Tajemnice alchemicznego laboratorium Tychona Brahe

W XVI w. jednym z najznamienitszych astronomów był Duńczyk Tycho Brahe (1546-1601).

Tycho Brahe (wlaśc. Tyge Ottensen Brahe)
źródło Wikipedia, licencja: domena publiczna

Tu pewna uwaga: w wielu źródłach znany jest (nieprawidłowo) jako Tycho de Brahe, a tak naprawdę nazywał się Tyge Ottesen Brahe. Jako ciekawostkę dodam, że imię Tyge to zdrobnienie od Thorkild (Torkil, Torkel), a oznacza ono “kociołek ofiarny Thora”. Zlatynizowana wersja imituje greckie imię Tychon (Tukhōn), które oznacza mniej więcej ‘szczęściarza’. [Tu podziękowanie dla Piotra Gąsiorowskiego za te wyjaśnienia.]
Dokonania Brahego w dziedzinie astronomii są absolutnie niepodważalne. Do dziś uczeni zachodzą w głowę, jak udało mu się dokonywać pomiarów z niewiarygodną dokładnością. Przypomnijmy, że było to w czasach przed wynalezieniem teleskopu. Ale nie o astronomii będzie ten wpis.
Jak wielu innych uczonych tamtych czasów, także Tycho zajmował się wieloma innymi sprawami, jak na przykład astrologią (no cóż, przynosiła kasę) czy alchemią. I właśnie o tej ostatniej dziedzinie badań chcę napisać kilka słów.
Dlaczego właśnie teraz alchemiczne dokonania Tychona są wspominane? Otóż ujawniono niedawno wyniki badań fragmentów szkła i ceramiki znalezionej w ruinach Uraniborgu. Zacznijmy jednak od początku.

Nazwa ta, oznaczająca dosłownie „zamek Uranii” (była to muza astronomów), została nadana pierwszemu obserwatorium astronomicznemu zbudowanemu w latach 1576-80 na niewielkiej wyspie Ven, należącej wtedy do Danii (dziś terytorium szwedzkie) – wówczas nosiła duńską nazwę Uranienborg. Projekt oraz nadzór nad budową były dziełem Tychona, który w tamtym czasie cieszył się poparciem ówczesnego króla Christiana IV.

Uranienborg (obraz Constantina Hansena)
źródło: Wikipedia, licencja: domena publiczna

Nieco później Tycho zbudował tam drugie, podziemne obserwatorium Stjerneborg („zamek gwiezdny”). Przechowywał tam swoje najcenniejsze instrumenty astronomiczne, ale też prowadził tajne eksperymenty alchemiczne.
Tycho opuścił wyspę w 1597 r. Dlaczego? Ano tu sprawa jest prosta: wypadł z łask króla. W 1601 roku, po śmierci Tychona, obserwatoria zostały zburzone.

Podobnie jak w przypadku innych alchemików, mamy bardzo mało informacji o tym, jakie prace alchemiczne były tam prowadzone. Zazwyczaj nie wykonywali oni klarownych notatek w obawie o wykradzenie tajemnic. Wiemy, że miał swój tajny eliksir, znany jako elixir Tychonis. Skład pozostaje w zasadzie nieznany, wiadomo tylko, że skomponowany był z trzech składników („medicamenta tria”).
Informacje o nim zachowały się nie tylko na wyspie, ale też w samej Danii. Sporo ludzi docierało do laboratorium alchemika, wierząc w wielką moc napoju. Ba, został nawet on wspomniany w duńskiej farmakopei. Czy eliksir działał? Tego już się raczej nie dowiemy.
Badacze dziedzictwa Tychona na podstawie zachowanych rysunków i zapisków stwierdzili, że w laboratorium uczonego działało co najmniej 16 różnych pieców. Były tam łaźnie wodne oraz piaskowe, aparatura do destylacji oraz inny typowy sprzęt w pracowni alchemicznej.

