszechobecne, mamy je też oczywiście w naszym ciele (ok. 140 g). Wraz z kationami sodu pełnią bardzo istotną rolę, m.in. w przewodzeniu nerwowym.

Jak wiemy większość atomów pierwiastków istnieje w kilku odmianach różniących się liczbą neutronów w jądrze. Nazywamy je izotopami. Liczba protonów musi być zawsze taka sama, bo to ona definiuje dany pierwiastek. W naturze możemy spotkać trzy izotopy potasu: potas-39, potas-40 oraz potas-41. Pierwszy i trzeci są trwałe, ten środkowy zaś promieniotwórczy. Dodam tu, że fizycy wyprodukowali wiele innych izotopów potasu, ale większość z nich ma czas półtrwania rzędu milisekund. Dla porównania – czas półtrwania potasu-40 to 1,25 mld lat! Nic nie da więc odłożenie banana na półkę, aby „się wypromieniował”.

Wróćmy do interesującego nas izotopu 40K. Jak wiemy, ulega on rozpadowi promieniotwórczemu, i to na cztery różne sposoby. Najczęściej jest to tzw. rozpad beta minus, czyli emisja zwykłych elektronów. W wyniku tego procesu powstaje trwały izotop wapnia – 40Ca. Prawdopodobieństwo tego rozpadu wynosi niemal 90%. Drugim jest wychwyt elektronu, w wyniku czego powstaje izotop 40Ar (prawdopodobieństwo ok. 10%). Te dwa procesy są związane ze zwykłą materią. Ale nas interesuje antymateria, czyli proces, w którym jądro emituje pozyton i przekształca się także w 40Ar. Proces ten nazywamy rozpadem beta plus. Tu prawdopodobieństwo wynosi zaledwie 0,001%. Przełóżmy to na konkrety – jeden banan emituje jeden pozyton średnio co 75 minut. No i mamy antymaterię! Los jej jest jednak przesądzony – niemal natychmiast spotka na swojej drodze zwykły elektron – i pyk! Oba znikną, emitując dwa fotony.

Czy to oznacza, że powinniśmy wykluczyć z diety banany? Absolutnie nie. Musimy zdawać sobie sprawę, że dziennie w różnych pokarmach spożywamy kilka gramów potasu – i w koktajlu tym znajduje się zawsze 40K. Tak więc cały czas w naszym ciele także następuje emisja pozytonów, po której anihilują one w zasadzie bez żadnych widocznych efektów. Trzeba też pamiętać, że promieniotwórczość w naszych organizmach nie kumuluje się. Można stwierdzić, że tyle potasu, ile weszło do naszego ciała, opuści je z moczem – stężenie tego pierwiastka (oczywiście też izotopu potasu-40) będzie stałe.

Nie, to nie jest żart. Jakieś 30 lat temu ktoś zaproponował, by zamiast mówić, że organizm przyjął dawkę 0,1 μSv (mikrosiwerta), łatwiej jest powiedzieć, że zjedzono jednego banana (ok. 150 g). Nie jest to oczywiście jednostka oficjalna, ale używa się jej w opowiadaniu o promieniotwórczości. Nosi nazwę ekwiwalentu bananowego (ang. banana equivalent dose – BED). Aby to z czymś porównać, wystarczy napisać, że tomografia klatki piersiowej jest równoważna 70 tys. BED.

Antymateria jest straszna tylko w horrorach science fiction. Musimy sobie zdawać sprawę, że pozytony (przypominam – elektrony dodatnie) od dłuższego czasu wykorzystujemy w medycynie. Zapewne część z was miała kiedyś badanie zwane PET. Jest to pozytonowa tomografia emisyjna. Wykorzystuje się tutaj – zamiast zewnętrznego źródła promieniowania – związki chemiczne zawierające izotopy emitujące pozytony, czyli w jakimś sensie promieniowanie wnętrza organizmu. Izotopy takie jak węgiel-11, gal-68 czy też (głównie) fluor-18 podaje się dożylnie jako tzw. kontrast wewnętrzny. Każdy z emitowanych przez te izotopy pozytonów przelatuje maks. kilka milimetrów, po czym zderza się ze zwykłym elektronem, emitując promieniowanie gamma i właśnie ono jest rejestrowane później przez tomograf. Tutaj muszę dodać, że używane izotopy są krótkożyciowe i organizm wydala je w ciągu kilkudziesięciu godzin, aby nam nie zaszkodzić.
Inną dziedziną zastosowań pozytonów jest PALS – Spektroskopia Czasów Życia Pozytonów. Pozwala ona na badanie różnych własności rozmaitych materiałów. Wykorzystuje ona izotop sodu-22, który emituje pozytony i bada się czas, który mija między emisją pozytonu a jego anihilacją. Badania te pozwalają na określenie mikrostruktury materiałów, takich jak metale czy polimery. Wykorzystuje się to m.in. do defektoskopii, badania struktury krystalicznej metali i stopów, jak też do analizy korozji czy zmęczenia materiału.
Tak więc widzimy, że antymateria potrafi być całkiem pożyteczna.

