Postrach permskich mokradeł, czyli ostatnia z rodu

Zmierzch i upadek lasów węglowych

Karbon był burzliwym okresem w dziejach życia na Ziemi. Kojarzymy go z tak zwanymi lasami węglowymi, złożonymi z drzewiastych widłaków, skrzypów i paproci oraz prymitywnych nagonasiennych, wśród których roiło się od wczesnych czworonogów oraz wijów, pajęczaków i owadów (często niewiarygodnie przerośniętych dzięki wysokiej zawartości tlenu w atmosferze). Większość mas lądowych Ziemi tworzyła jeden superkontynent, Pangeę, otoczony przez jeden ocean, Pantalassę. W tropikalnej części Pangei, zwanej przez paleogeografów Eurameryką, bagniste lasy węglowe ciągnęły się od Appalachów po Polskę u podnóży potężnego pasma Gór Środkowej Pangei, przecinających superkontynent wzdłuż równika (mimo to ich szczyty pokrywał lód). Położenie gór sprzyjało obfitym opadom, dzięki którym utrzymywały się mokradła i porastające je lasy. Lasy węglowe pokrywały także Katajzję, mikrokontynent odpowiadający dzisiejszym Chinom, oddzielony od Pangei morzem Paleotetydy. Karbon był częścią epoki lodowcowej trwającej kilkadziesiąt milionów lat. Skład atmosfery zmieniał się dynamicznie, co wraz z układem kontynentów miało wpływ na wahania klimatu, wzrost lub kurczenie się lądolodu, temperaturę i wilgotność, poziom oceanów i stabilność ekosystemów.

Około 305 mln lat temu zanikła większość lasów węglowych, a klimat nawet na równiku stał się suchy. Wcześniej dwutlenek węgla, wysysany z atmosfery przez szybko rosnące i krótko żyjące rośliny drzewiaste, był – po przetworzeniu na związki organiczne – grzebany w mułach mokradeł w postaci grubych pokładów martwych pni, z których w warunkach beztlenowych powstały złoża węgla kamiennego. Wskutek kurczenia się lasów ten proces spowolnił, a CO2 emitowany przez wulkany gromadził się szybciej, niż był usuwany. Spadła natomiast koncentracja tlenu. Późnopaleozoiczne epoka lodowcowa zaczęła się chylić ku końcowi. 299 mln lat temu zaczął się kolejny okres geologiczny, perm, jeszcze suchszy niż schyłek karbonu.

Ryc. 1.

Jak uwspółcześniała się fauna

Zmiany te dotknęły wiele czworonogów. Już w karbonie wymarły niemal wszystkie stare linie rodowe kręgowców lądowych, których cykl życiowy zależał od obfitości słodkiej wody. Ucierpieli także przodkowie i kuzyni współczesnych płazów, składający jaja w wodzie i okryci przepuszczalną, łatwo wysychającą skórą. Najlepiej dała sobie radę linia rodowa owodniowców, która wyodrębniła się przed zanikiem lasów węglowych. Owodniowce przystosowały się do nowych warunków: składały jaja na lądzie i dobrze znosiły suszę dzięki skórze złożonej z kilku warstw, dobrze zabezpieczającej organizm przed kaprysami warunków zewnętrznych. Na początku swojej historii owodniowce podzieliły się na dwie grupy: zauropsydy, których dzisiejszymi przedstawicielami są gady i ptaki, i synapsydy, do których należą ssaki. We wczesnym permie dominowały synapsydy, które szybko zwiększyły swoje rozmiary i opanowały wiele nisz ekologicznych. Nie przypominały jeszcze wyglądem ssaków, jakie znamy, ale byli wśród nich nasi przodkowie w prostej linii. Jednym z najlepiej znanych synapsydów z wczesnego permu jest rodzaj Dimetrodon z charakterystycznym wysokim grzebieniem na grzbiecie. Niektóre gatunki dimetrodontów osiągały ponad 4 m długości i były szczytowymi drapieżnikami swojej epoki.

Zapis paleontologiczny sugeruje, że główną areną ewolucji kręgowców lądowych była w tym czasie tropikalna Eurameryka. Większość wczesnopermskich skamieniałości czworonogów pochodzi z Ameryki Północnej i Europy. Południowa część Pangei, Gondwana, była znacznie chłodniejsza, a w pobliżu bieguna południowego nadal objęta zlodowaceniem. Nawet skamieniałości owodniowców z tego obszaru są nieliczne i mało imponujące w porównaniu z tropikalną megafauną Eurameryki. Dopiero w środkowym permie zaawansowani ewolucyjnie protoplaści ssaków z grupy terapsydów skolonizowali całą Pangeę. Ale wówczas klimat rozgrzewał się już gwałtownie, co zresztą doprowadziło w końcu do globalnej katastrofy ekologicznej i wielkiego − naprawdę wielkiego − wymierania.