Jak wspomniałem, obserwatorium oraz laboratorium Brahego zostało zburzone na początku XVII w. Przez niemal czterysta lat nikt się specjalnie nie interesował tym miejscem. Dopiero w latach 1989-90 podjęto na wyspie badania archeologiczne, które ujawniły w ruinach obserwatorium fragmenty naczyń szklanych oraz ceramicznych. Jest wielce prawdopodobne, że pochodzą one właśnie z laboratorium alchemicznego Tychona. Cztery kawałki szkła oraz jeden ceramiczny zostały poddane bardzo dokładnej analizie chemicznej. Wykorzystano do tego wyrafinowaną technikę, znaną pod skrótem ICP-MS. Jest to spektrometria mas sprzężona z plazmą wzbudzaną indukcyjnie. Pozwala ona na wykrywanie wielu metali oraz kilku niemetali obecnych w próbce w naprawdę niewielkich ilościach (1:1015). Technika ta jest niezwykle czuła, a ponadto wyniki uzyskuje się dosłownie w ciągu kilku minut. Minusem jest jednak cena aparatu. Dodatkowo wykorzystuje się tutaj laser jako urządzenie do odparowania próbki z powierzchni materiału badanego. Pozwala to na precyzyjne mapowanie znaleziska – możemy z olbrzymią dokładnością określić miejsce, z którego pochodzą wykryte pierwiastki, a do tego modyfikacja próbki jest praktycznie niezauważalna.
Nie wdając się w szczegóły techniczne – analiza wygląda tak: laser skierowany w konkretne miejsce próbki rozgrzewa to, co znajduje się na powierzchni, przekształcając obecne tam substancje w plazmę, która następnie ląduje w spektrometrze mas. To urządzenie dzięki polu magnetycznemu rozdziela ją na fragmenty o różnej masie, a znajdujący się na końcu detektor wykrywa konkretne jony. Resztę robi komputer.
Korzystając m.in. z tej techniki w 2024 roku dwaj duńscy uczeni wykonali serię analiz tego, co po latach pozostało na powierzchni naczyń z laboratorium Brahego.
Znaleźli tam dość typowe dla pracowni alchemicznych metale, takie jak miedź (Cu), antymon (Sb), złoto (Au) oraz rtęć (Hg). Ich wykrycie nie było żadną sensacją, ponieważ pierwiastki te były w zasadzie w każdej pracowni dobrego alchemika. Ale badania spektrometryczne pokazały też, że w próbkach znajduje się także wolfram (W). W owych czasach nie znano tego pierwiastka, został odkryty dopiero pod koniec XVIII wieku. Pierwiastek ten jest składnikiem dwóch minerałów – szelitu i wolframitu. Ze względu na ograniczony zakres badań trudno stwierdzić, z którego z nich pochodzą ślady wolframu w próbce. Mamy więc zagadkę, która – miejmy nadzieję – zostanie rozwiązana. Naukowcy planują bowiem kontynuować badania jeszcze innych dostępnych próbek szkła i ceramiki z dawnej pracowni Tychona.
Jest szansa, że wszystkie te wyniki rzucą nieco więcej światła na eksperymenty, które duński uczony prowadził w swojej pracowni. Praca archeologiczno-detektywistyczna trwa.

