Efekt potwierdzenia, czyli złoty interes Martina Frobishera

Martin Frobisher, urodzony w Yorkshire około roku 1535, był żeglarzem i korsarzem jej królewskiej mości Elżbiety I. Był człowiekiem raczej prostym i niezbyt gruntownie wykształconym, ale energicznym, obdarzonym żyłką awanturnika i talentem do zawierania przydatnych znajomości. Kiedy zbliżał się do czterdziestki, postanowił odnaleźć legendarne przejście północno-zachodnie wokół arktycznych wybrzeży Ameryki Północnej, otworzyć dzięki niemu alternatywny szlak handlowy prowadzący do Chin i zdobyć w ten sposób sławę i majątek. Ponieważ potrzebował sponsora, zwrócił się do Kompanii Moskiewskiej, potężnej spółki akcyjnej posiadającej monopol na handel z Rosją. Kompania jako instytucja nie była z początku zainteresowana wspieraniem Frobishera (jej wcześniejsze próby dotarcia do Chin szlakiem północno-wschodnim nie powiodły się), ale jej londyński przedstawiciel, Michael Lok, zdołał przekonać do przedsięwzięcia kilku wpływowych akcjonariuszy, a także innych kupców i ważnych osobistości, zainteresować nim Tajną Radę Anglii, a nawet zapewnić Frobisherowi pomoc merytoryczną głównego doradcy naukowego królowej Elżbiety, sławnego Johna Dee – matematyka, astronoma, znawcy nawigacji i kartografii, a przy tym okultysty, astrologa i alchemika.

Dzięki wsparciu finansowemu i przychylności dworu Frobisher wyruszył w roku 1576 na poszukiwanie przejścia północno-zachodniego. Nie znalazł go wprawdzie, a raczej znalazł coś, co później okazało się dużą zatoką, znaną dziś jako Zatoka Frobishera, a nie (jak sądził) początkiem drogi na zachód między Ameryką Północną a Azją – ale dotarł do Ziemi Baffina, zostając jej „odkrywcą”. Cudzysłów jest tu uzasadniony faktem, że ta ogromna wyspa (takie jest dosłowne znaczenie jej inuickiej nazwy Qikiqtaaluk) była zasiedlana od tysięcy lat przez rdzenną ludność kanadyjskiej Arktyki, a później odkrywana przez Inuitów i skandynawskich wikingów. Niemniej dzięki ekspedycji Frobishera dowiedziała się o jej istnieniu szesnastowieczna Europa.

Ryc. 1.

Wśród osobliwości przywiezionych do Anglii był spory kamień ciemnej barwy, znaleziony na wyspie Kondularn w Zatoce Frobishera. Dla samego Frobishera miał z początku wartość czysto symboliczną jako dotykalny dowód na istnienie nowego lądu – kawałki skały otrzymali jako upominki z Nowego Świata jego przyjaciele. Ale połyskujące wrostki mineralne zaintrygowały Loka, który dał swój fragment do zbadania trzem ekspertom złotnikom. Wszyscy zgodnie stwierdzili, że skała nie zawiera żadnego cennego kruszcu, ale Lok szukał raczej potwierdzenia swoich nadziei niż ich sfalsyfikowania, dlatego zwrócił się do czwartego rzeczoznawcy. Był to Giovanni Battista Agnello, wenecki alchemik osiadły w Londynie. Stwierdził on obecność w skale drobin złota i poprosił o większą liczbę próbek. Wydobył z nich więcej złotego pyłu i pokazał go Lokowi. Ten spytał, jakim cudem trzech innych ekspertów mogło przegapić obecność złota. Bisogna sapere adulare la natura (trzeba wiedzieć, jak schlebić naturze) – brzmiała odpowiedź alchemika.

Ryc. 2.

Po tych zachęcających wynikach badań Lok łatwo uzyskał od królowej i Tajnej Rady zielone światło dla drugiej ekspedycji Frobishera w roku 1577. Tym razem w kilku lokalizacjach zarówno na wyspie Kondularn, jak i na samej Ziemi Baffina założono kopalnie odkrywkowe dla pozyskania jak największych ilości „czarnej rudy”. Zaczęto także tworzyć nową Kompanię Katajską (czyli Chińską), która miała się zająć eksploatowaniem bogactw naturalnych Arktyki, a w dalszej perspektywie żeglugą do Chin i handlem wzdłuż nowego szlaku. Mimo pracy w trudnych warunkach i niełatwych stosunków z rodzimą ludnością Ziemi Baffina przywieziono do Anglii ok. 200 ton urobku. Zajęli się nim kolejni eksperci, skonfliktowani zresztą z sobą nawzajem, ale tym razem zgodni co do tego, że skała jest złotonośna. Najwięcej metali szlachetnych znalazł w niej niemiecki metalurg Burchard Kranich, oskarżany później, że celowo „podrasował” próbki dla lepszego efektu, dodając do nich drobiny złota i srebra. Zapewne nie on jeden postępował w ten sposób, bo „eksperci” walczyli o intratne stanowiska w powstających zakładach wytopu złota, a wszystkich ogarnął nastrój znany nauce jako confirmation bias (efekt potwierdzenia, czyli selektywne ignorowanie wyników negatywnych i przesadne zaufanie do pozytywnych). Odpowiednie piece zbudowano w Dartford w Kencie, a szefem przedsięwzięcia został kolega i rywal Kranicha, Jonas Schutz. Trzeba było tylko zdobyć przemysłowe ilości rudy.