Gaiasia, gość z innej epoki

Ale powróćmy do wczesnego permu. Wydawało się dotąd, że chłodne regiony Gondwany miały ubogą i mało interesującą faunę czworonogów. Jednak w skałach formacji Gai-As w Namibii, datowanych na ok. 280 mln lat temu, odkryto gatunek niezwykły, jak gdyby przeniesiony z innej epoki. Jego opis opublikowano w Nature kilka dni temu (Marsicano et al. 2024), choć badania nad skamieniałościami trwały od roku 2015. Zwierzę, któremu nadano nazwę Gaiasia jennyae (nazwa gatunkowa upamiętnia zmarłą w 2020 r. badaczkę najstarszych czworonogów, Jenny Clack), musiało być lokalnie pospolite, bo znaleziono szczątki czterech osobników, w tym kompletną, znakomicie zachowaną czaszkę i dużą część kręgosłupa.

Ryc. 2.

Zdumiewające są rozmiary gajasji: czaszka ma 60 cm długości, jest szeroka, spłaszczona, z paszczą pełną wielkich ostrych zębów. Całkowita długość zwierzęcia mogła wynosić ok. 4 m, jeśli nie więcej, czyli był to gatunek porównywalny co do wielkości z dimetrodontem albo – używając współczesnego porównania – z dorosłym aligatorem. Gajasja nie była jednak synapsydem ani zauropsydem; nie była też płazem. Należała do jednego z bocznych, bezpotomnie wymarłych wczesnych odgałęzień drzewa rodowego czworonogów. Z analizy jej szczątków wynika, że była spokrewniona z rodziną Colosteidae, której przedstawiciele żyli w Eurameryce w okresie karbońskim. Ale Colosteidae były znacznie mniejsze (rzadko przekraczały 1 m długości), a poza tym – według zapisu kopalnego – znikły jakieś 27 mln lat wcześniej, jeszcze przed ostatecznym zanikiem lasów węglowych. Skąd się wziął ich kuzyn na południu Gondwany?

Wydaje się, że po prostu ta część karbońskiego i wczesnopermskiego świata jest niedostatecznie zbadana. Namibia, dokąd przodkowie gajasji przenieśli się na długo przed końcem karbonu, leżała we wczesnym permie na szerokości geograficznej ok. 55°S, czyli mniej więcej tak, jak dzisiejsza Ziemia Ognista. W klimacie chłodnym i wilgotnym, blisko południowej czapy lodowej, istniały warunki umożliwiające przeżycie reliktowych gatunków, podczas gdy obszary równikowe stały się suche i w znacznej części niegościnne dla fauny bagiennej. Gajasja była zwierzęciem wodnym; prowadziła tryb życia podobny jak współczesne salamandry olbrzymie, czając się na dnie i polując z zasadzki. Szybkie i energiczne otwarcie szerokiej paszczy powodowało powstanie podciśnienia, które natychmiast zasysało pechową ofiarę. W swoim środowisku była największym drapieżnikiem. Nie musiała konkurować z tropikalnymi płazami ziemnowodnymi, znanymi z tego samego okresu (jak nieco mniejszy od niej Eryops megacephalus). Żyła daleko od nich, w innej strefie klimatycznej.

Przedstawiona na ryc. 2 rekonstrukcja gajasji to wizja artystyczna oparta na danych naukowych, ale nie wszystkie jej szczegóły są pewne. Ciało zwierzęcia było wydłużone jak u węgorza, a ogon prawdopodobnie zaopatrzony w pionowy fałd służący jako płetwa. Nie znaleziono ani śladu kości kończyn; zapewne były silnie zredukowane albo nawet całkowicie zanikły. Chłodne mokradła Namibii (dziwnie to brzmi, gdyż rozciąga się tam dzisiaj jedna z najbardziej bezwodnych pustyń świata) musiały stanowić bogaty ekosystem z odpowiednio rozbudowaną piramidą pokarmową, jeśli tak wielkie drapieżniki mogły się na nich utrzymać miliony lat po tym, jak ich krewni zeszli ze sceny ewolucyjnej.

Wszystkie inne znane czworonogi z tego okresu należały do „grupy koronnej”, czyli były potomkami ostatniego wspólnego przodka np. człowieka i ropuchy. Z początku permu Eurameryki znamy nielicznych przedstawicieli innych „bazalnych” czworonogów spoza grupy koronnej (Embolomeri i podobne do węży Aïstopoda), wymarły one jednak nieco wcześniej niż gajasja i wyglądały przy niej jak karzełki. Jest jednak wielce prawdopodobne, że po prostu nasza wiedza jest niekompletna. Jeżeli czterometrowy „potwór z bagien” potrafił tak długo ukrywać się przed paleontologami, to być może wielu innych równie nieoczekiwanych przedstawicieli fauny umiarkowanych stref Pangei z wczesnego permu dopiero czeka na odkrycie.