Wiele legend krąży na temat śmierci Tychona. Z relacji Johannesa Keplera wynika, że przyczyną śmierci była w zasadzie dworska etykieta. Brahe był gościem na przyjęciu w Pradze. Oczywiście, jak to w Czechach, przy stole podawano wielkie ilości piwa. No a po piwie… wiadomo. Ale zwyczaj dworski mówił, że żaden gość nie ma prawa odejść od stołu przed władcą. Tycho cierpiał, ale nie naruszył etykiety, co spowodowało zapalenie pęcherza (niektórzy twierdzą nawet, że pęknięcie). Zmarł 11 dni później.
Tyle legenda. Jaka była prawda? Niektórzy lekarze twierdzili, że przyczyną był spory kamień nerkowy, ale ta hipoteza została wykluczona po autopsji wykonanej w 1901 r. Kolejną sugestią było celowe otrucie. Tu podejrzanym był sam Kepler, który chciał przejąć schedę po duńskim uczonym. W 2010 r. Duńczycy zgodzili się na kolejne badania z wykorzystaniem zaawansowanych technik analitycznych. Podejrzewano bowiem zatrucie rtęcią, podawaną celowo w posiłkach. Jednak analiza włosów z brody uczonego wykluczyła taką możliwość. Owszem, poziom rtęci był podwyższony, co nie dziwi, albowiem alchemicy pracowali z tym metalem, ale nie na tyle, aby być przyczyną zgonu. Potwierdzono to badaniami w Rostocku, gdzie do analizy użyto próbki włosów z brody, pobranych w 1901 roku. Niestety, analiza związków organicznych po tym czasie jest już niemożliwa, więc nie będziemy wiedzieć, czy ktoś nie potraktował Tychona jakimś trującym koktajlem.
Kwestia przyczyny śmierci znamienitego uczonego pozostaje więc otwarta.

Brahe wyjechał na studia do Rostocku. Właśnie tam, w wieku 20 lat, wziął udział w pojedynku ze swoim kuzynem. W wyniku walki szermierczej stracił sporą część nosa i zyskał bliznę na czole. Aby choć częściowo ukryć niezbyt ciekawy wygląd, zamówił sobie specjalną protezę, podobno wykonaną ze stopu złota i srebra, a mocowaną przy pomocy specjalnej pasty. W 2012 r. zespół uczonych z Danii i Czech, po szczegółowych badaniach fragmentów kości poinformował, że tak naprawdę proteza była wykonana ze znacznie tańszego mosiądzu (wykryto miedź oraz cynk). Samej protezy (ani nawet jej fragmentów) nie znaleziono. Nic dziwnego, mosiądz po takim czasie zapewne uległ rozkładowi.
Być może droższa proteza ze stopu złota ze srebrem była zarezerwowana na specjalne okazje. A protezy nosów w owym czasie były dość szeroko stosowane, a to ze względu na powszechne występowanie syfilisu (tzw. nos siodełkowaty albo lornetkowaty).
Ciekawostką może być fakt, że przyczyną pojedynku była pijacka kłótnia obu panów o to, który z nich jest lepszym matematykiem.

EM poleca (#5) Atomy w naszym domu. Moje życie z Enrikiem Fermim – Laura Fermi

Chcę wam dziś zaproponować książkę, która została wydana w USA 70 lat temu, a w Polsce w 1960/61. Opublikowano ją w nieodżałowanej „Bibliotece Problemów”. Co dziwne, nigdy nie została u nas wznowiona, a szkoda. Nie poszukujcie też jej w formie e-booka, bo go po prostu nie ma. Pozostają serwisy aukcyjne i biblioteki.

fot. Mirosław Dworniczak

A książka jest naprawdę niezwykła. Owszem, jest sporo o atomach, ale napisane jest to językiem bardzo prostym, zrozumiałym dla każdego. Przede wszystkim jest to jednak książka o ludziach, głównie o fizykach, ale nie tylko. Wszystko zaczyna się jednak wspomnieniem 16-letniej Laury, która spacerując z przyjaciółmi pewnej rzymskiej niedzieli spotkała człowieka, z którym spędziła następne 30 lat. W książce znajdziemy bardzo kobiecą historię fascynacji młodej dziewczyny już uznanym w świecie naukowym fizykiem. Dowiemy się także, jak wyglądał świat lat 20. i 30. XX w. – epoki Mussoliniego, czasu faszyzmu (dodam, że Laura pochodziła z rodziny żydowskiej, co będzie miało wpływ na jej dalsze losy). Wspomnienia są też uzupełnione o historię rodziny Fermich z czasów, gdy jeszcze nie znał Laury.

