Hrabia Czaykowski. Agence Rol/BNF

WYŚCIGOWY HRABIA cz. 3

Wyścig 24h Le Mans organizowany jest od 1923 roku. Gdy w 2014 wystartowałem w Le Mans Classic jako kierowca oficjalnego teamu Renault, samochodem Alpine M65 z 1965 roku, polska flaga po raz pierwszy załopotała nad trybunami francuskiego toru. Sprawdzałem to dla pewności wielokrotnie – okazałem się bowiem pierwszym obywatelem Polski, który wziął udział w zawodach samochodowych w Le Mans. Przede mną już raz startował w Le Mans Polak, który jednakże polskim obywatelem nie był, hrabia Stanisław Czaykowski, posiadacz paszportów holenderskiego i francuskiego. Warto dowiedzieć o nim nieco więcej…

Start hrabiego Czaykowskiego w kwietniu 1932 roku w Reale Premio Roma na lotnisku Littorio pod Rzymem, za kierownicą T.35C, nie przebiegł pomyślnie – w jednym z biegów zawodnik zajął trzecie miejsce, ale w finałowym wyścigu miał problemy z odpadającym układem wydechowym. Musiał dwukrotnie zjechać do boksów. Próba naprawy podczas pierwszej wizyty w alei serwisowej zakończyła się fiaskiem i za drugim razem Czaykowski kazał mechanikom odkręcić wydech i wyrzucić go na bok. W takich okolicznościach piąte miejsce wydaje się całkiem niezłe. Kilka tygodni potem odbyły się nieco drugorzędne zawody o puchar Prowansji – w biegu dla aut o pojemności do 2 litrów niby wystartowały tylko trzy auta, ale sam wyścig stał się sceną pojedynku Czaykowskiego z Louisem Trintignantem. Bardzo uzdolniony Francuz nie wytrzymał presji Polaka, jadącego identycznym Bugatti, i wykonał piruet na nawrocie – zwycięstwo hrabiego było w pełni zasłużone.

Niezmordowany Czaykowski nie poprzestał na tym. Zameldował się na starcie kolejnego wyścigu o Grand Prix Casablanki, w którym miało wziąć udział aż 14 samochodów Bugatti. Znakomity Jean-Pierre Wimille od razu wysforował się na prowadzenie, za nim pędził Lehoux, zaś o trzecią pozycję toczyła się zacięta walka między Czaykowskim w T.51, Benoit Falchetto w identycznym wozie i Philippem Etancelin w Alfie Monza. Znajdujący się w świetnej formie Etancelin przebił się przez kolegów i znalazł się tuż za Lehoux. Stanisław Czaykowski skutecznie obronił trzecie miejsce i dowiózł je do mety zawodów.

Start wyścigu 24h Le Mans w 1932 roku. (BNF)

Wypełniony wydarzeniami sezon trwał nadal. Polski hrabia wyraźnie chciał wystartować w maksymalnej możliwej liczbie wyścigów – niezłe wyniki musiały utwierdzać go w przekonaniu, że podjął właściwą decyzję. Następny punkt rocznego programu miał stanowić debiut kierowcy w zupełnie innym rodzaju współzawodnictwa – zgłosił się bowiem do udziału w 24-godzinnym wyścigu w Le Mans. Jako partnera do jazdy obrał sobie Ernesta Fridericha, dealera Bugatti w Nicei, dobrego przyjaciela i sąsiada z Francuskiej Riwiery. Upalna pogoda powodowała wiele problemów z autami, których silniki niechętnie pracowały na francuskim paliwie. Od początku prowadziły trzy bardzo szybkie Alfy Romeo, ale tuż za nimi trzymało się Bugatti Czaykowskiego i Fridericha. Do wieczora wiele się działo na trasie. Nasz hrabia równo i pewnie jechał w nocy, by rano zobaczyć, jak jedna z Alf z czołówki zjeżdża kilkakrotnie do boksów, by przytwierdzić odpadające błotniki, reflektory i akumulator. Bugatti zbliżało się do Alfy Romeo, jadącej nadal na trzeciej pozycji. Podium wydawało się w zasięgu! Niestety, po 21 godzinach jazdy, pękł przewód olejowy i Friderich musiał zatrzymać się na torze z zatartym silnikiem. W chwili, gdy się to stało, Bugatti Czaykowskiego i Fridericha znajdowało się na czwartej pozycji ze stratą czterech okrążeń. Debiut w La Sarthe dowiódł dojrzałości hrabiego jako kierowcy.