Lektura dodatkowa

Opis ilustracji

Ryc. 1. Mapa świata permskiego. Widoczne Góry Środkowej Pangei oddzielające Euramerykę (na północy) od Gondwany (na południu). Źródło: Lucas & Shen 2017 (licencja CC BY-SA 3.0).
Ryc. 2. Rekonstrukcja wyglądu Gaiasia jennyae. Autor: Gabriel Lio. Źródło: Field Museum (fair use).

Wielkie wymierania (1): Zabójczy gatunek, czyli co się stało z plejstoceńską megafauną

Cykl: Wielkie wymierania

Ofiary i główny podejrzany

Od dłuższego czasu – na dobrą sprawę od XIX w. – trwa dyskusja na temat przyczyn wymierania megafauny plejstoceńskiej. Jak wiemy, jeszcze nie tak dawno temu, podczas epoki lodowcowej, na Ziemi żyło wiele gatunków wielkich zwierząt lądowych (głównie, choć nie wyłącznie ssaków), które z jakiegoś powodu nie dożyły do naszych czasów. Na przykład obecnie istnieją trzy gatunki trąbowców (dwa w Afryce i jeden w Azji Południowej, wszystkie zagrożone wyginięciem), podczas gdy jeszcze kilkadziesiąt tysięcy lat temu żyło ich około dwudziestu – także w Europie, Azji Północnej i obu Amerykach. Wyginęły nie tylko gatunki, ale całe rodzaje (Paleoloxodon, Stegodon, Mammuthus, Mammut, Cuvieronius, Notiomastodon).

Wymieraniem dotknięte zostały wszystkie kontynenty prócz Antarktydy (gdzie nie było ssaków lądowych), a jego ofiarami padały zwłaszcza gatunki największe, ważące setki lub tysiące kilogramów. Część z nich dożyła początków holocenu, który zaczął się 11,7 tys. lat temu. Z początku przypisywano wymieranie megafauny zmianom klimatu – ociepleniu, które zapoczątkowało holocen i doprowadziło do poważnych zmian w ekosystemach. Ale w roku 1966 amerykański paleontolog Paul S. Martin wysunął hipotezę, że głównym sprawcą wymierania był człowiek, kolonizujący kolejne kontynenty i doskonalący swoje zdolności łowieckie. Znikanie wielkich ssaków wydaje się silniej skorelowane z migracjami naszego gatunku niż z topnieniem lodowców. Warto zwrócić uwagę, że tam, dokąd ludzie dotarli późno – np. na Antylach, Madagaskarze czy Nowej Zelandii – pierwotna megafauna (ssaki lub wielkie nielotne ptaki) nie wymarła na początku holocenu, natomiast zaczęła znikać wkrótce po pojawieniu się Homo sapiens.

Oczywiście wyniszczenie megafauny nie było celem łowców paleolitycznych. Nie mieli pojęcia, że zasoby najgrubszej zwierzyny nie są niewyczerpane. Nie zabijali jej dla rozrywki, tylko dla zdobycia pożywienia, skór, z których sporządzali odzież, oraz rogu czy kości, z których wytwarzali narzędzia. Na nowo kolonizowanych kontynentach presja łowiecka nie niszczyła populacji wielkich zwierząt z roku na rok ani nawet z pokolenia na pokolenie, jednak redukowała je systematycznie, podkopując przy tym równowagę ekologiczną. Kiedy jeden gatunek znikał, łowcy przerzucali się na inny. Polowali zwykle na wielkich roślinożerców, ale w ten sposób stawali się konkurentami wielkich drapieżników w rywalizacji o te same zasoby.

Ryc. 1.

Czy oskarżony przyznaje się do winy?

Nie jest miło być podejrzanym o spowodowanie masowego wymierania gatunków, toteż zwolennicy poglądu, że jego przyczyną były czynniki naturalne, zwracali uwagę na zmiany środowiskowe mniej spektakularne niż globalna odwilż na początku holocenu – wszelkie wahania klimatu i związane z nimi przekształcenia ekosystemów zachodzące jeszcze w plejstocenie. Tyle tylko, że plejstocen trwał ponad dwa i pół miliona lat i składał się z licznych zlodowaceń przeplatanych interglacjałami. Nie wywarły one zauważalnych skutków w postaci masowego wymierania gatunków, a jeśli już jacyś przedstawiciele megafauny wymierali, ich miejsce zajmowały nowe gatunki odgrywające podobną rolę ekologiczną. Ostatnie zlodowacenie i następujący po nim okres cieplejszy (w zasadzie interglacjał taki jak wiele innych) nie różniłyby się od poprzednich, gdyby nie jeden dodatkowy czynnik: ekspansja Homo sapiens poza Afryką.