Katastrofa kysztymska – zapomniany dramat

Opowieść tę trzeba zacząć w zasadzie od początków XX w. Właśnie wtedy została odkryta promieniotwórczość (Becquerel, małżeństwo Curie). Nieco później Albert Einstein wyprowadził swój słynny wzór E=mc2, choć w tamtym czasie chyba niewielu ludzi zdawało sobie sprawę z możliwych konsekwencji tej równoważności masy i energii. Potem nadszedł rok 1938, gdy w Berlinie Hahn i Strassmann dokonali rozbicia jądra atomowego, a niezwykła Lise Meitner wyjaśniła to, co zaobserwowali. A potem przyszła II wojna światowa i rozpoczęły się badania nad wykorzystaniem energii jądrowej – pokojowej (pierwszy reaktor Fermiego w Chicago) oraz wojennej – projekt Manhattan. Spektakularne efekty znamy: reaktory jądrowe oraz bomba. W tym drugim przypadku było dość oczywiste, że druga strona, czyli ZSRR, będzie usilnie dążyć do stworzenia własnej bomby jądrowej. Prace teoretyczne trwały u Sowietów już jakiś czas, ale zdecydowanie przyśpieszyła je kradzież dokumentów z projektu Manhattan z Los Alamos (Klaus Fuchs i inni).

W drugiej połowie lat 40. XX wieku nad sowiecką bombą pracowało co najmniej kilka zespołów. Trwały obliczenia, ale przede wszystkim konieczne było pozyskanie materiału rozszczepialnego – uranu i plutonu. Powstało kilka miasteczek atomowych – wszystko tam było tajne, łącznie z nazwą. Miasteczka te nie istniały na oficjalnych mapach, a w dokumentach pojawiły się takie nazwy, jak Baza-10 (potem Czelabińsk-40), Arzamas-16. Mieszkali tam uczeni wraz z rodzinami oraz ekipy techniczne. Miasta były zamknięte, bez przepustki nie dało się tam wjechać. Co więcej, mieszkańcy mieli prawo z nich wyjechać tylko w wyjątkowych sprawach, również tylko za zgodą władz. We wszystkich prowadzono ściśle tajne prace nad bronią atomową, biologiczną i chemiczną. I wszystkie były położone w dość odległych miejscach, zwykle za Uralem.
Tutaj warto dodać, że nadzór nad sowieckim programem atomowym sprawował osobiście Ławrentij Beria (z wykształcenia technik-architekt), niesławny szef NKWD. Kierownikiem naukowym całości został Igor Kurczatow.

Kopia pierwszej sowieckiej bomby jądrowej RDS-1 (próbna eksplozja w 1949 roku na poligonie w Semipałatyńsku)
źródło: Wikipedia, licencja CC-BY-SA 3.0
Attribution: RIA Novosti archive, image #749574 / Alexander Polyakov