Tablica wyników wyścigu 24h Le Mans w 1932 r. (Wikimedia Commons)

Żeby nie wyjść z wprawy, Czaykowski natychmiast po Le Mans pojechał w wyścigu o Wielką Nagrodę Lotaryngii, zajmując ostatecznie znakomite, drugie miejsce, zaraz za Trintignantem w klasie do 2 litrów. Być może wygrałby zawody, gdyby nie tragiczny wypadek Tetaldiego, w którym życie straciło kilku widzów – niedługo po tragedii wyścig przerwano, a hrabiemu do dogonienia francuskiego kolegi brakowało jedynie 35 sekund. Po usunięciu wraka rozegrano wyścig w klasie aut z silnikami o większej pojemności. Czaykowski, który przesiadł się z Bugatti T.35C do T.51, dotarł do mety na czwartej pozycji, notując zwycięstwo nad swoim częstym rywalem, panem Etancelin. Grand Prix Francji w Reims Czaykowski zdecydował się sobie odpuścić, być może dlatego, że jego samochody wymagały remontów.

Hrabia Czaykowski po wyścigu w Prowansji. Za Bugatti stoi żona hrabiego, z podłużną broszką. (Wikimedia Commons)

Zameldował się za to na starcie Grand Prix Dieppe pod koniec lipca 1932 roku, zgłaszając się w klasie do dwóch litrów z Bugatti T.35C. Przyjął strategię jazdy bez zatrzymań w boksach i strategia ta zaprocentowała. Polak prowadził w swej klasie od startu do mety; ukończył zawody na czwartym miejscu w klasyfikacji generalnej, tuż za trzema znacznie szybszymi Bugatti T.51. W wyścigu startował także brytyjski arystokrata, Earl Howe, z którym Czaykowski szybko się zaprzyjaźnił – w tym pomogła jego biegła znajomość angielskiego. Anglik namawiał hrabiego do startu w jednym z wyścigów na torze Brooklands.

Tydzień później Czaykowski – którego małżonka musiała w pełni akceptować jego pasję – pojawił się na kolejnym wyścigu, w Nicei. Zgłosił się do startu w dwóch klasach i w tym celu mechanicy przygotowali mu dwa samochody. O ile start na T.35C, po świetnej walce z Trintignantem, zakończył się świetnym drugim miejscem (Pierre Veyron w Maserati był dopiero czwarty), o tyle start na T.51 w kolejnym biegu nie powiódł się. Powalczywszy w dobrym stylu o trzecie miejsce z Falchetto i Zehenderem, Czaykowski miał awarię i musiał się wycofać w chwili, gdy wielki Raymond Sommer nie potrafił go dogonić. Lista startowa, na której znajdowali się także Dreyfus i Chiron, wskazuje na to, że polski kierowca z francuskim paszportem traktowany był jak równoprawny przeciwnik przez najlepszych kierowców kontynentu.

Hr. Stanisław Czaykowski w Brooklands w 1932 roku. Obok auta stoi żona kierowcy.
(Wikimedia Commons)

Znowu pokazał klasę pod koniec sierpnia podczas znanego mu dobrze Grand Prix de Comminges, dominując od startu klasę poniżej dwóch litrów i wygrywając z przewagą prawie siedemnastu minut (!) nad kolejnym zawodnikiem, jadącym identycznym Bugatti T.35C. Tamże pogłębił swoją przyjaźń z Jeanem Gaupillat, bardzo dobrym kierowcą Bugatti, z którym planował w przyszłości wystartować w wyścigu długodystansowym. Sezon zakończył się dla hrabiego Czaykowskiego w Brooklands, gdzie wystartował w British Empire Trophy, wyścigu na dystansie 500 mil – zapewne namówił go Earl Howe. Szybki, niebezpieczny tor bardzo przypadł Polakowi do gustu, lecz niestety musiał się wycofać z powodu awarii auta (urwany korbowód). Obiecał wrócić za rok. Nie zniechęcił go straszliwy wypadek, w którym na jego oczach zginął kierowca Bentleya, Clive Dunfee.

cdn.