Inwestorzy chętnie złożyli się na trzecią, tym razem naprawdę wielką wyprawę w roku 1578. Składała się z piętnastu statków, a na ich pokładach podróżowało m.in. 147 zawodowych górników. Martin Frobisher dostał od królowej złoty łańcuch na szyję jako prezent na drogę. Choć nie wszystkie cele zostały osiągnięte (nie założono na Ziemi Baffina stałej kolonii), to przywieziono ponad 1100 ton „czarnej rudy”. Część tej ilości trzeba było odzyskać z narażeniem życia z wraku jednego ze statków, który pod koniec podróży powrotnej zatonął u wybrzeży Irlandii.

Dziś wiemy, że skały wydobyte przez Frobishera składają się w większości z hornblendy. Są bardzo stare (1,7–1,8 mld lat), ale nie zawierają nic szczególnie cennego. Zawartość złota w połowie z nich jest niższa niż w wybranym na chybił-trafił brukowcu. Jeśli coś w nich błyszczy, to kryształki miki lub siarczku żelaza. Zakłady w Dartford działały przez kilka lat. Próbowano w nich wydobyć z rzekomej rudy złota cokolwiek – oczywiście bez skutku. Reputacja kilku ekspertów ucierpiała, lecz burza „rozeszła się po kościach”, a najsurowsze konsekwencje poniósł Michael Lok, ścigany sądownie przez rozczarowanych inwestorów i kilkakrotnie zamykany na krótko za długi. I on jednak jakoś przeżył te upokorzenia. Frobisher miał już jednak po dziurki w nosie interesów tego typu. Nie chciał być założycielem kopalń ani faktorii hadlowych, tylko odkrywcą nowych ziem i szlaków morskich. Na to jednak nie dostał już pieniędzy, zrezygnował więc z kolejnych wypraw eksploracyjnych i zajął się wojowaniem na morzu z Hiszpanami. Za męstwo, które okazał jako dowódca jednej z eskadr podczas bitwy z Wielką Armadą w roku 1588, otrzymał tytuł szlachecki i odtąd stał się sir Martinem. Nie wypominano mu wówczas skandalu biznesowego, w który wplątał się prawdopodobnie w dobrej wierze.

Ryc. 3.

W roku 2015 Kanadyjskie Muzeum Historii w Gatineau (oddzielonym tylko rzeką od stolicy w Ottawie, ale położonym w Quebecu) zwróciło się do muzeum miejskiego w Dartford z pytaniem, czy nie znalazłby się gdzieś autentyczny kawałek „rudy” z Ziemi Baffina. Co prawda większość z tego, co przywiózł Frobisher, zużyto jako gruz wykorzystywany na budowach, ale w wyniku prac archeologicznych udało się zidentyfikować nieco oryginalnych kamieni z Arktyki. Jeden wrócił do Kanady drogą lotniczą i można go podziwiać w muzeum w Gatineau. Ten konkretny okaz nie jest co prawda czarny, ale za jego autentyczność ręczą geolodzy. W Irlandii odnaleziono także część ładunku utraconego podczas zatonięcia statku trzeciej wyprawy Frobishera.

Historia Frobishera nie jest oczywiście jedyna w swoim rodzaju. Ludzie, w tym naukowcy, mają skłonność do subiektywnej oceny faktów, która pod wpływem oczekiwań i zaangażowania emocjonalnego może prowadzić do błędnej oceny rzeczywistości. Na przykład wiele „pozytywnych replikacji” eksperymentów Ponsa i Fleischmanna po ogłoszonym przez Uniwersytet Utah w roku 1989 sukcesie „zimnej fuzji” (rzekomej katalitycznej syntezy helu z deuteru w temperaturze zbliżonej do pokojowej) miało podobne źródło jak przesadny optymizm bohaterów afery z „czarną rudą”: presję na jak najszybsze „podpięcie się” pod sukces – w tym przypadku pod domniemane odkrycie pachnące nagrodą Nobla. Także opinia publiczna była podekscytowana perspektywą niewyczerpalnego źródła taniej energii bez potrzeby budowania reaktorów termojądrowych. Wśród ośrodków, które szybko potwierdziły odkrycie, była i warszawska Wojskowa Akademia Techniczna. Opamiętano się dopiero wówczas, gdy najpoważniejsze laboratoria zreplikowały eksperyment z wynikiem negatywnym. Nie zawsze łatwo powiedzieć, w ilu przypadkach była to jawna mistyfikacja, a w ilu – nieświadome naginanie metodologii i pomiarów do hurraoptymistycznych oczekiwań. Widać tu wiele analogii do poczynań elżbietańskich alchemików, metalurgów, przedsiębiorców i polityków znęconych fatamorganą bogactw Nowego Świata.