W trakcie II wojny światowej (ale jeszcze przed tzw. Wielką Wojną Ojczyźnianą), w 1940 roku, w tym miejscu powstała fabryka amunicji, ale już w 1945 zaczęto pośpiesznie budować tam zakłady „Majak” (ros. latarnia morska), których zadaniem była produkcja materiałów rozszczepialnych. W kolejnych latach powstało tam pięć reaktorów jądrowych, których zadaniem była produkcja plutonu-239. Wybór plutonu był podyktowany tym, że Sowieci nie dysponowali wystarczającą ilością uranu-235, choć pozyskiwali uran nie tylko ze źródeł krajowych, ale też rabowali z krajów ościennych. Także Polska miała w tym swój udział wynoszący kilkadziesiąt ton rocznie (o polskich kopalniach uranu postaram się kiedyś napisać).
Reaktory jądrowe od samego początku miały problemy techniczne. Często zdarzało się stopienie paliwa jądrowego z grafitem, który był wykorzystywany jako moderator (konstrukcja reaktora była trochę podobna do czarnobylskiej). Okazuje się, że naprawa reaktorów była prowadzona bez ich wyłączenia(!). Prace te prowadzone były przez zupełnie niewykwalifikowany personel, który absolutnie nie był świadomy niebezpieczeństwa. Ważne było (jak zwykle u Sowietów) wykonanie planu, a nie bezpieczeństwo ludzi. No i plan wykonano – pierwsza porcja plutonu wystarczająca do wyprodukowania testowej bomby powstała w pół roku.
Sama budowa „Majaka” przebiegała w straszliwych warunkach. Pracowały tam tysiące więźniów okolicznych gułagów, którzy mieszkali w ziemiankach, stodołach i namiotach, a temperatura nocą spadała do -35 stopni. Trzeba dodać, że pracowali oni 24 h na dobę, setki ludzi nie przeżyły tej harówki.
Równocześnie z budową kombinatu powstawało miasto, którego pierwotna nazwa brzmiała Baza-10. W latach 1954-66 nosiło ono nazwę Czelabińsk-40 (samo miasto Czelabińsk znajduje się ok. 70 km od Oziorska). Nazwę Oziorsk ustanowiono dopiero w 1994 roku. Warto dodać, że miasto nadal pozostaje terenem zamkniętym, ponieważ zakład „Majak” nadal pracuje, choć teraz już (podobno) nie produkuje plutonu, lecz tryt i inne radionuklidy.

Kysztym to miasteczko położone tuż obok zakładów „Majak”. 27 września 1957 roku nastąpiła tam gigantyczna katastrofa jądrowa, która spowodowała potężne skażenie promieniotwórcze olbrzymiego obszaru. Dlaczego „kysztymska”? Proste – Oziorsk czy Czelabińsk-40 oficjalnie nie istniały, najbliższym miasteczkiem był Kysztym, stąd nazwa. Cóż tam się stało? Produkcja plutonu na bomby jądrowe generuje duże ilości ciekłych odpadów, które są same w sobie promieniotwórcze. Składowane one były obok „Majaka”, w dużych stalowych zbiornikach. Ponieważ w tych odpadach cały czas trwają rozpady promieniotwórcze, wydzielają one duże ilości ciepła. Dlatego też zbiorniki trzeba ciągle chłodzić. Jednak system chłodzenia był najprostszy z możliwych – zbiorniki były po prostu otoczone płaszczem wypełnionym wodą. Pomiary promieniowania wykonywano rzadko. Niestety, tego dnia nastąpiła awaria prymitywnego systemu chłodzenia, ponieważ ściana zbiornika skorodowała i odpady zmieszały się z wodą chłodzącą. Spowodowało to wzrost temperatury w zbiorniku, w efekcie czego doszło do potężnej eksplozji. Tu trzeba podkreślić, że nie była to eksplozja podobna do wybuchu bomby nuklearnej, ale i tak spowodowała niekontrolowane uwolnienie wielkiej ilości izotopów promieniotwórczych, które rozprzestrzeniły się na olbrzymim obszarze.

Pracownicy „Majaka” mieli instrukcję, aby w przypadku awarii wziąć gorący prysznic. Był to najbardziej idiotyczny pomysł, albowiem powodowało to tylko lepsze wnikanie radioizotopów w skórę. W epicentrum wybuchu promieniowanie było tak silne, że człowiek przyjmował dawkę śmiertelną w ciągu pół godziny.

Mapa pokazująca obszar objęty skażeniem radioaktywnym po katastrofie.
źródło: Wikipedia, licencja GNU FDL 1.2

W okolicach „Majaka” mieszkało niemal pół miliona ludzi, z których zaledwie 10 tysięcy zostało ewakuowanych. Do dziś nie znamy szczegółowych danych co do liczby osób poszkodowanych. Szacuje się, że ponad 200 zmarło dość szybko na chorobę popromienną, natomiast ok. 500 tys. ludzi zostało narażonych na zwiększone promieniowanie jonizujące. W jakimś sensie szczęście mieli mieszkańcy pobliskiego Czelabińska, bo radioaktywna chmura powędrowała na północny wschód, omijając to miasto.
Wydarzenie to zostało sklasyfikowane jako katastrofa poziomu 6. w siedmiostopniowej skali INES (poziom 7. otrzymała eksplozja w Czarnobylu).