Ale przecież nasz gatunek nie był pierwszym przedstawicielem Homo w Europie i Azji Południowej. Już H. erectus prawie dwa miliony lat temu zaczął penetrować Eurazję, a później jego śladem poszły inne wczesne formy ludzkie: H. antecessor, H. heidelbergensis i jego potomkowie – neandertalczycy i denisowianie.1 Dlaczego szlaków ich migracji nie znaczą trupy megafauny? Wiadomo, że już H. heidelbergensis był sprawnym łowcą. Znalezione w Niemczech szczątki drewnianej broni myśliwskiej (rzadkie w porównaniu z nieulegającymi rozkładowi narzędziami kamiennymi) świadczą o tym, że co najmniej 337−300 tys. lat temu technika jej wytwarzania osiągnęła wysoki stopień zaawansowania (Leder et al. 2024). Neandertalczycy polowali na mamuty, nosorożce włochate, renifery i inne wielkie ssaki. Dlaczego nie doprowadzili do ich wymarcia?

Jedną z przyczyn mogła być niska gęstość populacji neandertalskiej, a także denisowiańskiej. Jak się zdaje, były one mniej liczne i znacznie bardziej rozproszone niż w przypadku H. sapiens. Łatwiej było im pozostawać w długotrwałej równowadze z populacjami zwierzyny łownej. Możliwe też, że rozwój ich technik łowieckich był stopniowy i przez setki tysięcy lat dał megafaunie dość czasu na przystosowanie się do obecności dużych mięsożernych naczelnych.

Globalny pochód wymierania

Afryka (gdzie człowiek żył „od zawsze”) ucierpiała z pozoru najmniej, co nie znaczy, że nie ucierpiała w ogóle, tyle że wymieranie nie przybrało tam formy nagłej katastrofy i oszczędziło część największych gatunków: słoni, żyraf, hipopotamów, nosorożców, bawołów, lwów itp. Podobnie było w Azji Południowej, gdzie przeżyły słonie indyjskie, nosorożce, tapiry czaprakowe czy tygrysy. Megafauna europejska i północnoazjatycka poniosły duże straty, były one jednak rozłożone w czasie, a dotyczyły przeważnie gatunków naprawdę wielkich, zwłaszcza o masie ciała powyżej tony (z kilkunastu nie przeżył ani jeden).2 Najdotkliwsze i najbardziej gwałtowne były skutki wymierania ssaków plejstoceńskich tam, gdzie przed H. sapiens nie dotarli inni przedstawiciele Homo: w Australii (ok. 50–40 tys. lat temu) i w obu Amerykach (ok. 13–11 tys. lat temu). Zapewne miejscowa zwierzyna nie zdążyła się nauczyć, jak reagować na obecność człowieka, czyli przede wszystkim, jak go unikać. W krótkim czasie wymarło tam 70–90% gatunków o masie ciała powyżej 40 kg, w tym wszystkie ważące więcej niż tonę.

W przypadku Australii i Ameryki Południowej próg ustawiony był jeszcze niżej: największe ssaki lądowe, jakie tam przeżyły, ważą odpowiednio ok. 30–80 kg (kangur rudy) i ok. 250 kg (tapir amerykański) lub 300 kg (jeśli uwzględnić manaty rzeczne). Pisałem już tutaj o losach pancerników olbrzymich i leniwców naziemnych, ale w chwili przybycia człowieka liczba gatunków samych trąbowców w obu Amerykach wynosiła około pół tuzina; reprezentowały one trzy rodziny (dwie z nich już nie istnieją). Znikły też między innymi olbrzymie wielbłądy północnoamerykańskie (Camelops hesternus), wszystkie koniowate Nowego Świata i ostatni przedstawiciele endemicznych kopytnych południowoamerykańskich: litopternów (Macrauchenia) i notoungulatów (Piauhytherium, Toxodon, Mixotoxodon). W Australii wymieranie objęło zarówno ogromnych roślinożerców z trzyipółtonowym Diprotodon optatum na czele, jak i duże drapieżniki, takie jak Thylacoleo carnifex (o masie ponad 100 kg), a spośród gadów – gigantycznego kuzyna „smoka z Komodo”, Varanus priscus.

Ci, którzy przeżyli, też ucierpieli

W ubiegłym roku opublikowano wyniki ciekawego badania (Bergman et al. 2023), w którym skupiono się nie na gatunkach, które wymarły, ale tych, które przeżyły. Zbadano genomy przedstawicieli 139 gatunków dużych i wielkich ssaków współczesnych, próbując oszacować wahania wielkości ich populacji efektywnej na przestrzeni ostatnich 740 tys. lat. Wahania te porównano z zapisem zmian średniej temperatury rocznej i intensywności opadów w tym okresie oraz chronologią migracji ludzkich. W przypadku 91% gatunków stwierdzono znaczące spadki liczebności populacji (na ogół tym większe, im większa była masa ciała analizowanego gatunku), nie były one jednak równo rozłożone w badanym czasie, ale skoncentrowane w okresie 76–32 tys. lat temu. Globalna wielkość populacji i biomasa megafauny pozostawały niemal stałe przez większość plejstocenu, ale załamały się nagle w ciągu ostatnich 50 tys. lat, ulegając redukcji o 92–95%. Proponuję chwilę refleksji nad znaczeniem tej liczby. Dzisiejsza megafauna jest cieniem plejstoceńskiej – i nie mówimy tylko o wymieraniu gatunków, ale o drastycznym spadku liczebności tych, które przetrwały.