Hrabia Czaykowski. Źródło: Agence Rol/Bibliotheque Nationale de France

WYŚCIGOWY HRABIA cz. 1

Wyścig 24h Le Mans organizowany jest od 1923 roku. Gdy w 2014 wystartowałem w Le Mans Classic jako kierowca oficjalnego teamu Renault, samochodem Alpine M65 z 1965 roku, polska flaga po raz pierwszy załopotała nad trybunami francuskiego toru. Sprawdzałem to dla pewności wielokrotnie – okazałem się pierwszym obywatelem Polski, który wziął udział w zawodach samochodowych w Le Mans. Przede mną już raz startował w Le Mans Polak, który jednakże polskim obywatelem nie był.

W historii europejskich sportów motorowych jest to postać absolutnie wyjątkowa, a jednak całkowicie zapomniana. To człowiek, który zawsze o sobie mówił, że jest polskim arystokratą, choć legitymował się francuskim obywatelstwem. Skuteczny kierowca najszybszych wyczynowych Bugatti, zdobywca rekordów prędkości, hrabia Stanisław Czaykowski.

Autor w samochodzie Alpine M65 z 1965 roku na trasie wyścigu Le Mans Classic w 2014 r. (Bernard Canonne/Renault Classic)

Badanie życiorysu tego utalentowanego kierowcy okazało się trudnym zadaniem – większość żródeł powtarza te same, nierzadko sprzeczne informacje. Krótka sportowa kariera człowieka, który w sumie startował siedmioma egzemplarzami samochodów Bugatti, umknęła uwadze sportowych kronikarzy. Można domniemywać, że jedna gałąź rodu Czaykowskich, prawdopodobnie herbu Dębno (wzmiankowana już przez Jana Długosza), wyniosła się z podzielonej między zaborców Polski w okresie tzw. Wielkiej Emigracji i osiadła w Holandii. Czy tak było w istocie, niepodobna sprawdzić ponad wszelką wątpliwość: może kiedyś jakiś poważny historyk pokusi się o zbadanie genealogii polskiego kierowcy Grand Prix. Źródła współczesne hrabiemu uznawały jego arystokratyczne pochodzenie za pewnik.

Urodzony w Hadze 10 czerwca 1899 roku Stanisław podobno dysponował sporym majątkiem rodzinnym. Jak pokazał jednak dalszy przebieg jego życia, nie miał zamiaru siedzieć biernie w kosztownej rezydencji i przyglądać się bezczynnie, jak mija czas. W wieku 17 lat zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej i wziął udział w pierwszej wojnie światowej. Weteran krwawych bojów nad Marną i Sommą, Czaykowski był człowiekiem niezwykłej łagodności i wrażliwości. Rzadko mówił o wojnie, zdarzyło mu się kiedyś o 3 rano w Le Mans wspomnieć o niej przyjacielowi. Porównał wówczas brutalne chwile pobudki w okopach, przed świtem, w chłodzie i wilgoci, do konieczności zrywania się na obowiązkowy nocny trening przed 24-godzinnym wyścigiem.

