O złocie, żółci, chlorze i wielowymiarowości kolorów

Lucas Bergowsky wytłumaczył tu niedawno, dlaczego złoto jest złote. Dzięki temu dowiedzieliśmy się, że złoto zawdzięcza swój unikatowy kolor efektom relatywistycznym. Sprawa koloru złota ma jednak również inne aspekty, w tym biologiczny, kognitywny i językoznawczy.

Jak postrzegamy kolory i jak nas oko łudzi

Zacznijmy od biologii. Podobnie jak pozostałe małpy wąskonose (i niezależnie od nich niektóre szerokonose) Homo sapiens może się poszczycić widzeniem trichromatycznym, korzystającym z trzech receptorów barw: przestrzeń rozpoznawalnych przez nas kolorów jest dzięki temu trójwymiarowa, a nie dwuwymiarowa, jak u innych łożyskowców (trichromatyzm występuje również u części torbaczy). Mimo to jesteśmy kalekami w porównaniu z większością pozostałych kręgowców. Ich wspólny przodek miał widzenie tetrachromatyczne (czteroreceptorowe), zachowane u większości linii potomnych – bezszczękowców, ryb, płazów, gadów i ptaków. Wczesne ssaki prawdopodobnie straciły jeden z odziedziczonych receptorów, a u przodków stekowców oraz (niezależnie) torbaczy i łożyskowców zanikł jeden z pozostałych. Zwykle tłumaczy się to nocnym trybem życia mezozoicznych ssaków. Przy słabym świetle wyraźne widzenie barw nie ma wielkiego znaczenia dla przeżycia i sukcesu reprodukcyjnego, dlatego przypadkowe mutacje uszkadzające geny kodujące receptory barw nie były surowo karane przez dobór naturalny i mogły się utrwalić w populacji naszych dalekich przodków, żyjących w cieniu wielkich dinozaurów.

Można tu i ówdzie przeczytać w popularnych źródłach, że ludzkie oko analizuje barwy w systemie RGB, czyli że w czopkach (komórkach siatkówki oka odpowiedzialnych za rozróżnianie barw), występują receptory wrażliwe na czerwień (red), zieleń (green) i kolor niebieski (blue). Trzeba sprostować tę informację. Oto co się stało i co z tego wynikło.

Przodek naczelnych miał dwa pigmenty wzrokowe wybiórczo wrażliwe na barwy. Były to światłoczułe białka nazywane SWS1 (short-wave sensitive) i LWS (long-wave sensitive). Każde z nich reagowało na dość szeroki zakres długości fal elektromagnetycznych. Białko SWS1 było pobudzane przez fale o długości ok. 355–445 nm, a LWS – ok. 500–570 nm. Pierwszy zakres odpowiada mniej więcej monochromatycznemu światłu fioletowemu (ale zahacza też o nadfiolet), a drugi – zielonemu. Nie oznacza to, że posiadacze takich receptorów widzą tylko fiolet i zieleń. Ich oko i mózg rozpoznają np. kolor niebieski jako światło, które silniej pobudza receptor SWS1 niż receptor LWS, a kolor żółty jako światło, które dość silnie pobudza LWS, ale na które zupełnie nie reaguje SWS1. Brak im jednak receptorów, które umożliwiłyby na przykład zróżnicowanie reakcji na odcienie od ciepłej zieleni przez barwy żółtą i pomarańczową do czerwonej.

U przodka małp wąskonosych gen kodujący receptor LWS (położony na chromosomie płciowym X)1 uległ przypadkowej duplikacji, po czym każda z kopii zaczęła ewoluować niezależnie. Kilka drobnych mutacji doprowadziło do tego, że dziś białka receptorowe kodowane przez każdą z kopii różnią się trzema spośród 364 aminokwasów. To z pozoru niewiele (białka są identyczne w 99,2%), ale ta drobna różnica ma znaczenie dla ich światłoczułości. Wskutek tego oko ludzkie zawiera trzy receptory wrażliwe na następujące długości fali świetlnej: S (krótkie), M (średnie) i L (długie). M i L powstały wskutek wspomnianej wyżej duplikacji, natomiast S kontynuuje wprost dawne SWS1, odziedziczone po przodkach kręgowców. S reaguje najsilniej na fale o długości ok. 420 nm (fiolet), M – ok. 530 nm (chłodna zieleń wpadająca w cyjan), a L – ok. 560 nm (ciepła zieleń wpadająca w żółć). Zauważmy, że nie posiadamy białka wyspecjalizowanego w reagowaniu na czerwień (zakres 625–740 nm). Skąd zatem mózg wie, że światło docierające do oka jest czerwone? Dlatego, że zakres wrażliwości receptora L sięga aż po granicę widzialności światła długofalowego, natomiast wrażliwość M szybko spada w zakresie odpowiadającym barwie pomarańczowej. Zatem czerwień (w odróżnieniu od żółci czy zieleni) pobudza niemal wyłącznie receptor L, podczas gdy np. dla barwy żółtozielonej L pobudzany jest maksymalnie, ale M również silnie. Porównując te reakcje, mózg kalkuluje, z jakim światłem ma do czynienia.

Ryc. 1.

W ogóle barwy od zielonej do żółtej najintensywniej oddziałują na ludzkie oko, bo pobudzają jednocześnie dwa blisko spokrewnione receptory. Złoto znakomicie odbija światło żółte, pomarańczowe i czerwone, a także promieniowanie podczerwone, nieco słabiej światło zielone, a najsłabiej – niebieskie i fioletowe. Choć zatem odbite od złota światło zbliżone do białego, np. słoneczne, jest mieszaniną dużego zakresu długości fal, receptory M i L reagują tak samo, jak gdyby to światło monochromatyczne pomarańczowożółte (ok. 590 nm).