Ryc. 2.

Zrekonstruowane spadki populacji nie są skorelowane z żadnymi parametrami opisującymi zmiany klimatyczne, natomiast pokrywają się w czasie z pojawieniem się H. sapiens w danym regionie. Częściowym wyjątkiem są obie Ameryki, gdzie skurczenie się populacji gatunków nadal żyjących wyprzedzało w czasie ogólnie przyjęte daty przybycia człowieka. Możliwe, że w tym przypadku ochłodzenie związane z ostatnim maksimum zlodowacenia (ok. 26–20 tys. lat temu) przetrzebiło populacje gatunków ciepłolubnych, a może po prostu człowiek pojawił się w obu Amerykach wcześniej, niż przyjmowano. W każdym razie, nawet jeśli to czynniki naturalne osłabiły megafaunę Nowego Świata, ostateczny cios zadali ludzie: masowe wymieranie całych gatunków zaczęło się około 13 tys. lat temu, w okresie, gdy z Azji i Beringii przedostała się na południe główna fala migrującej ludności paleolitycznej.

Druga fala wymierania

To, że część wielkich ssaków żyje nadal, nie oznacza, że nie musimy się o nie martwić, gdyż „dały sobie radę”. Wystarczy wspomnieć, że szacowana łączna populacja słoni afrykańskich (obu gatunków) wynosiła w XVIII w. ok. 15−30 mln. Dziś jest ich niewiele ponad 400 tys. Znacznie liczniejszy słoń sawannowy (Loxodonta africana) jest klasyfikowany jako gatunek zagrożony, a słoń leśny (L. cyclotis) jako krytycznie zagrożony: przez kilkadziesiąt lat jego liczebność spadła z 700 tys. do ok. 30 tys.3 Populacja słoni malała najpierw powoli, choć systematycznie przez XIX w., głównie z powodu stopniowej utraty siedlisk, ale rabunkowe polowania, zwłaszcza dla zdobycia kości słoniowej, dramatycznie przyśpieszyły ten spadek w XX w. Dopóki istnieje popyt na kość słoniową, kłusownikom będzie się opłacało zabijać jedne z najwspanialszych zwierząt na Ziemi tylko po to, żeby sprzedać ich ciosy. Dopóki w części krajów afrykańskich legalne są krwawe safari, dopóty znajdą się bogaci idioci, których marzeniem jest pozowanie z upolowanym słoniem do fotki, która będzie budzić zachwyt innych idiotów w mediach społecznościowych.

„Tradycyjna medycyna chińska”, pseudonauka pozbawiona podstaw empirycznych, tak bardzo ceni róg nosorożca, że na czarnym rynku cena tego „panaceum” sięga 30–100 tys. dolarów amerykańskich za kilogram. Z tej przyczyny dwa gatunki azjatyckie, nosorożec jawajski (Rhinoceros sondaicus) i sumatrzański (Dicerorhinus sumatrensis), są już bliskie wymarcia i prawdopodobnie nie do uratowania. Rogi są nielegalnie importowane także z Afryki, dlatego północny podgatunek nosorożca białego (Ceratotherium simum) liczy już tylko dwa osobniki (dwie samice w niewoli). Podgatunek południowy „uciekł śmierci spod kosy” po tym, jak liczebność jego dzikiej populacji spadła do kilkudziesięciu sztuk na początku XX w. Dziś wzrosła do 20 tys., ale kłusownicy polujący na rogi nadal stanowią dla niej zagrożenie: w latach 2012–2017 zabili ok. 15% nosorożców białych. Krytycznie zagrożony jest także afrykański nosorożec czarny (Diceros bicornis): z populacji liczącej kilka tysięcy osobników kilkaset rocznie pada ofiarą kłusowników. Nosorożec indyjski (Rhinoceros unicornis) stracił większość siedlisk; kilkanaście niezbyt licznych i izolowanych populacji stanowi łatwy cel dla łowców rogów. Tymczasem „róg” nosorożca to częściowo zmineralizowana (wzmocniona hydroksyapatytem) keratyna, taka sama jak ta, z której zbudowane są nasze włosy, paznokcie czy naskórek. Gdyby amatorzy chińskich cudów medycyny ogryzali i zjadali własne paznokcie, wzmocniłoby to ich wigor i potencję w równym stopniu jak sproszkowany róg nosorożca.

Ryc. 3.