Pomnik pamięci likwidatorów katastrofy
źródło: Wikipedia
Attribution: Ecodefense/Heinrich Boell Stiftung Russia/Slapovskaya/Nikulina

Większość okolicznych jezior niemal natychmiast została silnie skażonych, przede wszystkim jezioro Karaczaj (dosłownie: Czarna Woda). Już wcześniej zresztą wylewano do niego odpady promieniotwórcze, katastrofa kysztymska tylko przepełniła czarę. Jezioro to nie jest zasilane przez żadną rzekę, tak więc odpady w nim nie ulegają rozcieńczeniu i wypłukaniu. Co gorsza, w 1967 roku nastąpiła tam wielka susza, co spowodowało, że jezioro właściwie zniknęło z powierzchni ziemi. Wiatry wiejące w okolicy w 1968 roku spowodowały rozprzestrzenienie się odpadów promieniotwórczych (głównie pyłów zawierających cez-137 i stront-90), w efekcie czego napromieniowaniu znowu uległo pół miliona ludzi. Dziś jezioro Karaczaj jest praktycznie zabetonowane (zakończono to dopiero w 2015 roku), ale cały okoliczny obszar nadal jest uznany za silnie radioaktywny.
Większość zwierząt ze skażonej strefy, jak też płodów rolnych, zutylizowano, ale jakaś część została wywieziona i sprzedana w innych częściach kraju. No cóż… przecież szkoda było wyrzucić.
Amerykanie wiedzieli o katastrofie od samego początku, jednak nawet tam wszystko zostało utajnione. Oficjalnie świat dowiedział się o tym, do czego doszło w zakładzie „Majak” dopiero w 1992 roku. W zasadzie zadecydował o tym przypadek. Ujawnił ją prokurator badający zagadkową tragedię wyprawy na przełęczy Diatłowa (1959 rok, poszukajcie, niesamowita historia!). Okazało się bowiem, że dwóch uczestników tejże wyprawy było pracownikami „Majaka”.
Na koniec ciekawostka – wiele lat po katastrofie w skażonej okolicy pojawił się „karzełek kysztymski”. Czym był? Nie wiadomo… Ufolodzy twierdzili, że była to jakaś forma życia pozaziemskiego. Czy miał coś wspólnego ze skutkami skażenia? Efekty mutacji popromiennych? Ot, zagadka.

Minęło wiele lat, w zasadzie katastrofa kysztymska i „Majak” zostały nieco zapomniane. Aż do jesieni 2017 roku (niemal dokładnie 60 lat po Kysztymie), gdy stacje monitorujące promieniowanie w Europie podniosły alarm. Analiza wykazała podwyższone promieniowanie, którego źródłem był izotop ruten-106 (czas półtrwania ok. roku, izotopem potomnym jest rod-106, z którego szybko powstaje trwały pallad-106). Nie istnieje on naturalnie w przyrodzie, jest produktem rozszczepienia uranu-235, a w tym przypadku przetwarzania zużytego paliwa jądrowego. Biorąc pod uwagę kierunki wiatrów w owym czasie, podejrzewano, że źródłem opadu promieniotwórczego jest Rosja. Oczywiście tamtejsze władze na początku zaprzeczały, co niemal od zawsze było przyjętą praktyką. Szczegółowe analizy wykazały jednak, że źródłem chmury były właśnie zakłady „Majak”. Warto dodać, że nazwa pierwiastka pochodzi od łacińskiego słowa ruthenia oznaczającego Ruś.

Kyshtym Nuclear Disaster

The Kyshtym Disaster: The Largest Nuclear Disaster You’ve Never Heard Of

RDS-1, pierwsza sowiecka bomba atomowa. WIkimedia Commons

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 59

Dlaczego nadano oficerowi SS z Krzyżem Żelaznym z Liśćmi Dębowymi dwukrotnie Nagrodę Stalinowską i raz Order Lenina za rzeczy, które on wymyślił już przed wojną i wówczas opatentował, jak mikroskop elektronowy? Laureat nagrody państwowej ZSRR drugiego stopnia, Manfred baron von Ardenne, musiał zatem robić dla Stalina coś tak ważnego, że warto było z arystokraty, zdeklarowanego nazisty, oficjalnie zrobić bohatera ludu pracującego miast i wsi.

Von Ardenne postawił sowieckim okupantom Niemiec twarde warunki i wszystkie zostały zaakceptowane, choć może się to wydawać nieco dziwne osobom, które nadal wierzą, iż należał do nazistowskich naukowców, niepotrzebnie zabranych na niemal dekadę do ZSRR – bo przecież sowieccy genialni naukowcy sami sobie świetnie poradzili ze stworzeniem broni jądrowej. Baron zażądał, by dyktatura proletariatu znalazła mu w ZSRR ciepłe miejsce na instytut badawczy, w żadnym razie na Syberii czy równinach wokół Moskwy. Podlegające krwawemu Berii – tak samo jak badania rakietowe – sowieckie struktury potulnie zgodziły się, gdy nazista wybrał lokalizację w Suchumi, w dawnym sanatorium (dano mu do wyboru Moskwę, Krym i Gruzję).