Trzeba pamiętać, że oko nie odróżnia barw monochromatycznych od mieszanki światła o różnej długości fal wywołującej taki sam efekt fizjologiczny. Dlatego dajemy się oszukać monitorom kolorowym, stwarzającym np. iluzję barwy żółtej przez addytywne mieszanie światła czerwonego i zielonego (emitowanego przez dwa spośród trzech subpikseli składających się na każdy element obrazu). Istnieją barwy mieszane, którym nie odpowiada żadna długość fali światła monochromatycznego. Łącząc w równych proporcjach światło czerwone i niebieskie, otrzymujemy kolor purpurowy, który nasz mózg odbiera jako naturalne domknięcie „koła barw” między czerwienią a fioletem. Pobudzane są wtedy receptory L i S z pominięciem M, a przecież żadna „czysta” fala elektromagnetyczna o określonej długości nie mogłaby wywołać takiego efektu. Dlatego percepcji koloru nie można utożsamiać wprost z fizycznymi parametrami fali świetlnej.

Ryc. 2.

A zatem złoto nie jest w zasadzie żółte w sensie fizycznym. Odbite of niego światło stanowi kontinuum odcieni żółtych, pomarańczowych i czerwonych z niejaką domieszką zieleni (nie wspominając o niewidzialnych odcieniach podczerwieni). Z percepcyjnego punktu widzenia ta mieszanka jest jednak równoważna barwie pomarańczowożółtej, na którą oko i mózg (interpretujący „odczyty” receptorów siatkówki) zareagowałyby tak samo. Ekran komputera lub telewizora wywołuje ten sam efekt, mieszając światło czerwone i zielone w stosunku 255 : 215 (bez dodawania barwy niebieskiej).

Widzenie barw a ewolucja nazw kolorów

Zważywszy, że charakterystyki pobudzenia receptorów M i L w znacznym stopniu nakładają się na siebie, trudno się dziwić, że są języki, w których kolor żółty i zielony (a przynajmniej jego ciepłe odcienie) są zaliczane do tej samej „barwy podstawowej” określanej za pomocą jednego słowa. Tak jest np. w języku kwaḱwala (kwakiutl) z rodziny wakaszańskiej, używanym nad Cieśniną Królowej Charlotty w zachodniej Kanadzie. Słowo łanxa [ɬənχa] oznacza w nim zarówno kolor zielony, jak i żółty. Podobnie w starożytnym języku akadyjskim z rodziny semickiej (Mezopotamia) przymiotnik warqum [warkʼum] odnosił się do obu kolorów.

Nie inaczej było w języku praindoeuropejskim. Istniał w nim rdzeń leksykalny *ǵʰelh₃-.1 Zachował się on w językach bałtyjskich w funkcji czasownika o znaczeniu ‘zazielenić się’ (litewskie žélti, łotewskie zelt), można więc sądzić, że pochodzące od niego rzeczowniki i przymiotniki odnosiły się pierwotnie do koloru młodej roślinności, a może też niedojrzałych owoców (nie tylko w języku polskich zwanych „zielonymi”, niekoniecznie w zgodzie ze stanem faktycznym). Weźmy na przykład derywat przymiotnikowy *ǵʰl̥h₃-ró- (z tzw. stopniem zanikowym rdzenia: wskutek utraty samogłoski spółgłoska *l stała się sylabiczna). Rozwinął się on w klasyczne greckie kʰlōrós, słowo oznaczające różne odcienie zielonego, ale także kolor miodu lub piasku, zatem pokrywające się znaczeniowo z naszą koncepcją koloru zarówno zielonego, jak i żółtego. Przymiotnika tego, po konsultacji z kolegami, użył sir Humphry Davy w roku 1810, aby nazwać nowo odkryty pierwiastek, żółtozielony gaz – chlor (angielskie chlorine).

Ryc. 3.

Losy spółgłoski *ǵʰ w językach potomnych były dość skomplikowane, bo ona sama miała skomplikowaną artykulację. Była spalatalizowana (zmiękczona) w porównaniu ze „zwykłym” *g, a jednocześnie wymawiana z przydechem (dźwięcznym, a zatem należała do tzw. spółgłosek „dyszących”). Oprócz starogreckiego jej refleksami były np. łacińskie h (na początku wyrazu) i pragermańskie *g (z utratą przydechu). W językach bałtosłowiańskich i indoirańskich palatalność zaczęła dominować nad tylnojęzykowym charakterem *ǵʰ, czego skutkiem był jej rozwój w spółgłoskę zwartoszczelinową *dźʰ. Przydech zachował się w językach indoaryjskich (w sanskrycie *dźʰ zmieniło się w dźwięczne h [ɦ]), znikł natomiast w irańskich (rezultatem było np. staroperskie d, awestyjskie z) i w bałtosłowiańskich, gdzie z * powstało litewskie ž [ʒ] oraz łotewskie, staropruskie i słowiańskie [z]. Była też drobna komplikacja: w linii prowadzącej do języków bałtosłowiańskich w stopniu zanikowym morfemu *ǵʰelh₃-, czyli *ǵʰl̥h₃-, spółgłoska początkowa w pozycji przed slylabicznym * mogła utracić palatalność, czyli ulec stwardnieniu, zmieniając się w *, a następnie (po utracie przydechu) w *g. Wrócimy jeszcze do tego faktu.