W Ameryce Północnej na początku XIX w. żyło kilkadziesiąt milionów bizonów preriowych (Bison bison subsp. bison)4 – jednego z zaledwie kilku wielkich ssaków tego kontynentu, które uniknęły zagłady na początku holocenu. Bizony tworzyły wielkie stada, świetnie przystosowane do życia na preriach i odporne na zaburzenia demograficzne. Mimo że rdzenni Amerykanie polowali na nie od tysięcy lat, ustaliła się równowaga ekologiczna niezagrażająca odtwarzaniu się populacji bizonów. Jednak w ciągu kilkudziesięciu lat biali przybysze z bronią palną doprowadzili bizony na skraj wymarcia, tępiąc je szczególnie intensywnie w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych XIX w. W znacznej części była to zagłada gatunku prowadzona z premedytacją: w ten sposób pozbawiano rdzenne ludy Wielkich Prerii jednej z podstaw egzystencji ich tradycyjnych społeczności. Po tej rzezi pozostało kilka stad liczących łącznie nieco ponad 100 sztuk. Choć w końcu objęto bizony ochroną i zaczęto odtwarzać ich dziką populację, jej obecna liczebność jest sto razy razy mniejsza niż 200 lat temu, a do tego narażona na skutki dramatycznego zubożenia różnorodności genetycznej, ponieważ wszystkie dzisiejsze bizony pochodzą od kilkudziesięciu ocalałych osobników założycielskich. Z własnego podwórka dobrze znamy losy europejskich turów, dzikich koni i żubrów (dziś często mylonych z dzikami przez ludzi, którzy najchętniej oglądają megafaunę przez celownik sztucera).

Smutna konkluzja

Można zatem przyjąć, że Homo sapiens stał się dla innych dużych ssaków śmiertelnym zagrożeniem mniej więcej w czasie, gdy zaczął eksplorować świat poza rodzinną Afryką. Nowa krucha równowaga, która ustaliła się po zubożeniu fauny plejstoceńskiej, została ponownie złamana, kiedy zaczęła się kształtować współczesna cywilizacja. Ta druga fala destrukcji, w odróżnieniu od pierwszej, nie oszczędziła Afryki ani Azji Południowej.5 Tamtejsze gatunki największych ssaków lądowych – już ostatnie na Ziemi – są dziś zagrożone w stopniu, którego często nie ogarnia wyobraźnia opinii publicznej. To samo zresztą dotyczy wielu ssaków mniejszych, które pierwszą falę wymierania przeżyły bez wielkiego szwanku. Wysiłki organizacji zajmujących się ochroną przyrody i co światlejszych rządów często rozbijają się w zderzeniu z ludzką chciwością, głupotą, myśleniem życzeniowym (które skłania do ignorowania ostrzeżeń) i zakorzenionym w wielu kulturach przekonaniem, że środowisko naturalne istnieje po to, aby służyło ludziom, a człowiek jest „gospodarzem Ziemi”, który powinien po gospodarsku zarządzać jej pozostałymi mieszkańcami, na przykład kontrolując ich pogłowie.

Wątpię, żeby mogło się to skończyć dobrze.

Przypisy

  1. Można też wspomnieć o karłowatych wyspiarskich odmianach wczesnych ludzi, jak Homo floresiensis, który notabene polował na karłowate trąbowce z wyspy Flores, Stegodon florensis subsp. insularis. Choć skarłowaciały, słoń ten należał do megafauny, miał bowiem 130 cm wysokości w kłębie i ok. 570 kg masy ciała. Wymarł − zapewne nieprzypadkowo − ok. 50 tys. lat temu, wkrótce po pojawieniu się na Flores ludzi współczesnego gatunku. ↩︎
  2. Mamuty włochate (Mammuthus primigenius) przeżyły dłużej na izolowanych wyspach niezasiedlonych przez człowieka we wczesnym holocenie. Populacja z Wyspy św. Pawła (Alaska) wymarła ok. 5650 lat temu wskutek naturalnego zmniejszenia się powierzchni wyspy, zaniku wegetacji i procesów erozyjnych spowodowanych przez same mamuty. Na o wiele większej Wyspie Wrangla na Oceanie Arktycznym ostatnia populacja mamutów zanikła ok. 4 tys. lat temu. Udział człowieka jest w tym przypadku możliwy, ale nieudowodniony. ↩︎
  3. Dopiero około 2000 r. w wyniku badań DNA powszechnie uznano istnienie dwóch odrębnych gatunków słoni afrykańskich, których drogi ewolucyjne rozdzieliły się 5−2 mln lat temu. ↩︎
  4. Istnieje ponadto alaskański i kanadyjski bizon leśny (B. b. subsp. athabaskae), również zagrożony wymarciem. ↩︎
  5. Co gorsza, współczesne zagrożenie wymarciem dotyczy także wielkich ssaków morskich, zwłaszcza waleni. Pierwsza fala wymierania fauny plejstoceńskiej praktycznie nie dotknęła gatunków oceanicznych. Wyjątkiem była syrena morska (Hydrodamalis gigas) z rzędu brzegowców (Sirenia), której zasięg w rejonie Beringii skurczył się w holocenie z przyczyn naturalnych. Jednak ostatnią reliktową populację syren na Wyspach Komandorskich na Morzu Beringa wybili łowcy fok przed końcem XVIII w., tuż po jej odkryciu przez Europejczyków. ↩︎