Fascynujący jest cały świat ludzi, opisywany przez autorkę. Poznajemy między innymi wybitnych fizyków i matematyków pracujących wtedy we Włoszech. Autorka patrzy na nich z zewnątrz, przez pryzmat ludzki. Dowiemy się, dlaczego Fermiego nazywano „Papieżem”, a Persico „Kardynałem”. Ciekawe są opisy prowadzonych na wydziale fizyki eksperymentów z promieniotwórczością. Nie jest to oczywiście podręcznik fizyki jądrowej, nawet popularyzatorski, ale wiedza o tych tematach przewija się pomiędzy tematami czysto ludzkimi. Te wypełniają większość tekstu. Dowiemy się, jak włoscy fizycy spędzali czas wolny, co to było „Towarzystwo Antysąsiedzkie” i jakie znaczenie miały w nim kłódki, jakimi samochodami się wtedy jeździło, jak też o tym, czy astronom może zostać rzeką. Całość okraszona sympatycznym humorem. Bardzo ciekawy jest wątek Ettore Majorany, absolutnie wybitnego fizyka, którego zniknięcie do dziś jest wielką zagadką. Drugą ciekawą postacią opisaną w książce jest Bruno Pontecorvo, który nagle w 1950 roku zniknął tajemniczo z Wielkiej Brytanii, po czym nagle objawił się w Związku Radzieckim, gdzie pracował w Instytucie Jądrowym w Dubnej. Hołubiony w Moskwie, odznaczany i nagradzany. Do dziś nie wiadomo, ile wiedzy o zachodnim programie jądrowym przekazał Sowietom.
Laura opisuje dość szczegółowo okoliczności przyznania Fermiemu nagrody Nobla wraz z planami wyjazdu z Włoch do USA – na zawsze. Ciekawostka: wjeżdżając do Stanów noblista musiał, jak wszyscy inni, zdać egzamin z arytmetyki. Dostał m.in. zadanie: ile jest 15 plus 27. Uff, zdał! Autorka opisuje także własne zmagania z językiem angielskim. A sam Fermi zabrał się w USA do pracy, której ukoronowaniem było uruchomienie w 1942 roku pierwszego na świecie reaktora jądrowego, zwanego w owym czasie stosem (ang. pile). Ten fragment książki jest niezwykle sugestywny, nie opisuje kwestii fizycznych, ale czysto ludzkie reakcje na ten przełomowy moment w historii nauki i technologii.
Spory fragment książki dotyczy udziału fizyków (w tym oczywiście Fermiego) w Projekcie Manhattan, którego wynikiem była bomba jądrowa. Warto przy okazji dodać, że fragmenty dotyczące fizyki jądrowej przejrzał i poprawił wybitny fizyk włoski, odkrywca pierwiastka technet, Emilio Segre, bliski współpracownik Enrika Fermiego.
Na koniec warto dodać, że znajdziemy tam też sporo unikatowych zdjęć. Niestety, są one fatalnej jakości, a cała książka jest wydrukowana na słabym papierze. No cóż, czasy głębokiego socjalizmu.
Niemniej warto tę książkę przeczytać, gorąco polecam.

Pierwsza sowiecka próba jądrowa na poligonie w Semipałatyńsku, rok 1949. (National Security Archive/Wikimedia Commons)

WSPÓLNOTA CZERWIENI cz. 58

Bodaj najsłabiej znaną dziedziną, w której Niemcy gwałtownie przyspieszyli po wojnie rozwój sowieckiej techniki, jest broń nuklearna. O ile w kwestii rakiet i samolotów, poprzez przyznanie się półgębkiem do niewielkiego udziału byłych nazistów, Sowieci i Rosjanie zdołali ukryć ich daleko większy wkład w obszary, o których nikt nie odważył się napisać, to w kwestii broni jądrowej ślady niemieckie są skrzętnie ukrywane. Mowa nie tylko o specjalistach, ale także o pozyskiwaniu oraz wzbogacaniu uranu.