Tymczasem jednak zawieśmy na chwilę wątek bałtosłowiański i spójrzmy na języki germańskie, gdzie zachował się m.in. przymiotnik *ǵʰelh₃-wó- > pragermańskie *gelwa- ‘żółty’ (Germanie dorobili się nowego, wyspecjalizowanego przymiotnika o znaczeniu ‘zielony’, więc znaczenie starej nazwy koloru uległo zawężeniu). Jego refleksem było staroangielskie ġeolu (dopełniacz ġeolwes). Kropka nad g oznacza, że w tej pozycji (przed samogłoską przednią) spółgłoska staroangielska uległa zmiękczeniu i zaczęła być wymawiana jako [j] – dlatego dzisiaj ta nazwa koloru brzmi yellow (ale w niemieckim mamy gelb). Istniał też inny pokrewny wyraz, przymiotnik odczasownikowy: *ǵʰl̥h₃-tó- (o pierwotnym znaczeniu ‘zmieniający kolor na zielony/żółty’). Można go było przerobić na rzeczownik (rodzaju nijakiego), przesuwając akcent na pierwszą sylabę: *ǵʰĺ̥h₃tom ‘coś zielonego/żółtego’. Po utworzeniu tego słowa zadziałały charakterystyczne pragermańskie zmiany spółgłosek, określane zbiorowo jako prawo Grimma, oraz kilka innych regularnych zmian. Ich rezultatem było pragermańskie *gulþą > staroangielskie gold (i niemieckie Gold). Tu, w pozycji przed samogłoską tylną, zmiękczenie nie zaszło. Zapamiętajmy zatem, że germańskie złoto to ‘coś żółtego, żółty metal’.

W językach bałtosłowiańskich przymiotnik *ǵʰl̥h₃-tó- utrzymał się, ewoluując w *gl̥Hto- (ze wspomnianym wyżej stwardnieniem), a następnie *gilHta- (ze specyficznie bałtosłowiańskim rozwojem spółgłoski sylabicznej w sekwencję *il). W języku prasłowiańskim *g uległo zmiękczeniu przed *i i powstała forma *žьltъ, będąca przodkiem polskiego słowa żółty. A zatem żółty i angielskie gold różniły się kiedyś tylko miejscem akcentowania, ponieważ jedno z nich było przymiotnikiem, a drugie – utworzonym od tego przymiotnika rzeczownikiem.

Przodkowie Bałtosłowian także utworzyli pokrewny rzeczownik rodzaju nijakiego od przymiotnika *ǵʰl̥h₃tó-, ale w odrobinę inny sposób niż ich pragermańscy krewni. Wstawili mianowicie wewnątrz rdzenia samogłoskę *o. Powstała w ten sposób forma *ǵʰolh₃tom, która rozwinęła się regularnie w prasłowiańskie *zolto (tym razem bez stwardnienia początkowej spółgłoski, bo nie zachodziło ono przed samogłoską). Regularnym refleksem formy prasłowiańskiej jest polskie złoto. A zatem – podsumowując – złoto jest bliskim krewnym angielskiego gold. Oba zostały urobione od tego samego prajęzykowego przymiotnika, zachowanego zresztą w polskim jako żółty.

Na tym jednak nie koniec, bo rdzeń *ǵʰelh₃- (czyli bałtosłowiańskie *dźelH- > słowiańskie *zel-) pozostał także produktywnym źródłem słów oznaczających kolor zielony i różne zielone obiekty. Wystarczy wspomnieć prasłowiańskie *zelenъ > polskie zielony albo rzeczownik zbiorowy *zelьje ‘masa zieleni’ > polskie ziele. A zatem nazwy kolorów zielonego i żółtego, choć różne, pozostają w naszym języku spokrewnione, podobnie jak geny kodujące receptory M i L. Od tego samego rdzenia mamy też nazwę żółci (nie koloru, ale substancji produkowanej przez woreczek żółciowy). Występuje ona w językach słowiańskich w dwóch wariantach, *zьlčь i *žьlčь wskutek nieco nieregularnego rozwoju spowodowanego kontaminacją (wpływem skojarzeniowym wyrazów bliskoznacznych) lub odpodobnieniem fonetycznym spółgłosek trudnych do wymawiania w bliskim sąsiedztwie. Z obu tych powodów *žьlčь dało w polskim żółć zamiast oczekiwanego *żółcz (nazwę wydzieliny skojarzono z rzeczownikiem abstrakcyjnym oznaczającym ‘kolor żółty’).

Listę wyrazów pokrewnych oznaczających rozmaite rzeczy żółte i zielone w językach indoeuropejskich można by było ciągnąć jeszcze długo. Ograniczę się tylko do przykładu z języków indoirańskich: mamy staroindyjskie híraṇyam, staroperskie daranija i awestyjskie zarańiiəm. Wszystkie one pochodzą od praindoirańskiego *dźʰr̥Hanyam < *ǵʰl̥h₃-en-jo-m. Obok nich istniał przymiotnik *ǵʰolh₃-i- lub *ǵʰelh₃-i- > indoirańskie *dźʰarHi- > staroindyjskie hari- ‘zielony/żółty’ (także ‘płowy’ lub ‘brązowy’). Stąd pochodzi współczesne perskie zar ‘złoto’.

Ta językowa gra kolorów z udziałem zieleni, żółci i złota jest ciekawą konsekwencją faktu, że około 30 mln lat temu u przodka małp wąskonosych zduplikował się pewien gen na chromosomie X, oraz tego, że nasz mózg dysponuje bardzo niepełną informacją o składzie światła padającego na siatkówkę oka. Do tego dołożyły się oczywiście efekty relatywistyczne zachodzące na zewnętrznej powłoce elektronowej atomu złota.