Manfred von Ardenne. (Bundesarchiv)

27 lipca 1945 roku NKWD oficjalnie otworzyło Physikalisch-Mathematische Institut w Suchumi, opisywany kryptonimem „Instytut A” (od nazwiska dyrektora, A jak Ardenne). Dużo wcześniej, bo zaledwie dwa tygodnie po potajemnym wylocie barona von Ardenne z żoną do Moskwy, ekipa z NKWD spakowała wszystko w berlińskim instytucie naukowca (w którym on sam także mieszkał z rodziną) do 750 skrzyń, i wypełniła nimi pociąg. Do składu pociągu włączono wagony osobowe, którymi do ZSRR udała się cała rodzina Manfreda, w tym teściowie, i wszystkie osoby z jego domowej służby (!); dotarł ów pociąg do Moskwy 11 czerwca. Widać jasno, że wszystko działo się w nietypowym dla niewydolnego państwa sowieckiego błyskawicznym tempie. Nowy instytut otoczono zasiekami z drutu kolczastego, wystawiono wokół niego warty, a Niemcom wolno było opuszczać teren wyłącznie w towarzystwie enkawudzistów.

Tylko jakim Niemcom? Skąd von Ardenne wziął personel? Pochodzenie zatrudnionych w jego instytucie w Suchumi i podobnym w Agudserze (blisko Suchumi) naukowców i techników było zbliżone do tego z późniejszej operacji Osoawiachim: część pojechała na Wschód chętnie, z własnej woli, powodowana powojenną biedą bądź niechęcią do nazizmu (albo strachem przed odpowiedzialnością za jakiś w nim udział); część zabrano siłą. Ktoś oczywiście musiał kilkudziesięcioosobowej ekipie sowieckich fizyków jądrowych, plądrującej sowiecką strefę okupacyjną, podpowiedzieć, kogo zabrać.

Gustav Hertz. (Wikimedia Commons)

Do Instytutu G, drugiej placówki badań broni jądrowej oprócz Instytutu A Manfreda von Ardenne, trafił Gustav Hertz, laureat nagrody Nobla z 1925 roku. Pracował tam, z powodzeniem, nad metodami rozdzielania izotopów. To od jego nazwiska Sowieci nazwali tę tajną jednostkę badawczą – w rosyjskiej transkrypcji „Hertz” to bowiem „Gierc” – podobnie jak „Hitler” to dla Rosjanina „Gitler”. Razem z Hertzem pracował przez sześć lat jego siostrzeniec, Hardwin Jungclaussen, odnaleziony przez NKWD w jednym z obozów jenieckich na terenie ZSRR, w ramach takiej samej akcji poszukiwawczej, jaką prowadzono wobec konstruktorów lotniczych, rakietowych i specjalistów silnikowych. Z nimi współdziałał Hans Barwich, fizyk, specjalista Siemensa od detonatorów torped; wyjechał do ZSRR z własnej woli, podobnie jak von Ardenne, jeszcze w 1945 roku. Barwich, Hertz, Jungclaussen i inni, w tym Riehl, zajmowali się projektowaniem i budową kaskadowych systemów wzbogacania uranu, ale obecność wśród nich człowieka, który przez dziesięć lat wyłącznie doskonalił zapalniki torped, świadczy najlepiej, że nie tylko to robili – Barwich z Hertzem dostali Nagrodę Stalinowską za swoją pracę. Stalin raczej nie nagradzał nazistowskich naukowców za postępy w pokojowych aspektach fizyki jądrowej.

Nikolaus Riehl. (Wikimedia Commons)