Podstawowa bibliografia

Opis ilustracji

Ryc. 1. Mastodont amerykański (Mammut americanum), trąbowiec o wysokości 2,8 m i masie 5 t, jedna z ofiar wymierania ok. 11,5 tys. lat temu. Rekonstrukcja zakłada, że mastodonty pokryte były gęstą sierścią, co niekoniecznie odpowiada prawdzie, był to bowiem gatunek znacznie bardziej ciepłolubny niż mamut włochaty (Mammuthus primigenius), przystosowany do życia w skrajnie surowym klimacie. Autor: Dantheman9758. Źródło: Wikipedia (licencja CC BY-SA 3.0).
Ryc. 2. Żyrafa zachodnioafrykańska (Giraffa camelopardalis subsp. peralta) z okolic Kouré (Niger). Choć tradycyjnie zalicza się żyrafy do jednego gatunku, badania genetyczne sugerują podział na cztery gatunki i ok. 8 podgatunków. W latach dziewięćdziesiątych XX w. liczebność żyrafy zachodnioafrykańskiej spadła do 49 osobników; obecnie jest ich ponad 400. Ale łączna populacja wszystkich żyraf w tym samym czasie zmalała o ponad 30% wskutek polowań i utraty siedlisk. Foto: Roland H. 2006. Źródło: Wikipedia (licencja CC BY-SA 2.0).
Ryc. 3. Przedstawiciel Homo sapiens, William Frederick Cody (1846−1917), znany jako „Buffalo Bill”. Pracując jako licencjonowany dostawca mięsa dla robotników zatrudnionych przy budowie linii kolejowej Kansas Pacific, osobiście zastrzelił ponad 4 tys. bizonów w ciągu półtora roku (1867/1868). Foto: Napoleon Sarony 1880. Źródło: Wikipedia (domena publiczna).

EM poleca (#3): Elsa Panciroli – „Bestie, które żyły przed nami. Nowa historia pochodzenia i ewolucji ssaków”

Książka, którą chciałbym polecić, została wydana po polsku w roku 2023, w serii „Na ścieżkach nauki” (z charakterystycznym rysunkiem labiryntu) wydawnictwa Prószyński i S-ka. Seria w ogóle jest ciekawa, przedstawia bowiem nowe odkrycia i nowe spojrzenie na świat z perspektywy różnych dyscyplin naukowych. Tym razem wybraną dyscypliną jest paleontologia, a tematem – historia ewolucyjna ssaków. Autorka, Elsa Panciroli, jest szkocką paleontolożką specjalizującą się w badaniu ssaków kopalnych – ale nie tych, które zdominowały świat po zagładzie wielkich dinozaurów i kojarzone są z „erą ssaków”, czyli kenozoikiem. Elsa Panciroli zwraca uwagę, że ostatnie 66 mln lat to tylko około 20% rzeczywistej historii ssaków, i postanawia zająć się bliżej tymi 80%, o których wspomina się rzadko i pobieżnie.

Przodek ssaków oddzielił się od przodka zauropsydów (gadów i ptaków) ponad 300 mln lat temu. Wszystkie gatunki znajdujące się po ssaczej stronie tego podziału (synapsydy) są „bardziej ssakami niż gadami”, toteż autorka zaczyna od nich opowiadanie o historii naszej linii ewolucyjnej. Pokazuje, jak dramatyczne wielkie wymierania i następujące po nich radiacje przystosowawcze kształtowały naszych przodków w karbonie i permie, kiedy synapsydy należały do największych i najważniejszych kręgowców lądowych. Ale także w „erze dinozaurów”, od triasu do końca kredy, ssaki nie były tylko drobnicą kręcącą się pod stopami władców Ziemi, ale ewoluowały dynamicznie i ulegały zróżnicowaniu: istniały wówczas na przykład ssaki wodne, szybujące, wyspecjalizowani roślinożercy, a nawet duże drapieżniki potrafiące upolować i zjeść niewielkiego dinozaura.

Takie spojrzenie na pierwsze 240 mln lat niezależnej ewolucji ssaków powinno być oczywistością, biorąc pod uwagę współczesną wiedzę paleontologiczną, ale anachroniczne myślenie w kategoriach następujących po sobie „dynastii” (ryby → płazy → gady → ssaki) powoduje, że wyobrażamy sobie ssaki mezozoiczne jako mało interesującą grupę „uśpioną”, która mogła wybudzić się z letargu i wykorzystać swoją szansę dopiero wówczas, gdy upadek planetoidy wykończył silniejszą konkurencję. Książka Elsy Panciroli obala ten mit, a także wiele innych.

Ryc. 1.

Warto zwrócić uwagę na szczególną rolę kobiet na tym polu badań. Polskiemu czytelnikowi miło będzie stwierdzić, że Elsę Panciroli fascynuje postać Zofii Kielan-Jaworowskiej (dzięki której także piszący te słowa zainteresował się wczesną ewolucją ssaków). Autorka poświęca polskiej uczonej spory fragment książki, stawiając ją wręcz na piedestale i przypisując jej – w dużym stopniu słusznie – zrewolucjonalizowanie badań nad ssakami mezozoicznymi.