Przypisy

1) Ma to podstawowe znaczenie dla zrozumienia, dlaczego mężczyźni wielokrotnie częściej niż kobiety bywają dotknięci zaburzeniami widzenia barw. Każda kobieta ma dwa chromosomy X, a zatem dodatkowe kopie genów kodujących receptory M i L. Jeśli nawet któryś z nich ulegnie uszkodzeniu, pozostaje jego w pełni funkcjonalny odpowiednik na drugim chromosomie X. Mężczyzna, jako posiadacz tylko jednego chromosomu X, nie ma „kopii zapasowej”, która mogłaby zastąpić wadliwy gen.
2)
*h₃ było jedną z tzw. spółgłosek laryngalnych (oznaczanych *h₁, *h₂, *h₃), których dokładna wymowa pozostaje dyskusyjna i nie musi nas tu interesować. Wystarczy wiedzieć, że była to tylnojęzykowa spółgłoska szczelinowa, która w większości języków indoeuropejskich zanikła, pozostawiając tu i ówdzie ślady swojej obecności w postaci wpływu na sąsiednie głoski. W prezentowanych tu rekonstrukcjach bałtosłowiańskich i indoirańskich *H oznacza taki fonetyczny ślad dawnej spółgłoski laryngalnej.
3) O tym, czym były i jak brzmiały samogłoski *ь i *ъ, czyli tzw. prasłowiańskie jery, pisałem tutaj.

Opisy ilustracji

Ryc. 1: Znormalizowany wykres reakcji ludzkich receptorów S, M i L na światło o różnej długości fali (w nanometrach). Autor: Vanessaezekowitz. Źródło: Wikipedia (licencja CC BY 3.0).
Ryc. 2: Powiększenie fragmentu ekranu laptopa z ikonką aplikacji MS Word. Widoczne są subpiksele odpowiedzialne za mieszanie barw. Wrażenie koloru białego i odcieni szarości powstaje wskutek addytywnego składania barwy czerwonej, zielonej i niebieskiej w równych proporcjach. Foto: Piotr Gąsiorowski.
Ryc. 3: Młode liście dębu szypułkowego (Quercus robur). Foto: Dimìtar Nàydenov. Żródło: Wikipedia (licencja CC BY-SA 4.0).

Zapomniane liczebniki (2): idąc samotrzeć, zyskujesz w trójnasób

Poprzednia część serii

Zapomniane liczebniki (1): Federico Fellini, Półdziewięta

Jak pokazałem w pierwszej części tej miniserii, w języku staropolskim istniały formy proste liczebników porządkowych, odziedziczone z języka prasłowiańskiego:

liczebnikrodzaj męskirodzaj nijakirodzaj żeński
1pirzwpirzwopirzwa
2wtórwtorowtora
3trzećtrzeciétrzeciå
4cz(t)wartcz(t)wartocz(t)warta
5piętpiętopięta
6szostszostoszosta
7siodmsiodmosiodma
8osmosmoosma
9dziewiętdziewiętodziewięta
10dziesiętdziesiętodziesięta

W razie potrzeby można je było tworzyć od liczebników jeszcze wyższych, ale ograniczmy się do tych, które faktycznie można spotkać w konstrukcjach staropolskich. Trzeba wspomnieć, że nawet w tych językach słowiańskich, które zachowały zarówno prostą, jak i złożoną odmianę przymiotników, w przypadku liczebników porządkowych zdecydowanie przeważała odmiana złożona. Formy proste są tak rzadkie, że można by było wątpić w ich realne istnienie, gdyby nie fakt, że to właśnie one zostały wykorzystane do tworzenia niektórych specjalnych typów liczebników: połówkowych (już omówionych) i zespołowych, o których będzie za chwilę mowa. Ponadto zdarzało się ich użycie przysłówkowe lub rzeczownikowe. Na przykład staropolski liczebnik pirzw < prasłow. *pьrvъ jest zawarty w takich słowach współczesnych jak pierw, wpierw, najpierw, a wtór został zaadaptowany jako rzeczownik o znaczeniu ‘akompaniament’.

Ponieważ już wiemy, skąd się wzięły te dziwne liczebniki, rzućmy okiem na ich kolejne zastosowanie. Polszczyzna (podobnie jak inne języki słowiańskie) posiadała tzw. liczebniki zespołowe, informujące o tym, że rzeczownik, do którego się odnoszą, jest członkiem grupy działających podmiotów o liczebności n. Były one złożeniami przymiotnika sam (w znaczeniu ‘we własnej osobie’) z liczebnikiem porządkowym w formie prostej. Do naszych czasów najlepiej zachowały się słowa samowtór ‘on sam jako drugi’ (czyli we dwójkę z kimś innym) i samotrzeć ‘on sam jako trzeci’ (czyli w towarzystwie dwu innych osób), ale w starszej literaturze (choćby w Trylogii Sienkiewicza, gdzie język dialogów, a miejscami i narracji stylizowany jest na średniopolski) można spotkać przykłady innych liczebników tego typu. Weźmy jako przykład deklarację Onufrego Zagłoby w Ogniem i mieczem:

Dalibóg, z waćpanami i z księciem naszym na czele ruszyłbym samopięt, choćby na Stambuł.