Czaykowski przed Grand Prix de Pau w roku 1930. (Agence Rol/Bibliotheque Nationale de France)

Podobno prowadził rozległe interesy w Wielkiej Brytanii i to one pozwoliły mu pomnożyć majątek. Być może to obserwacja życia na Wyspach skłoniła go do zainteresowania się wyścigami samochodowymi? Swoją przygodę ze sportem samochodowym rozpoczął w roku 1929. Nie miał statusu fabrycznego kierowcy Bugatti, dopłacił więc sporo za przygotowanie swojego T37A na takim samym poziomie jak aut z oficjalnego zespołu, ale nie skąpił środków na własne starty. Auta zawsze kupował za pośrednictwem agenta Bugatti, Ernesta Fridericha, którego salon znajdował się w Nicei, nieopodal jednej z rezydencji Czaykowskiego, znajdującej się w Cap d’Ail na Lazurowym Wybrzeżu.

Salon Bugatti Fridericha w Nicei. (Wikimedia Commons)

Mechanikiem hrabiego został Jean Georgenthum – arystokrata pozostał mu wierny do samego końca swej kariery. Alzacki mechanik zaczął swą karierę od obsługi m.in. silników lotniczych, a następnie pracował w fabryce Bugatti. Tam znalazł go polski hrabia i namówił do porzucenia Molsheim. Auta Czaykowskiego Georgenthum obsługiwał w warsztacie Fridericha przy Rue de Rivoli 21 w Nicei, a dla wykonania poważniejszych robót zawoził je do producenta specjalnie przebudowaną ciężarówką Chevrolet. Podobno hrabia lubił wołać na mechanika „Jerzy”, przez co do Alzatczyka przylgnął na całe życie przydomek „Yéri”.

Ernest Friderich w Bugatti. (Bibliotheque Nationale de France)

Stanisław Czaykowski zaczął karierę zawodniczą od wyścigu Grand Prix du Comminges, organizowanego na pętli dróg między miejscowościami St. Gaudens i Montrejeau w departamencie Haute-Garonne. Debiut przebiegł nieźle, bo pozornie niedoświadczony Czaykowski ze spokojem wygrał w klasie do 1500 cm³ (na drugiej pozycji do mety dojechał inny Polak, zamieszkały w Paryżu Jan Bychawski, także za kierownicą Bugatti).

Jan Bychawski z Paryża w swoim Bugatti. (Agence Rol/Bibliotheque Nationale de France)

Zachęcony sukcesem hrabia Czaykowski pozostał przy małolitrażowym Bugatti i nadal startował w tej samej klasie. W sezonie 1930 zaliczył starty Bugatti T35A w pięciu wyścigach rangi Grand Prix. W czerwcu zakupił kolejne Bugatti, model 35C z silnikiem zaopatrzonym w sprężarkę. Tym właśnie samochodem pojechał w Grand Prix Francji, gdzie zajął czwarte miejsce (niektóre źródła twierdzą, że był to model 35B). Rok 1931 przyniósł starty w GP Tunisu (6. pozycja w wyścigu, po bardzo dobrej sesji kwalifikacyjnej) oraz Monako, gdzie dojechał do mety jako dziewiąty, a zarazem ostatni sklasyfikowany zawodnik. To ostatnie rozczarowanie po niemożności nawiązania walki z czołówką, jadącą mocniejszymi autami, skłoniło Czaykowskiego do dokupienia kolejnego samochodu. Naturalnie Bugatti. Szybszego od poprzedniego.

Grand Prix de Comminges. (Wikimedia Commons)

Nowiutki egzemplarz modelu T51 okazał się skuteczną bronią w rękach hrabiego. Stanisław Czaykowski, który w tym samym 1931 roku otrzymał francuskie obywatelstwo, szybko nauczył się samochodu. Wyścig o Grand Prix Casablanki zakończył się jego zwycięstwem. Niestety nie wiemy, jak Francuz o polskim sercu i słowiańskiej urodzie fetował sportowe triumfy. Był żonaty, lecz o jego życiu towarzyskim praktycznie nic nie wiadomo. Wiemy za to, że Grand Prix Genewy na ulicach Meyrin nie było łatwym wyścigiem. Czaykowski, startujący w klasie aut o największej mocy, dobrze radził sobie w kwalifikacjach, a podczas samego wyścigu wziął udział w poważnym incydencie. Próbując uniknąć kolizji z nieuważnym zawodnikiem Klingerem, skręcił w drogę wjazdową do willi państwa Zaninetti, rozbił werandę, na której siedzieli mieszkańcy, obserwujący wyścig. Jego Bugatti wyryło długi ślad w murze domu, rozbiło drugą werandę i zatrzymało się do góry kołami. Niestety jeden z mieszkańców willi stracił życie. Czaykowski złamał żebro i zranił się w nogę.