Dekontaminacja samolotu B-29, służącego do pobierania próbek powietrza, po locie nad północnym Pacyfikiem. (National Nuclear Security Administration/Nevada Site Office/National Security Archives/Wikimedia Commons)

Dziewiątego września 1949 roku dyrektor CIA, admirał Roscoe Hillenkoetter, wręczył prezydentowi Trumanowi raport mówiący o próbkach powietrza, zebranych nad północnym Pacyfikiem, zawierających “nienormalne skażenie radioaktywne”. Świat nie wiedział, że Amerykanie są w stanie wykryć skażenie radioaktywne w atmosferze; nie wiedzieli tego zwłaszcza w Moskwie. Co zabawne, dział analiz CIA też o tym nie wiedział, bo jeszcze kilka lat później (sic!) upierał się, że budowa broni jądrowej przez ZSRR wymaga jeszcze kilku lat pracy. Jak to się stało, że Sowieci zbudowali swoją bombę szybciej, niż spodziewali się zachodni analitycy? Uczyniony przez propagandę ojcem sowieckiej broni jądrowej Kurczatow (analogicznie do rakiet i Korolowa) wspomniał kiedyś, że gdyby nie pracujący w tym obszarze w ZSRR Niemcy, bomba pojawiłaby się półtora roku później.

Rosyjski przekład amerykańskiej pracy naukowej, błędnie przewidującej termin zbudowania sowieckiej bomby atomowej. (Wikimedia Commons)

Cofnijmy się w czasie i przypomnijmy sobie, w jaki sposób hitlerowskie Niemcy stymulowały rozwój nauki i przemysłu wojennego, i w jaki sposób wybierały te, a nie inne rozwiązania do produkcji seryjnej. Otóż cechą charakterystyczną niemieckiego przemysłu lotniczego i zbrojeniowego, praktycznie aż do końca wojny, było ogłaszanie konkursów na potrzebny sprzęt. Za każdym razem, gdy ustalano, że potrzebny jest nowy czołg ciężki, nowe działo przeciwpancerne, nowy samolot myśliwski czy cokolwiek innego dla sił zbrojnych, ogłaszano warunki konkursu i konkurencyjne firmy zgłaszały swoje oferty. Dokładnie tak wybrano Messerschmitta Bf-109, Heinkla He-162 czy projekt czołgu ciężkiego autorstwa Ferdynanda Porsche – gdy wybrany projekt nie spełniał wymagań, zawsze można było sięgnąć po inny z tego samego konkursu.

Posiadłość Farm Hall w miejscowości Godmanchester w hrabstwie Cambridgeshire w Anglii. (Piotr R. Frankowski)

Naturalnie na ten proces nakładały się osobiste preferencje, animozje czy naciski z różnych stron, ale nie o to mi chodzi: szansa, że w III Rzeszy badania nad bronią jądrową prowadził tylko jeden ośrodek, jest zerowa. Rozproszenie i maskowanie jednostek badawczych też wchodzą w grę, potwierdzając tylko przeświadczenie, że wiara, iż jedynym ośrodkiem intensywnie budującym broń jądrową dla Hitlera była grupa Heisenberga, jest naiwne. Ta sama grupa, która podczas pobytu w Farm Hall w Godmanchester w Wielkiej Brytanii po wojnie zgodnie twierdziła, że tak naprawdę nie budowała bomby atomowej, tylko takie prace symulowała i że Heisenberg ani razu nie policzył masy krytycznej… Wybieliwszy się w ten sposób, ludzie Heisenberga oraz on sam mogli z powodzeniem brać udział w życiu naukowym tudzież publicznym świata zachodniego. W rzeczywistości prace nad bronią jądrową w Trzeciej Rzeszy prowadziły trzy grupy naukowców.