Samopięt oznacza tu ‘sam jako piąty’ (w towarzystwie was trzech i księcia). Bez księcia, ale z Wołodyjowskim, Skrzetuskim i Podbipiętą Zagłoba ruszałby samoczwart. Liczebniki zespołowe mogły przybierać także formę żeńską (rzadko nijaką). Utrwalonym w tradycji przykładem jest święta Anna samotrzecia (z Matką Boską i małym Jezusem) jako motyw ikonografii chrześcijańskiej. O ile jednak element -trzecia jest łatwo rozpoznawalny dla współczesnego oka i ucha, to trudno to samo powiedzieć o jego męskim odpowiedniku -trzeć. Dlatego jeśli ktoś, kto mało wie o starszej polszczyźnie, natyka się w literaturze na słowo samotrzeć, rozpoznaje w nim głównie element samo- i często interpretuje go jako ‘sam, w pojedynkę’, nie zawracając sobie głowy analizowaniem reszty wyrazu. Kontekst nie zawsze wyjaśnia, że chodzi o zespół. Skutek bywa taki, że słowo zostaje przyswojone w błędnym znaczeniu: ‘samodzielnie, bez towarzystwa’. I nie jest to praktyka wyłącznie współczesna ani ograniczona do osób słabo wykształconych. Ze zdumieniem natknąłem się na kilkakrotne użycie samotrzeć ewidentnie w znaczeniu ‘w pojedynkę’ w powieści Księżna łowicka Wacława Gąsiorowskiego (1869–1939; zbieżność nazwisk przypadkowa). Na przykład jeden z bohaterów (Walery Łukasiński) mówi:

– Wybornie! Tedy, mój Jędrzejowski, stawcie czoło bryce, a ja tymczasem opłotkami samotrzeć. W razie czego, nie widziałeś mnie.

… po czym samotnie kieruje się ku furtce między opłotkami.

Błędem bardzo pospolitym i popełnianym nawet przez historyków sztuki jest święta Anna samotrzeć, co można odebrać jako sugestię, że święta Anna była mężczyzną. Łatwo jednak zrozumieć, jak dochodzi do takich wykolejeń. Świadomość, że liczebniki zespołowe zawierają liczebnik porządkowy z końcówką wyrażającą rodzaj, zatarła się w świadomości użytkowników polszczyzny. Formy samowtór i samotrzeć (nawet poprawnie interpretowane pod względem semantycznym) wydają się współczesnym użytkownikom języka nie przymiotnikami, ale nieodmiennymi przysłówkami. Używamy ich rzadko i gdyby nawet strzeliło nam do głowy – na zasadzie „staropolszczyznę się mnie zachciało” – nadać styl archaiczny stwierdzeniu, że Marysia wracała ze szkoły w towarzystwie jednej bliżej nieokreślonej osoby, to powiemy raczej „Marysia wracała ze szkoły samowtór” niż „samowtóra”. Nawiasem mówiąc, w dawniejszej polszczyźnie trzeba było uważać, mówiąc tak o kobiecie, bo samowtora mogło oznaczać ‘ciężarna, brzemienna’.

Leonardo da Vinci, Święta Anna samotrzecia (albo raczej samoczwarta, jeśli doliczyć baranka). Muzeum Luwru, Paryż. Źródło: Wikipedia (domena publiczna).

W XV–XVI w. łatwo było tworzyć w ten sposób nawet dość skomplikowane liczebniki, na przykład samowtórnaćcie. Co to znaczy? Zacznijmy od tego, że liczebniki od 11 do 19 tworzono, dodając do liczebnika z zakresu 1–9 wyrażenie na dziesięcie (odpowiadające dzisiejszemu na dziesięciu): jeden na dziesięcie, dwa na dziesięcie itd. Z czasem wyrażenie to uległo uproszczeniu fonetycznemu, wskutek czego zatarła się jego struktura: na dziesięcie > -naćście, -naćcie, -naście. Liczebnikowi dwa na dziesięcie (dwanaćcie, dzisiejsze dwanaście) odpowiadał zatem liczebnik porządkowy w formie prostej wtór na dziesięcie > wtórnaćcie ‘dwunasty’. A zatem samowtórnaćcie to ‘sam plus jedenaście innych osób’ (razem dwanaście). Podobnie samotrzećnaćcie to ‘on sam plus dwanaście osób’ (razem trzynaście). Zapewne istniał także liczebnik zespołowy *samopirzwnaćcie (*samopierwnaście) ‘sam i dziesięć innych osób’ (razem jedenaście), ale nie jest on bezpośrednio udokumentowany w zachowanych tekstach staropolskich.

Fakt, że w liczebnikach połówkowych i zespołowych zachowały się formy proste liczebników porządkowych, niemal nieużywane samodzielnie nawet w najstarszej polszczyźnie, świadczy o ich bardzo dawnym pochodzeniu. Ponieważ komponent liczebnikowy przybierał w nich nietypową, niekiedy trudno rozpoznawalną postać, nic dziwnego, że bywały one przekształcane na różne sposoby, przybierając nieco przejrzystszą strukturę. Na przykład zamiast samodziesięt z czasem spotykamy samodziesiąt, samodziesięć, ewentualnie forma prosta mogła być zastępowana przez złożoną: samodziesiąty, samdziesiąty (podobnie samotrzeci, samoczwarty itp.). Zamiast wspomnianego wyżej samotrzećnaćcie w XVI w. widzimy wersję „unowocześnioną” samotrzynast. Takie rozchwianie strukturalne i mnożenie się nowych wariantów jest charakterystyczne dla formacji archaicznych i stopniowo wychodzących z użycia. Fani Andrzeja Sapkowskiego mogą się jeszcze od biedy natknąć na samoszóst (zamiast samoszost).