Podejście zaprezentowane przez Elsę Panciroli i jej wizja ewolucji ssaków są mi bardzo bliskie. Oryginał angielski został opublikowany w 2021 r., co oznacza, że książka uwzględnia aktualny stan badań. To ważne, bo paleontologia rozwija się szybko i praktycznie co roku dowiadujemy się czegoś nowego i fascynującego. Od dawna jednak nikt nie proponował podsumowania zebranej wiedzy w formie strawnej i atrakcyjnej dla czytelników zainteresowanych ewolucją, ale niekoniecznie śledzących na bieżąco najnowsze odkrycia i ich konsekwencje. W każdym razie brakowało takich syntetycznych ujęć tematu na polskim rynku popularnonaukowym, toteż chwała wydawnictwu Prószyński i S-ka za wypełnienie tej luki.

Czy książka ma jakieś wady? Przyznam, że niezbyt odpowiada mi sposób prezentacji, w którym duży nacisk położony jest na osobiste przeżycia w formie udramatyzowanej: „Psy szczekały. Samochody mruczały. Świerszcze cykały. Gdzieś nad moją głową jakiś malutki ptaszek dreptał po blaszanym dachu pensjonatu. Za ścianą ktoś oglądał operę mydlaną w telewizji i zapomniał zamknąć drzwi”. Rozbudowane opisy wietrznej i deszczowej pogody w Szkocji także bywają nużące. To samo dotyczy historii badań opowiedzianej w konwencji beletrystycznej: „Otulony długim czarnym płaszczem i szczelnie owinięty szalikiem wielebny William Buckland wkroczył na Bedford Street, do domu numer 20”. Tego rodzaju manierę kojarzę z amerykańskim stylem popularyzacji nauki – kiedy zanim realizatorzy filmu dokumentalnego przejdą do rzeczy, muszą najpierw zrelacjonować epicką historię o tym, jak dotarli na miejsce mimo trudności logistycznych, nieznośnych komarów, targowania się o zapłatę z lokalnymi przewodnikami, utopienia zapasowych baterii w odmętach Amazonki i faktu, że operator omal nie stracił palca u nogi w kontakcie z piraniami. Wolę czysty profesjonalizm Davida Attenborough, który od razu jest na miejscu w sercu lasu deszczowego i nie opowiada o sobie, tylko o tym, co zamierza pokazać widzom. Ale to rzecz gustu, a przedstawienie osobistego doświadczenia pracy paleontologa oczywiście też bywa zajmujące.

Nieco zastrzeżeń można mieć do przekładu, który choć poprawny (tłumacz na ogół nieźle sobie radzi z terminologią specjalistyczną), bywa chropowaty – głównie z powodu zbyt niewolniczego trzymania się frazy angielskiej. Co dobrze wygląda w jednym języku, niekoniecznie sprawdza się w innym. Dotyczy to także tytułu, który w oryginale brzmi: Beasts before us. The untold story of mammal origin and evolution. Angielskie słowo beasts to nie to samo, co polskie bestie. Może oznaczać po prostu „zwierzaki” (zwłaszcza ssaki) i nie kojarzy się nieuchronnie z czymś wielkim i groźnym. W szczególności ssaki mezozoiczne zdecydowanie nie należały do zwierząt objętych w języku polskim kategorią „bestii”.  Także korekta, za którą powinno odpowiadać wydawnictwo, przepuściła znaczną liczbę błędów i usterek. Takie drobiazgi irytują, ale nie zmniejszają znacząco przyjemności z lektury.

Polecam książkę Elsy Panciroli wszystkim, których interesuje historia życia na Ziemi, a w szczególności nasza własna historia. Dobrze jest wiedzieć, skąd przybywamy i co robili nasi przodkowie przez prawie ćwierć miliarda lat, którym inni popularyzatorzy na ogół nie raczyli poświęcić dość uwagi.

Ryc. 2.

Polecana książka

Elsa Panciroli. 2023. Bestie, które żyły przed nami. Nowa historia pochodzenia i ewolucji ssaków [oryginał: Beasts before us. The untold story of mammal origin and evolution, Bloomsbury Publishing 2021]. Prószyński i S-ka. Przekład: Bartosz Sałbut.
https://www.proszynski.pl/product/bestie-ktore-zyly-przed-nami

Ilustracje

Ryc. 1. Okładka polskiego przekładu. Zwracam uwagę na labirynt − znaczek serii.
Ryc. 2. Dimetrodon grandis, synapsyd z rodziny sfenakodontów (czyli przedstawiciel ssaczej linii owodniowców) sprzed ok. 280 mln lat. Rekonstrukcja: Max Bellomio 2019. Źródło: Wikipedia (licencja CC BY-SA 4.0).