Nikolaus Riehl, wynalazca świetlówki (lampy fluorescencyjnej), znał Rosję Sowiecką, bo urodził się w Rosji i spędził tam młodość. Jak wspomina jego syn, sytuacja tuż po zakończeniu działań wojennych była skrajnie zła – Riehl z rodziną znaleźli się w Turyngii, która pierwotnie znajdowała się pod okupacją amerykańską, a następnie została przejęta przez Sowietów. Miał bezcenne doświadczenia z pracy z Hahnem, przez wiele lat też pracował dla koncernu Degussa i to on odpowiadał za wytworzenie uranowych „klocków” dla nazistowskiego reaktora jądrowego w Haigerloch. Niewiele mu to doświadczenie dawało, gdy głodował wraz z rodziną. Riehl zdecydował się wyjechać do ZSRR – enkawudziści obiecali mu wygodne życie, dobre zarobki i możliwość pracy naukowej. Dla zachęty zabrano go do Moskwy, gdzie zaproszono na spektakl do Teatru Wielkiego. Jako specjaliście od kwestii wzbogacania uranu, pozwolono mu wybrać lokalizację własnego laboratorium. Riehl z rodziną i współpracownikami znalazł się w efekcie w miasteczku Elektrostal nieopodal Moskwy, gdzie z powodzeniem wszczął produkcję uranu w Zakładzie nr 12; po kilku latach Riehla i część innych specjalistów przeniesiono do Laboratorium B w Sungul za Uralem i tam włączono do pracy nad przetwarzaniem odpadów radioaktywnych. Miejsce było ogromnie ciekawe, bo oprócz Niemców i rosyjskich naukowców, wydobytych z gułagu, pracowali tam ludzie skazani za przestępstwa kryminalne.

Demontaż reaktora jądrowego w Haigerloch przez amerykańską ekipę Alsos. (Wikimedia Commons)

Podobnie jak wielu Niemców, budujących sowiecką broń jądrową, Riehl w swoich wspomnieniach upiera się, że był odizolowany od samego tworzenia broni atomowej i że tak właściwie nie brał w nim udziału. Na pewno tak było, a nagrodę Stalina, tytuł Bohatera Pracy Socjalistycznej, premie finansowe itp. dostał od sowieckiego dyktatora za to, jak ładnie mówił po rosyjsku (faktycznie mówił pięknie, albowiem po spędzeniu dzieciństwa i młodości w St. Petersburgu był dwujęzyczny).

List dziękczynny Berii i Kurczatowa do Stalina, listopad 1949, z pytaniem „dlaczego nie Riehl” w odręcznej notatce dyktatora. (Wikimedia Commons)

Z profesorem Riehlem łączy się historia, po części zabawna, po części przerażająca. Gdy powiodła się pierwsza sowiecka próba nuklearna, ludzie oficjalnie firmujący prace nad bombą A, czyli kat narodu Beria i rzekomy geniusz Kurczatow, napisali list dziękczynny do Stalina (tak to jest w kraju totalitarnym, władca nie dziękuje ludziom za ich osiągnięcia dla kraju, tylko oni muszą jego przywódcy podziękować za to, że pozwolił im żyć i pracować…). Na ich liście towarzysz Stalin, ołówkiem chemicznym, jak to miał w zwyczaju, napisał komentarz: „dlaczego nie Riehl”. Skupmy się przez moment na wymowie tej notatki. Skoro Sowieci zupełnie samodzielnie skonstruowali bombę atomową, dlaczego Stalin (a) pamiętał nazwisko konkretnego Niemca, który pracował nad tą bombą; (b) dlaczego oczekiwał po nim wdzięczności; (c) dlaczego wreszcie uważał, iż ten konkretny Niemiec był kimś istotnym?

W powtarzanych bezmyślnie przez zachodnich historyków rosyjskich wzmiankach o udziale nazistowskich specjalistów w tworzeniu sowieckiej bomby atomowej pojawiają się, typowe dla propagandy ZSRR, wewnętrzne sprzeczności. Przyjmuje się, że Niemcy wnieśli mało znaczący wkład w ten proces, że ich izolowano od znacznie bardziej zaawansowanych prac sowieckich kolegów, ale że po zakończeniu ich pracy przetrzymano przez kilka lat kwarantanny, by nie mogli złemu Zachodowi przekazać wiedzy o najnowszych sekretach ZSRR. Czego przekazać, skoro rzekomo do niczego ich nie dopuszczono? Logiczne spojrzenie na sowieckie kłamstwa w tej sprawie obnaża okruchy prawdy: bez Niemców wydarzyłoby się niewiele. Niektórzy z niemieckich specjalistów jeszcze długo po powrocie z ZSRR – zwłaszcza ci, którzy zdecydowali się na wierność NRD – podtrzymywali przekaz propagandowy z żelazną konsekwencją.