Istniała jeszcze jedna seria liczebników opartych na odmianie prostej przymiotników, mianowicie liczebniki zbiorowe. Do dziś używamy ich rodzaju nijakiego: dwoje, oboje, troje, czworo, pięcioro itd. Miały one pierwotnie także rodzaj męski (np. dwój, czwór) i żeński (dwoja, czwora) i zachowywały się jak przymiotniki. Dodane do rzeczownika oznaczały, że coś lub ktoś tworzy zbiór n elementów: dwój sposób, dziesięcioro przykazanie, pięciora księga. Wyrażenie dwój duch (podwójna dusza) widzimy jeszcze u Mickiewicza w wierszu Przyjaciele (o Leszku i Mieszku). W rodzaju męskim i nijakim  liczebniki dwój (dwoje), obój (oboje) i trój (troje) już w języku staropolskim upodobniły się do podobnie wyglądających zaimków (mój, twój, swój), przybierając w dopełniaczu formę dwojego, obojego, trojego (zamiast *dwoja, *oboja, *troja). Pod ich wpływem formy dopełniacza liczebników od czwór w górę zaczęły również wstawiać -g- do dopełniacza: czworaczworga. To „pasożytnicze” -g- zainfekowało pozostałe przypadki zależne (czworgu, czworgiem), a kolejny rzut infekcji ogarnął formy, z których -g- pierwotnie przywędrowało: zamiast dwojego mamy dziś dwojga. Czasem nawet mianownik poddawał się tej tendencji (siedmiorgo). Był to proces stopniowy, rozciągnięty na całe stulecia. Wyrażenia takie jak obojego rodzaju albo obojej płci można było spotkać sporadycznie jeszcze w XIX, a nawet XX w.

Już w XV w. pojawiła się konstrukcja alternatywna: liczebnik zbiorowy zaczął się zachowywać jak rzeczownik rodzaju nijakiego, a określany przezeń rzeczownik (dowolnego rodzaju) występował w dopełniaczu. Zamiast dziesięcioro przykazanie (dopełniacz: dziesięciora przykazania) pojawiło się dziesięcioro przykazań (dopełniacz: dziesięciorga przykazań). Stąd mamy także dziewiętnastowieczne Królestwo Obojga Sycylii (Sycylia właściwa plus Królestwo Neapolu). Nie było błędem użycie liczebników zbiorowych tego typu z rodzajem męskim (czworo rycerzy) lub żeńskim (dwoje panien). Ponieważ jednak poręczniej było w takich razach używać zwykłego liczebnika (czterej rycerze, dwie panny), zakres użycia liczebników zbiorowych był coraz bardziej ograniczany. Dziś używamy ich niemal wyłącznie z rzeczownikami rodzaju nijakiego oznaczającego istoty ożywione, zwłaszcza ludzi, ale fakultatywnie też zwierzęta (dwoje dzieci, troje piskląt), z rzeczownikami nieposiadającymi liczby pojedynczej (czworo drzwi), z takimi, których liczba mnoga jest dawną liczbą podwójną (ośmioro oczu) i dla wyrażenia liczebności zbioru ludzi różnej lub niewiadomej płci (trzydzieścioro demonstrantów, troje uczestników). Ponadto zachowało się kilka połączeń zakonserwowanych przez tradycję, jak dziesięcioro przykazań, trojga imion albo obojga płci (jako synonim obu płci).

Forma prosta liczebników zbiorowych rodzaju męskiego (dwój, trój, czwór) w zasadzie wyszła z użycia, ale widzimy ją okazyjnie w pierwszym członie złożeń  złożeń (trójkąt, trójnóg) oraz jako składnik serii liczebników „krotnych”, których drugim składnikiem jest zapomniany dziś rzeczownik rodzaju męskiego nasób ‘taka sama ilość, tyle samo’. Dosłownym znaczeniem wyrażenia dwój nasób było ‘podwojona ilość’. Stąd zachowane do dziś połączenia w(e) dwójnasób, w trójnasób, w(e) czwórnasób (czyli podwójnie, potrójnie, poczwórnie). Dawniej równie dobrze mogło być w dziesięciórnasób.

Nawet ludzie wykształceni i oczytani łatwo mylą te egzotyczne typy liczebników. Zdarza się w szczególności mylenie liczebników zespołowych z krotnymi. Jeśli już musimy się popisywać stylem archaizującym, to pamiętajmy: można coś komuś wynagrodzić w czwórnasób (poczwórnie, po czterykroć), ale jeśli na przykład ktoś podróżuje z trojgiem towarzyszy, to robi to samoczwart, a nie w czwórnasób. Wpadki zdarzają się każdemu. Profesor Jan Miodek, który przecież jest wybitnym polonistą i zna polszczyznę na wylot, w jednym krótkim felietonie podał dwie fikcyjne, błędnie utworzone formy: !samoczwór i !samopiąć (zamiast samoczwart, samopięt). Niech to pocieszy mniej utytułowanych koneserów staropolszczyzny.

Zapomniane liczebniki (1): Federico Fellini, Półdziewięta

Kolejna część serii

Zapomniane liczebniki (2): idąc samotrzeć, zyskujesz w trójnasób

Łatwo się śmiać z kogoś, kto powie półtora godziny (zamiast półtorej godziny) albo półtorej roku (zamiast półtora roku), ale trudniej wyjaśnić, dlaczego używamy takich a nie innych form liczebnika połówkowego (1½) w zależności od wyrażanego przez nie rodzaju gramatycznego. Formy półtora, półtorej nie są przejrzyste morfologicznie, nic zatem dziwnego, że użytkownicy języka niezbyt się zastanawiają nad ich pochodzeniem i logiką ich użycia. Jeśli już się zastanowią, to mogą dotrzeć do informacji etymologicznej: półtora to rezultat ściągnięcia zwrotu pół wtora, czyli ‘(jeden cały i) pół drugiego’. Ale skoro występuje tu przymiotnik wtóry ‘drugi’ (wciąż używany, choć odczuwany jako archaiczny), to dlaczego nie mówiono pół wtórego?