Farm Hall. To tutaj Brytyjczycy przetrzymywali Heisenberga i resztę jego grupy konstruktorów broni jądrowej. (Piotr R. Frankowski)

Aby zrozumieć genezę nazistowskiej ekipy, która pomogła Sowietom zdobyć broń nuklearną, musimy cofnąć się do czasów sprzed pierwszej wojny światowej. 20 stycznia 1907 roku urodził się w Hamburgu Manfred Baron von Ardenne, późniejszy autor ponad 600 wynalazków i patentów w zakresie fizyki stosowanej. Był synem barona Egmonta von Ardenne oraz Adeli Mutzenbecher, pochodzącej ze znanej w Hamburgu i raczej majętnej rodziny. W 1913 ojciec Manfreda dostał posadę w Ministerstwie Wojny, rodzina przeprowadziła się więc do Berlina. Synka początkowo kształcili w domu wynajęci nauczyciele, potem zaś trafił do dobrej szkoły w dzielnicy Kreuzberg. Tam szybko ujawniły się jego zainteresowania fizyką, radiotechniką, elektrotechniką i pokrewnymi dziedzinami. Samodzielnie zbudował aparat fotograficzny, a w wieku lat szesnastu zaledwie uzyskał pierwszy patent, dotyczący “Metody wybierania barwy tonu dźwięku, szczególnie w zastosowaniu w telegrafii bezprzewodowej”. Gdy skończył 18 lat, wydał pierwszą książkę, rodzaj kompilacji sprawdzonych rozwiązań doświadczonego radioamatora, która doczekała się pięciu wydań.

Manfred von Ardenne. (Bundesarchiv)

Błyskotliwe zdolny młody baron zaczął pracować z Siegmundem Loewe, jednym z pionierów niemieckiej radiotechniki. Wspólnie stworzyli pierwszą na świecie wielofunkcyjną lampę elektronową Loewe 3NF, która oprócz trzech triod zawierała dwa kondensatory i cztery oporniki – w sumie niemal kompletny odbiornika radiowy. Choć powstała dlatego, że radioodbiorniki w Niemczech opodatkowano stosownie do liczby gniazd lamp (a tu było jedno), to de facto stała się prekursorką układów scalonych. Von Ardenne dopiero się rozkręcał.

Lampa elektronowa Loewe 3NF konstrukcji Manfreda barona von Ardenne. (Wikimedia Commons)

W wieku lat zaledwie osiemnastu młody baron zarabiał tyle z publicznych wykładów i wpływów patentowych, że stać go było na zaprojektowanie i zbadanie wzmacniacza szerokopasmowego własnej konstrukcji, który przydał się niewiele później w rozwoju telewizji i radiolokacji. Opatentowanie tego urządzenia przydało samoukowi jeszcze więcej rozgłosu. Zapragnął pójść na studia, ale na przeszkodzie stanął brak matury: pomogli mu jednak dwa znaczący naukowcy, noblista Walther Nernst i dyrektor techniczny koncernu Telefunken, Georg Graf von Arco. Manfred dostał się na uniwersytet w Berlinie i rozpoczął studia w zakresie fizyki, chemii i matematyki – po czterech semestrach jednakże przerwał studia. Raczej znudziła go skostniała struktura nauczania i postanowił poświęcić się w całości wynalazczości z dziedziny fizyki stosowanej. 1928 rok przyniósł formalną pełnoletność barona von Ardenne (skończył 21 lat), co oznaczało, że mógł wejść w posiadanie swojego spadku. Środki tak zdobyte przeznaczył na uruchomienie autorskiego laboratorium badawczego w Berlinie pod nazwą “Forschungslaboratorium für Elektronenphysik in Berlin-Lichterfelde”, znajdującego się do 1945 roku w willi, która istnieje do dziś (Villa Folke Bernadotte).