Berlin, rok 1970, posiedzenie Rady Państwa NRD. Minister Zdrowia Max Sefrin rozmawia z prof. dr Manfredem von Ardenne. (Bundesarchiv)

Baron von Ardenne pozostał w ZSRR aż do 1955 roku, a następnie przeniósł się do NRD. Formalnie bezpartyjny von Ardenne w latach 1963-1990 był posłem Izby Ludowej, czyli marionetkowego enerdowskiego pseudoparlamentu. Oficjalnie jego instytut w późniejszym okresie jego życia zajmował się metodami leczenia nowotworów, a on sam wygłaszał płomienne mowy, wychwalające zasługi bloku wschodniego w „walce o pokój” i pokojowym zastosowaniu broni jądrowej. Naukowiec, którego wpływów w Moskwie panicznie bał się sam Honecker, robił z siebie bojownika, zmagającego się ze złym, zbrojącym się Zachodem.

Erich Honecker dokonuje przeglądu odddziału Narodowej Armii Ludowej NRD w 1972 roku. (Bundesarchiv)

O pozycji byłego SS-Standartenfuhrera von Ardenne w Moskwie jeszcze w latach 80. najlepiej świadczy fakt, że w czerwcu 1987 roku spotkał się z zastępcą szefa KGB, Władimirem Kriuczkowem, w celu przedyskutowania ewentualnego odsunięcia Ericha Honeckera od władzy i wprowadzenia w NRD „socjalistycznej gospodarki rynkowej” w ramach sowieckiej pieriestrojki. Wynika z tego, że liczono się z nim bardziej niż z Honeckerem – w końcu to nie Honecker skonstruował dla ZSRR bombę atomową, przekształcając niewolnicze imperium komunizmu w światowe supermocarstwo. Przed śmiercią von Ardenne udostępnił swój dziennik, swoje notatki i swoje biuro tylko jednemu dziennikarzowi, Gerhardowi Barkleitowi, który napisał o naukowcu książkę o bardzo pozytywnej wymowie…

Wiadomo, że oprócz wymienionych powyżej grup specjalistów istniały jeszcze inne, o których działalności nie wiadomo praktycznie nic. Na przykład Sowieci zabrali do ZSRR grupę naukowców, pracujących nad budową reaktorów w ramach ośrodka badawczego w Ronneburgu, pod wodzą doktora Heinza Posego – ci ludzie nie byli darzeni szacunkiem przez resztę kolegów wysłanych do Związku Sowieckiego, ale to właśnie ich ekipa zwróciła podczas wojny uwagę Heisenbergowi, gdy pomylił się w obliczeniach, dotyczących reaktora. Dla nich stworzono Instytut W w Obnińsku. Dr. Vollmer pracował z baronem von Ardenne w Suchumi nad metodami produkcji ciężkiej wody, ale, co wynikało z sowieckiego asekuranctwa, druga grupa, kierowana przez doktora Herolda z zakładów IG Farben w Leuna, pracowała nad tym samym zagadnieniem w Moskwie – grupa ta podlegała Ministerstwu Przemysłu Chemicznego, a nie NKWD/MWD. Według archiwalnych raportów wywiadu USA i Wielkiej Brytanii w ZSRR mogło być w sumie nawet 7 grup niemieckich specjalistów nuklearnych.

Mapa kombinatu Wismut. (Wikimedia Commons)

Istnieje jeszcze jeden ciekawy aspekt prac Niemców nad sowiecką bombą atomową, mianowicie zaopatrzenie w surowce rozszczepialne. Skoro różnymi drogami ludziom Berii udało się pozyskać tylu znakomitych fachowców, jasne jest, że zdobyto także wiedzę o lokalizacjach kopalń i wspomagających je ośrodkach przemysłowych. Kopalnie uranu, wydobywające go jeszcze w latach trzydziestych, istniały na terenie sowieckiej strefy okupacyjnej, a także na zajętych przez Armię Czerwoną terenach Czechosłowacji, Bułgarii i Polski. Na terenie Turyngii i Saksonii Sowieci kontrolowali gigantyczny kombinat Wismut, który działał do 1990 roku. Powstały formalnie w 1947 roku, w 1954 został przemianowany na SDAG Wismut (Sowjetisch-Deutsche Aktiengesellschaft Wismut).

Propagandowe zdjęcie górnika SDAG Wismut z 1957 roku. (Bundesarchiv)

Odkrywca uranu, Martin Heinrich Klaproth, właśnie w jednej z kopalń tego samego regionu ustalił w 1789 roku, że znajdowany tam od stuleci ciemny, bezużyteczny minerał zawiera nowy pierwiastek; stąd też, z hałd kopalnianych, Maria i Piotr Curie pozyskiwali rad i polon. Krótko po zajęciu wschodnich Niemiec ekipy sowieckich „trofiejszczyków” znalazły w Neustadt-Giewe aż 100 ton tlenku uranu, gotowego do odbioru. Kombinat Wismut stale rozbudowywano; tak jak w przypadku innych kopalń uranu, oficjalna wersja mówi o odkryciu złóż uranu już po wojnie przez radzieckich geologów, w zaledwie kilka tygodni po zakończeniu działań wojennych. W rzeczywistości III Rzesza pozyskiwała uran z kopalń regionu już w latach 30. Rok 1947 przyniósł wydobycie 15,7 ton uranu, a 1948 już 145 ton – wszystko pojechało do ZSRR.