Po zwycięstwie w GP Casablanki w 1931 roku. (Wikimedia Commons)

cdn.

Najbardziej polskie miasto na Ukrainie

Gdy spytać kogokolwiek, jakie jest „najbardziej polskie” miasto na Ukrainie – a więc takie, w którym proporcjonalnie żyje najwięcej Polaków – odpowiedź bywa z reguły taka sama: Lwów. Tymczasem we Lwowie, choć funkcjonują dwie polskie szkoły, nasi rodacy stanowią zaledwie 1–2 proc. mieszkańców. Podobnie jest w innych, większych miastach na zachodzie Ukrainy – a więc w regionach należących przed wojną do Polski.

Niemal cała ludność Strzelczysk w rejonie mościskim jest narodowości polskiej. Ale Strzelczyska to tylko wieś. W samych Mościskach Polacy stanowią ponad jedną trzecią mieszkańców. Natomiast miastem o największym odsetku naszych rodaków jest Dowbysz (nazywany też Dołbyszem), położony niedaleko Żytomierza. Tam około połowy spośród niecałych 5 tys. osób stanowią Polacy.

Poszarpana granica etniczna

Dziś granica etniczna między Polakami i Ukraińcami przebiega dość prosto – wzdłuż granicy państwowej między Polską i Ukrainą. Owszem, na Ukrainie są skupiska naszych rodaków, co jednak ciekawe – głównie za Zbruczem, a więc za granicą przedwojenną. Wynika to głównie z powojennej tzw. repatriacji do Polski. Ukraińcy w Polsce (mniejszość narodowa, nie migranci czy uchodźcy) są rozrzuceni od Mazur przez Pomorze po Śląsk – a jest to efekt akcji „Wisła”, czyli przesiedleń z Bieszczadów w końcu lat czterdziestych ubiegłego wieku.

Ale przed II wojną światową wszystko wyglądało inaczej. Na zachodzie Ukraińcy sięgali po Krynicę (byli to głównie Łemkowie, których część uważa się za oddzielną grupę etniczną, a część za Ukraińców), mieszkali w Przemyślu i okolicach oraz na Chełmszczyźnie. We Lwowie Polacy stanowili większość (w 1931 r. – 63,5 proc., gdy Ukraińców około 11 proc.; w Roczniku Statystycznym oddzielnie odnotowywano Ukraińców i Rusinów, ja liczę ich łącznie), ale w okolicznych wsiach byli zdecydowaną mniejszością.

Z kolei na wschód od Zbrucza, w Ukraińskiej SRR, Polacy stanowili liczący się odsetek w miastach. W Żytomierzu w 1939 r. wg. danych oficjalnych było to 8,7 proc. (a wówczas przyznawanie się do narodowości polskiej było skrajnie niebezpieczne, więc dane są z pewnością zaniżone). W Kijowie stanowili wówczas 1,4 proc., ale w 1919 r. aż 7,8 proc. W Winnicy było to 3 proc. a w Berdyczowie aż 10,1 proc.

Klasztor karmelitów w Berdyczowie

Położony 40 km na zachód od Żytomierza Dowbysz i cała jego okolica były w przeważającej mierze zamieszkane przez naszych rodaków. Stąd – w ramach tzw. korienizacji – pomysł stworzenia tam polskiego rejonu narodowego. Wypada przy tym wyjaśnić, czym była wspomniana już korienizacja. Tą nazwą określono politykę realizowaną w latach dwudziestych i na początku trzydziestych XX w. w ZSRR przez Rosyjską Partię Komunistyczną (bolszewików). Głównym powodem jej wprowadzenia była chęć umocnienia wpływów partii komunistycznej na „prowincji”. Możliwość swobodnego korzystania z własnego języka oraz zachowania i rozwijania swojej kultury miały spowodować, że nowa władza – często widziana jako narzucona– zostanie uznana za „swoją”. Wszystko to miało ułatwić szerzenie ideologii komunistycznej i pozyskiwanie zwolenników dla RKP(b).