Villa Folke Bernadotte dziś. (Wikimedia Commons)

Początkowo laboratorium pracowało głównie nad przekazywaniem obrazów na odległość. 14 grudnia 1930 powiodła się pierwsza próba transmisji telewizyjnej z użyciem kineskopu próżniowego po stronie odbiorczej, zaś kilka miesięcy później wynalazca pokazał publicznie odbiornik gotowy do produkcji seryjnej. Wykorzystując wynalazek barona, ośrodek Witzleben w Berlinie-Charlottenburgu rozpoczął w 1935 roku nadawanie pierwszych w świecie regularnych programów telewizyjnych. Docierały one tylko do 50 odbiorników w Berlinie i zawierały półtorej godziny propagandy nazistowskiej tudzież fragmentów filmów fabularnych, trzy razy w tygodniu. Zorganizowano swego rodzaju kluby telewizyjne, gdzie do 30 osób bez dostępu do odbiornika mogło zaznać telewizji nieodpłatnie. Aparatura zgodna z patentami barona von Ardenne została także wykorzystana do transmisji olimpiady letniej 1936 roku.

Odbiornik telewizyjny konstrukcji Manfreda von Ardenne. (Wikimedia Commons)

W 1937 roku von Ardenne opatentował i zbudował pierwszy w świecie skaningowy mikroskop elektronowy. W lutym zarejestrowano patent, zaś specjalistyczne czasopismo „Zeitschrift für Physik“ opublikowało w grudniu naukowy artykuł na jego temat autorstwa samego wynalazcy. W ogarniętym obsesją tytułów i stopni naukowych społeczeństwie niemieckim stanowiło to ostatnie wydarzenie spory ewenement: pozbawiony dyplomów samouk został uznany za godnego publikacji w poważnym periodyku naukowym. Trzeba tu dodać, że spora część działalności laboratorium Manfreda była finansowana przez Ministerstwo Poczty Rzeszy, instytucję o ogromnym znaczeniu i budżecie (ministerstwo to sfinansowało także wspomniane wyżej transmisje telewizyjne, nadajnik TV w Berlinie itp.). Miał na to wpływ fakt, że Wilhelm Ohnesorge, działacz NSDAP i szef Poczty, z wykształcenia fizyk i elektrotechnik, walczył w okopach pierwszej wojny światowej ramię w ramię ojcem Manfreda barona von Ardenne, Egmontem. Nie był to ślepy nepotyzm – Ohnesorge był człowiekiem nadzwyczaj bystrym i nastawionym na rozwój nowoczesnej techniki, widział w pracy Manfreda ogromne perspektywy, tym łatwiej, że sam był wynalazcą w dziedzinie telefonii.

Pierwszy na świecie skaningowy mikroskop elektronowy. Konstrukcja Manfreda von Ardenne z 1937 roku. (Wikimedia Commons)

Dr.inż. Ohnesorge stworzył nieopodal Berlina tajny ośrodek badawczy, w którym pracowano nad nowymi technikami łączności i szyfrowania, systemami kierowania lotem rakiet oraz prowadzono badania nuklearne. To ten ośrodek, zwany Forschungsanstalt der Deutschen Reichspost, opracował metodę, dzięki której podsłuchiwano kodowane rozmowy między Wielką Brytanią i USA, prowadzone przez kabel na dnie Atlantyku. Ośrodek znajdował się niezbyt daleko od laboratorium pana von Ardenne, który już wcześniej prowadził dla Poczty tajne prace nad łącznością w zakresie wysokich częstotliwości. Nie to jest jednak najciekawsze, a fakt, że już w latach 30. Manfred zainteresował się rozwojem wiedzy w zakresie fizyki jądrowej. Zbudował akcelerator van de Graaffa oraz cyklotron. W 1942 roku dostarczył zwierzchnikom tajny raport o nowej metodzie separacji izotopów litu. Istnieją przesłanki, by stwierdzić, że prototyp urządzenia do tego celu zbudowano w 1943 roku i że prowadzono jego praktyczne próby.