Dawna kopalnia Josef kompleksu w Jáchymovie. (Wikimedia Commons)

Zespół kopalń w czechosłowackim Jáchymovie zyskał wyjątkowo złą sławę, albowiem wydobycie uranu prowadzili tam więźniowie polityczni; wśród nich na przykład byli czechosłowaccy piloci bojowi RAF, weterani Bitwy o Anglię, czy tacy bohaterowie narodowi jak pilot Jan Anderle, uczestnik zawodów lotniczych Challenge 1934 (w których wystartował na polskim samolocie RWD-9) oraz wynalazca nowatorskich pojazdów jednośladowych. Zdrowie więźniów, pracujących bez żadnej ochrony ciała i dróg oddechowych, nikogo nie obchodziło.

Tablica pamiątkowa ku czci pułkownika czechosłowackiego lotnictwa, Josefa Bryksa, który w wieku 41 lat zmarł w kopalni uranu w Jáchymovie w 1957 roku. (Wikimedia Commons)

W Polsce w szczytowym okresie znajdowało się 14 kopalń, w których wydobywano uran, zresztą wyłącznie na potrzeby produkcji broni jądrowej w ZSRR. Niektóre, tak jak w Kowarach i Kletnie, można dziś zwiedzać. W Kowarach, które Sowieci najpierw nazwali „Kuźnick”, czyli niemieckim Schmiedeberg, w kopalni rudy żelaza pozyskiwano uran i rad już w 1936 roku, lecz naturalnie specjaliści sowieccy odkryli złoża na nowo. Powstał tam tajny Zakład Przemysłowy R-1 z zakładem przygotowującym koncentrat uranowy, wywożony potem do ZSRR do zakładów produkujących broń jądrową albo specjalnymi, wojskowymi pociągami „na hasło”, albo nawet samolotami transportowymi (!) z lotniska w Legnicy.

Zakłady przemysłowe R-1 w Kowarach. (Wikimedia Commons)

Do pakowania koncentratu wykorzystywano efekty pracy tego samego warsztatu, który przed 1945 rokiem produkował specjalne pojemniki dla niemieckiego programu zaopatrzenia w uran – wiem to od ostatniego żyjącego dyrektora technicznego Zakładu R-1, z którym wiele lat temu osobiście rozmawiałem. Ale jeśli ktoś nadal chce wierzyć, że Sowieci samodzielnie odkryli złoża dopiero po wojnie i że tylko przypadkowo zmusili do pozostania w kopalni niemiecką kadrę techniczną, to oczywiście może nadal w to wierzyć, tak samo jak w płaską ziemię i wróżkę Zębuszkę.

Samolot transportowy An-12 na sowieckim lotnisku w Legnicy. (Wikimedia Commons)

Wydobycie uranu na ziemiach de facto okupowanych przez Związek Sowiecki wcale nie było małe. W samym roku 1950 kopalnie na terenie NRD dostarczyły 1224 t, w Czechosłowacji 281,4 t, w Bułgarii 70,9 t i w Polsce 63,6 t. Podobnie jak proces tworzenia broni jądrowej w ZSRR, ten rzeczywisty, a nie propagandowy, tak i wydobycie uranu pozostaje w dużym stopniu tajemnicą, a nieliczne informacje są przekłamane i ubogie. Trzeba jasno powiedzieć, że i Rosji i Zachodowi na rękę jest kłamstwo o niemieckim programie budowy broni jądrowej podczas drugiej wojny światowej, ukazujące jego rzekomą słabość i niedojrzałość. Jest potrzebne Zachodowi do narracji o Projekcie Manhattan i jego sukcesie (możliwym między innemu dzięki współpracy z arcyzbrodniarzem Kammlerem, ale to inna historia), a Rosji do wmawiania wszem i wobec, że niemieccy naukowcy byli nieprzydatni tudzież niepotrzebni. Sama skala programu, w którym już w 1945 roku stworzono wielkiej rzeszy nazistowskich ekspertów nuklearnych warunki do pracy w ZSRR, świadczy o czymś zgoła przeciwnym.

cdn.