Powody są następujące:

Z formalnego punktu widzenia liczebnik porządkowy jest przymiotnikiem. Przymiotniki słowiańskie (i staropolskie) miały podwójną odmianę. Przypominały pod tym względem przymiotniki bałtyjskie i germańskie. Jeden typ odmiany nazywamy prostym, a drugi – złożonym. Weźmy jako przykład przymiotnik ‘zdrowy’, którego prasłowiańska forma prosta wyglądała tak: *sъdorvъ. Odmieniał się on tak samo jak rzeczowniki o podobnej budowie, z tą jedną różnicą, że jako przymiotnik mógł przybierać także rodzaj nijaki, *sъdorvo, lub żeński *sъdorva. Te formy w języku staropolskim przybrały postać: zdrōw, zdrowo, zdrowa (pozioma kreska, czyli makron nad samogłoską oznacza wzdłużenie, które w tym przypadku kompensowało zanik końcowej sylaby ze słabą samogłoską, czyli tzw. jerem).

Nie będę was zanudzał szczegółami odmiany, ale muszę wspomnieć przynajmniej o dopełniaczu (kogo? czego?), który dla rodzaju męskiego i nijakiego miał formę zdrowa (tak jak np. Krakowa albo drzewa), a dla żeńskiego zdrowy (tak jak mowy albo krowy). Formy te znikły w języku nowopolskim, ale pozostawiły po sobie trochę reliktów. Rodzaj nijaki zdrowo został przekwalifikowany na przysłówek. Kiedy dziś mówimy: „Chodzę na spacery, bo to zdrowo” – to używamy dawnej formy prostej rodzaju nijakiego. Mianownik rodzaju męskiego zdrów nadal funkcjonuje jako orzecznik: jestem zdrów, bywaj zdrów itd. Dawniej można było również powiedzieć: dziecko jest zdrowo. Zachowało się kilka innych form prostych tego typu używanych jako orzeczniki: gotów, godzien, pełen, winien, wesół, żyw, rad, łaskaw, wart, a niektóre mogą także pełnić funkcję przydawki: sam (samo), jeden (jedno), żaden, pewien. Jednak straciły one swój pierwotny system odmiany: zachował się tylko odrębny mianownik liczby pojedynczej w rodzaju męskim (wyjątkowo też w nijakim).

Forma złożona przymiotnika ‘zdrowy’ wyglądała tak: *sъdorvъ-jь, *sъdorvo-je, *sъdorva-ja. Sylaba doczepiona na końcu to odpowiednia forma rodzajowa zaimka *. Był to zaimek anaforyczny (odsyłający do rzeczownika określanego przez przymiotnik). We współczesnym języku polskim zanikł jego mianownik, ale pozostałe formy deklinacyjne zostały przejęte przez zaimek osobowy on, ono, ona. Dlatego na przykład dopełniacz zaimka trzeciej osoby brzmi dziś jego, jej, ich, a nie onego, onej, onych. W języku prasłowiańskim w odmianie złożonej zarówno przymiotnik, jak i towarzyszący mu zaimek przybierały końcówki przypadków. Dopełniacz brzmiał zatem: *sъdorva-jego (rodzaj męski i nijaki), *sъdorvy-jejě (rodzaj żeński w dialektach północnosłowiańskich).

Zaimek z czasem utracił samodzielność i zaczął być odczuwany jako część końcówki przymiotnika. Końcówki te stały się wskutek tego dwu- lub trzysylabowe. Nikt nie lubi nadmiaru komplikacji w odmianie, więc pomiędzy rozpadem języka prasłowiańskiego a początkami języka polskiego zaszły w nich procesy uproszczenia. Polegały one przede wszystkim na zaniku słabej spółgłoski *j między samogłoskami, a następnie ściągnięciu następujących po sobie samogłosek w jedną sylabę. Efekt (widoczny w języku staropolskim) był następujący: zdrowy, zdrowē, zdrowā, a w dopełniaczu zdrowēgo i zdrowē.

Pod koniec XV w. kontrast długości zanikł w języku polskim, a zamiast tego pojawił się kontrast barwy samogłoski. Dawne krótkie e, o, a (tzw. samogłoski „jasne”) wymawiane były mniej więcej tak jak dzisiaj, czyli [ɛ], [ɔ], [a], natomiast ich długie odpowiedniki ē, ō, ā zmieniły się w é, ó, å (tzw. samogłoski „pochylone”), wymawiane [e], [o], [ɒ]. Powstały zatem formy zdrowy, zdrowé, zdrowå, a w dopełniaczu zdrowégo i zdrowé (do tej ostatniej formy w XVI w. dodano końcowe -j: zdrowéj). Były one niemal identyczne z dzisiejszymi z tą różnicą, że aż do XVIII w. samogłoski é, ó, å były odrębnymi fonemami. Dopiero w ciągu ostatnich 300 lat w języku warstw wykształconych é i å uległy utożsamieniu z e i a, natomiast ó utożsamiło się fonetycznie z u. Jednym ze skutków tego uproszczenia systemu samogłosek był całkowity zanik różnicy między formą prostą zdrowa < *sъdrova a formą złożoną zdrowå < *sъdrovaja w rodzaju żeńskim.*

Za często pouczamy, jak „się mówi”, za rzadko tłumaczymy, dlaczego tak się mówi. Grafika: KŻ/Polityka.

Teraz możemy wrócić do liczebników połówkowych.