Przekazanie ufundowanego przez Pocztę Rzeszy Domu Młodych Lotników narodowosocjalistycznemu związkowi lotniczemu NSFK. Pośrodku, w płaszczu, minister poczty dr inż. Wilhelm Ohnesorge, obok niego w mundurze Luftwaffe stoi generalny inspektor lotnictwa Milch. (Bundesarchiv/Wikimedia Commons)

W laboratorium Manfreda von Ardenne zatrudniony był Fritz Houtermans, bardzo sprawny fizyk teoretyczny o komunistycznych ciągotach. W 1935 roku nawet znalazł posadę w idealizowanym przez siebie ZSRR, ale w trakcie jednej z czystek trafił do obozu karnego. Wyszedł z niego w roku 1940, gdy Sowietów i hitlerowców połączył bliski sojusz. Houtermans zajmował się u barona (który po wykonaniu do 1938 pewnego zakresu tajnych prac dla pana Ohnesorge, podpisał w 1940 roku nową umowę na dalsze prace badawcze, tym razem z zakresu fizyki jądrowej) tworzeniem procedur wzbogacania uranu z zastosowaniem wirówek, przewidział także istnienie plutonu.

Fritz Houtermans, zdjęcie z przyjęcia do gułagu w 1937 roku. (Wikimedia Commons)

Gdy nieuchronnie zbliżał się koniec wojny, von Ardenne nie czekał biernie na nadejście “wyzwolicieli”, nie leżało to bowiem w jego naturze. Umówił się z trzema kolegami (byli to Gustav Hertz, Peter Adolf Thiessen i Max Volmer), że ten z nich, który jako pierwszy nawiąże kontakt z wysoko postawionym przedstawicielem Związku Sowieckiego, ten w imieniu pozostałych zaoferuje ich usługi najeźdźcom ze Wschodu, stawiając naturalnie warunki – zezwolenie na kontynuowanie prac, ochronę laboratoriów i brak odpowiedzialności za grzechy przeszłości. Thiessen, wierny członek NSDAP, zdobył kontakt do odpowiednich osób i 27 kwietnia wjechał przez bramę laboratorium barona von Ardenne, siedząc na sowieckim samochodzie pancernym w towarzystwie majora Armii Czerwonej. Już 10 maja 1945 roku (!) von Ardenne rozmawiał z sowieckim generałem Machniejewem, który pełnił funkcję oficera łącznikowego z radziecką akademią nauk. W berlińskim laboratorium generała i jego orszak powitał okolicznościowy transparent, napisany po rosyjsku. Warunki niemieckiego barona, który podczas wojny otrzymał stopień Standartenführera SS oraz Krzyż Żelazny z liśćmi dębowymi, zostały w całości przyjęte przez Moskwę i 21 maja wraz z żoną poleciał on do stolicy ZSRR “w celu sfinalizowania umów”.

Igor Kurczatow, rzekomy ojciec sowieckiej bomby atomowej, zdjęcie z lat trzydziestych. (Wikimedia Commons)

Sowieci naturalnie wiedzieli o udanym eksperymencie Otto Hahna i Fritza Strassmanna z 1938 roku. W sowieckiej literaturze wspomina się o tym, że naukowcy ZSRR próbowali powtórzyć doświadczenie u siebie już w 1939 roku i próby te kontynuowali aż do roku 1941 – naturalnie mówi się o tym także po to, by dokonać legitymizacji mitu o samodzielnym stworzeniu broni jądrowej zaraz po wojnie. Ciekawe jest, czy w obliczu ścisłej, bardzo bliskiej współpracy ZSRR i hitlerowskich Niemiec w latach 1939-1941 sowieccy fizycy jądrowi poczynili jakieś wspólne działania z nazistowskimi kolegami i czy z tymi samymi zaczęli pracować w 1945 roku w sowieckiej strefie okupacyjnej. Poważna literatura na ten temat nie istnieje, a oficjalna historia to jedna wielka luka.

cdn.