Bolszewicka Polska

I dlatego właśnie przez dziesięć lat, tuż za polsko-sowiecką granicą, trwała mała, „bolszewicka Polska”. Polski rejon narodowy w przemianowanym na Marchlewsk Dowbyszu miał wychować Polaków – komunistów. Powstał też drugi taki rejon, w Dzierżyńsku (wcześniej Kojdanów) w Białoruskiej SRR.

Dzisiaj w dawnym Marchlewsku o przeszłości przypomina tylko przysłonięty krzakami postument z napisem literami łacińskimi – LENIN. Bo był tu jedyny chyba pomnik Lenina w przedwojennym ZSRR, na którym napis nie był wykonany cyrylicą. Ale z pomysły władz w Moskwie nic nie wyszło. Polacy nie chcieli wyzbywać się wiary, iść do kołchozów i wstępować do partii.

A nowa władza chciała zmienić wszystko: zwyczaje, wierzenia, a nawet język. Nic dziwnego, że za największych „wrogów ludu” uważano księży. Polskojęzyczna gazeta „Marchlewszczyzna Radziecka” oburzała się, że szef huty szkła w pobliskiej wsi „przyjmował udział w religijnym pogrzebie swego ojca”, a komsomolec z innej wioski „chodzi jeszcze do spowiedzi”. Relacjonowała też, jak kandydat do partii komunistycznej tłumaczył się ze świętych obrazów w swoim domu: „on by już dawno powyrzucał obrazy, tylko żona nie pozwala”…

Walczyła też z przesądami. Po wsiach działały „szeptuchy”, czyli znachorki, a także „babki” – te miały zostać zastąpione przez felczerów i lekarzy. Niektórzy gospodarze do mielenia zboża wciąż używali żaren – samodzielne mielenie miało zostać zakazane, a zboże trzeba było oddawać państwu. Wydawane w „Kijowie” polskojęzyczne pismo „Głos Młodzieży” ubolewało ze zgrozą: „jeszcze i obecnie w ZSRR można spotkać wielu włościan którzy mówią: książka i gazety tylko przewracają w głowach młodych ludzi” i dodają, że „ojcowie nasi bez nich żyli to i my żyć możemy”. Właśnie „dlatego też często widzimy włościan, że książkami nakrywają mleko, że w gazetach palą machorkę albo gazeta zasłaniają okno”.

Bolszewicy zamierzali też zmienić język. Przede wszystkim, tradycyjnie używane, ale „niesłuszne” słowa, próbowano zastąpić nowymi, „właściwymi”. I tak „pana” miał zastąpić „towarzysz“ lub przynajmniej „obywatel”. Nowe, rosyjskie skróty przekładano na polskie. Przykładem może być „ludkom” (od rosyjskiego „narkom”) czyli „ludowy komisarz” (odpowiednik ministra) albo „wykonkom” (od rosyjskiego „ispołkom“), a więc komitet wykonawczy lokalnej rady, a także „radgosp” (ros. „sowchoz“, czyli gospodarstwo radzieckie, odpowiednik późniejszego, polskiego PGR) i kolgosp (od „kołchozu”, czyli gospodarstwa kolektywnego, spółdzielni rolnej). W latach ’30 ubiegłego wieku tych słów uczyły się dzieci, korzystając z nowo wydanych elementarzy – i czytali je dorośli w polskojęzycznych gazetach.