Podwójną odmianę miały także liczebniki porządkowe. Obok form złożonych: pirzwy (pirzwé, pirzwå)**, wtory (wtoré, wtorå), trzeci (trzecié, trzeciå), cz(t)wårty (cz(t)wårté, cz(t)wårtå), piąty (piąté, piątå), szosty (szosté, szostå) itd., istniały także formy proste: pirzw (pirzwo, pirzwa), wtór (wtoro, wtora), trzeć (trzecié, trzeciå)***, cz(t)wart (cz(t)warto, cz(t)warta), pięt (pięto, pięta), szost (szosto, szosta). I właśnie od tych form prostych tworzono liczebniki połówkowe. W rodzaju męskim i nijakim dopełniaczem od wtór ‘drugi’ było wtora (jak wór | wora); dopełniacz rodzaju żeńskiego brzmiał wtory (jak zmora | zmory). Stąd wyrażenia (bardzo stare, pochodzące z czasów, gdy odmiana prosta była jeszcze w pełni żywa):

  • pół wtora > półwtora > półtora
  • pół wtory > półwtory > półtory

Żeńska forma półtory pozostawała w użyciu aż do początku XX w., kiedy częstszy stał się wariant półtorej, istniejący już od pewnego czasu i szerzący się pod wpływem odmiany złożonej (mianownik wtorå, dopełniacz wtoréj, a w nowszych czasach wtóra, wtórej). Jednak w XIX w. częściej pisano „weź półtora funta cukru i półtory szklanki wody”, a nawet i po I wojnie światowej część gramatyków protestowała przeciwko „błędnej” formie półtorej.

Podobne pary istniały dla kolejnych liczebników:

  • 2½ – półtrzeciå, półtrzecié (w staropolskim także -éj, później półtrzeci, w XX w. półtrzeciej)
  • 3½ – półcz(t)warta, półcz(t)warty (półczwartej)
  • 4½ – półpięta, półpięty (z wariantami: półpiąta, półpiąty ~ półpiątej)
  • 5½ – półszosta, półszosty (z wariantami: półszósta, półszósty ~ półszóstej)

Warianty brały się między innymi stąd, że na przestrzeni stuleci Polacy zdążyli całkiem stracić orientację, gdzie powinny pojawiać się samogłoski jasne, a gdzie ich odpowiedniki pochylone. Nie winiłbym ich za to, bo iloczas samogłosek staropolskich, często zależny od prasłowiańskiego akcentu melodycznego, potrafi konfundować nawet językoznawców. Z dość oczywistych powodów im wyższy liczebnik, tym rzadziej używano pochodzących od niego form połówkowych, ale jeszcze w pierwszej połowie XX w. dużą żywotność zachowywały nawet formy w rodzaju półdziewięta (= osiem i pół, stąd tytuł niniejszego wpisu). Po II wojnie światowej większość z nich wyszła z użycia; tylko najczęściej używane półtora | półtorej pozostały w obiegu potocznym. A może ktoś jeszcze pamięta nieco okryty kurzem liczebnik półtorasta, czyli półtorej setki (150)? Liczebniki połówkowe nie są jednak całkiem martwe. Nawet w XXI w. zdarza się, że jakiś erudyta, smakosz języka i miłośnik barokowego stylu napisze półtrzynasta wieku, ryzykując być może, że mniej wyrobieni czytelnicy nie zrozumieją, iż chodzi o około 1250 lat.****

Błędne z historycznego punktu widzenia użycie półtora z rzeczownikiem w rodzaju żeńskim albo półtorej (dawniej półtory) z rodzajem męskim lub nijakim nie jest niczym nowym. Zdarzało się dość nagminnie w XIX w., czego liczne ślady widać w literaturze z tego okresu oraz w ostrzeżeniach gramatyków, że „tak się nie mówi” (a dobrze wiemy, że jeśli ostrzegają, to niewątpliwie ktoś tak jednak mówi). Wyrażenia takie jak półtora mili bywały określane jako „powiatowszczyzna Wschodniéj Galicji” (nie wiem, czy słusznie, czy tylko na podstawie jakiegoś ówczesnego stereotypu).

Celem tego wpisu było przygotowanie gruntu pod szerszą dyskusję kilku kategorii liczebników, które – choć nieco zapomniane i rzadko dziś używane – nadal funkcjonują w polszczyźnie. W drugiej części zobaczymy, że wiedza przyswojona w celu zrozumienia budowy liczebników połówkowych może się jeszcze na coś przydać. Jednak już obecnie mam nadzieję, że jeśli ktoś w starym tekście znajdzie zwrot typu „półczwarta łokcia bez ćwierci”, to błyskawicznie zrozumie, że chodzi o 3¼ łokcia (czyli 2 m ± margines niepewności wynikający z faktu, że w Polsce używano kilku różnych lokalnych długości łokcia).

Przypisy

*) Dla ścisłości – to uproszczenie dotyczy polszczyzny ogólnej, „standardowej”, ale nie większości gwar regionalnych, gdzie dawne é, ó, å często zachowują refleksy inne niż e, u, a (np. w wyrażeniu młodå żona przymiotnik i rzeczownik mają różne końcówki). Osobnym zagadnieniem jest oboczność ę i ą, również odzwierciedlająca dawne różnice długości, której poświęciłem wcześniej specjalny wpis.

**) Forma pirzw(y) rozwinęła się następnie w piérzw(y), pierw(y). Współczesne pierwszy zawiera przyrostek stopnia wyższego.

***) Prasłowiańską formą prostą liczebnika ‘trzeci’ w rodzaju męskim było *tretьjь, a formą złożoną – *tretьjь-jь. Obie rozwinęłyby się regularnie w staropolskie trzeci, ale ponieważ we wszystkich innych liczebnikach porządkowych forma prosta była o jedną sylabę krótsza od złożonej, w języku staropolskim polskim (i kilku innych językach słowiańskich) utworzono przez analogię wariant skrócony trzeć. Oczywiście staropolski dopełniacz każdej z tych form był inny: w odmianie prostej trzeciå < *tretьja, a w odmianie złożonej trzeciégo < *tretьja-jego.

****) Co prawda po staropolsku 12½ wyrażano raczej jako półtrzeciånaście (ściągnięcie zwrotu pół trzeciå na dziesięcie), a w rodzaju żeńskim półtrzeciénaście (pół trzecié na dziesięcie), ale wyrażenia półtrzecianaście wieku już na pewno nikt by nie zrozumiał prócz znawców historii języka.