Ale w Marchlewszczyźnie, przy całej tej bolszewickiej propagandzie, wiejskie życie w znacznej mierze toczyło się swoim, tradycyjnym torem. Na wsi bywali i chuligani, którzy – jak pisał wydawany w Kijowie „Sierp“ – „człowiekowi nie dadzą przejść”. Ludność umilała sobie czas kartami, a grywano zwłaszcza w „pocztyliona” i „morguńczyka”, czyli gry zupełnie dziś w Polsce nieznane. Rzeczą powszechną był alkoholizm. „Marchlewszczyzna Radziecka” bulwersowała się w jednym z artykułów, iż w polskim rejonie dwaj alkoholicy „urządzili sobie pijaną rozrywkę. W stanie pijanym przyszli oni do kooperatywy i tu urządzili skandal, tak, że ludzie zbiegli się. By uniknąć zbiegowiska, zarząd kooperatywy zdecydował zamknąć sklepik i nie sprzedawał wódki”.

I choć polski rejon dostawał sporo pieniędzy na organizację kołchozów czy baz maszynowych, to jednak panowała w nim bieda. „Głos Młodzieży” ubolewał nad brudem panującym w bibliotekach, czyli „chatach-czytelniach”: „w wielu wsiach chata-czytelnia swym wewnętrznym i zewnętrznym wyglądem odstręcza ludzi. Brud, puste ściany, na podłodze pełno okurków <siemieczek>”, czyli łusek nasion. Podsumowanie możemy znaleźć w jednym z artykułów „Marchlewszczyzny Radzieckiej” z 1933 r.: „Stan sanitaryjny Marchlewska pozostawia wiele do życzenia. Na podwórzach brud, ustępy zanieczyszczone. Na bazarze również stan antysanitaryjny, produkty sprzedawane są wprost z ziemi. Nie porobiono w miejscach sprzedaży nabiału odpowiednich straganów czy stołów. Stan sanitaryjny miejsc odżywiania społecznego (stołówek) również nie odpowiada wymogom sanitaryjnym. Centralnym miejscem stanu antysanitaryjnego jest Marchlewska fabryka porcelany. Na podwórzu stosy śmieci, odpadków, brudu, ustęp zanieczyszczony, iż podejść blisko nie można i zalewa on sąsiednią ulicę, łaźnia jest nieczynna”.

Biedne miasteczko

W 1935 r. polski rejon narodowy zlikwidowano, podobnie jak niemal wszystkie polskie i zarazem bolszewickie instytucje (szkoły, czytelnie, gazety), a w 1936 r. przeprowadzono masowe deportacje Polaków żyjących w szerokim pasie wzdłuż sowiecko-polskiej granicy – najpierw na wschód Ukrainy, a potem do Kazachstanu. Marchlewsk w 1939 r. przemianowano na Szczorsk, a w 1946 r. wrócił do pierwotnej nazwy Dowbysz.

Centrum Dowbysza, w tle widać fabrykę porcelany

Niestety, choć właśnie tu wciąż żyje wielu Polaków, to sytuacja miasteczka jest fatalna. Fabryka porcelany zmieniała właścicieli i kilkakrotnie bankrutowała; znakomita piekarnia (w latach dziewięćdziesiątych wypiekała „chleb krakowski”) też zbankrutowała. Funkcjonuje szkoła, w której spora grupa dzieci uczy się polskiego, a także kościół katolicki, bo połowa mieszkańców to katolicy. Ale miejscowość położona jest z dala od głównych szlaków komunikacyjnych, a pomoc z Polski zawsze docierała bardzo skąpo. Zresztą, w Polsce mało kto o Dowbyszu wie. A szkoda…

Zdjęcia: Wikipedia (klasztor w Berdyczowie), Piotr Kościński

Literatura:

Mikołaj Iwanow, Pierwszy naród ukarany: Polacy w Związku Radzieckim 1921 – 1939, Warszawa 1991

Piotr Kościński, Bolszewiccy Polacy i faszystowska Polska, Warszawa 2019

Henryk Stroński, Marchlewszczyzna 1925 – 1935. Polski rejon narodowościowy na sowieckiej Ukrainie, Warszawa 2023