Co do przejścia północno-zachodniego, odkryła je ekspedycja Roberta McClure’a w roku 1850, a jako pierwszy pokonał je w całości drogą morską Roald Amundsen w latach 1903–1906. Do handlu z Chinami nie nadaje się zupełnie. Na północy Ziemi Baffina (Mary River w regionie Qikiqtaaluk) działają od kilku lat kanadyjskie kopalnie, nie wydobywają jednak złota, tylko rudę żelaza bardzo wysokiej jakości.

Opisy ilustracji

Ryc. 1. Martin Frobisher. Portret autorstwa Cornelisa Ketla namalowany na zamównienie Kompanii Katajskiej w roku 1577 dla uczczenia sukcesu drugiej wyprawy do Ziemi Baffina. Źródło: Digital Bodleian (domena publiczna).
Ryc. 2. Ziemia Baffina. Turkusowa strzałka wskazuje Zatokę Frobishera (omyłkowo uznaną za przejście północno-zachodnie). Autor: Connormah (strzałka dodana). Źródło: Wikipedia (licencja CC BY-SA 3.0).
Ryc. 3. Autentyczny fragment „rudy” przywiezionej przez Frobishera, podarowany przez muzeum w Dartford Kanadyjskiemu Museum Historii. Foto: Piotr Gąsiorowski.

Różnorodność językowa (4): Nowa Gwinea – mnogość do kwadratu. Supermocarstwo językowe

Wyspa Nowa Gwinea podzielona jest politycznie na Papuę–Nową Gwineę (niepodległe państwo od 1975 r.) i Zachodnią Nową Gwineę, przyłączoną do Indonezji w 1962 r. i obecnie składającą się z sześciu prowincji. Łatwo się pogubić w terminologii, bo wszystkie prowincje indonezyjskie także mają w nazwie słowo Papua. Granica przebiega niemal idealnie wzdłuż południka 141°E z lokalnym wyjątkiem przecinającego południk zakola rzeki Fly. Oczywiście z punktu widzenia geografii naturalnej i językoznawstwa ta polityczna granica jest czysto umowna. Ustanowili ją Holendrzy pod koniec XIX w., oddzielając kontrolowaną przez siebie część wyspy od niemieckiej i brytyjskiej strefy wpływów. Do Papui–Nowej Gwinei należą także liczne duże wyspy, w tym cały Archipelag Bismarcka i Wyspa Bougainville’a (reszta Wysp Salomona jest osobnym państwem). Wyjaśnijmy sobie zatem, że niniejsze wpisy dotyczą wyspy Nowej Gwinei bez względu na podziały polityczne, a w szerszym sensie regionu nowogwinejskiego (wraz z wyspami „satelitarnymi”). W braku lepszego terminu będziemy też posługiwać się nazwą języki papuaskie na określenie wszystkich rdzennych języków regionu nowogwinejskiego, które nie są austronezyjskie ani nie należą do żadnej z rodzin językowych kontynentu australijskiego. Języki takie zachowały się nie tylko na Nowej Gwinei, ale też w niektórych częściach Wallacei (Moluki, Timor, archipelag Alor–Pantar), na wyspach Bismarcka i Salomona, a także śladowo na należących do Australii wyspach w cieśninie Torresa. Oprócz języków papuaskich w regionie nowogwinejskim używane są także liczne języki austronezyjskie, które pojawiły się w tych okolicach 3600 lat temu. Austronezyjczycy skolonizowali mniejsze wyspy i część wybrzeża Nowej Gwinei, ale nie zagłębili się w interior wyspy. W czasach najnowszych do tej mieszanki doszły jeszcze języki kolonialne. Język angielski pozostaje jednym z czterech języków urzędowych Papui–Nowej Gwinei. Spośród pozostałych trzech znamy już tok-pisin (język kreolski o słownictwie zapożyczonym głównie z angielskiego). Drugim jest hiri-motu, skreolizowana odmiana austronezyjskiego języka motu, która rozwinęła się jako lingua franca południowo-wschodniego wybrzeża Nowej Gwinei, zanim jeszcze pojawili się tam Europejczycy. Trzecim jest od kilku lat nowogwinejski język migowy. W Zachodniej Nowej Gwinei językiem urzędowym jest indonezyjski. Należy on do rodziny austronezyjskiej, ale nie jest rodzimym językiem etnicznym, tylko został wprowadzony przez administrację państwową.

Ogólną liczbę rdzennych języków regionu nowogwinejskiego szacuje się na ok. 1000–1200, z czego 20–25% stanowią języki austronezyjskie. Jako jedyne mają one znanych krewnych poza tym obszarem. Nikt nie wie dokładnie, ile jest języków papuaskich; prawdopodobnie 800–900. Ich policzenie utrudnia cały szereg komplikacji: niewystarczająca skala badań terenowych, trudności z ustaleniem w poszczególnych przypadkach, czy mamy do czynienia z pełnoprawnym językiem, czy z dialektem, a także niepewność, który język pozostaje żywy (wiele z nich ma poniżej 100 użytkowników, co naraża je na szybkie wymarcie). Wielojęzyczność jest rozpowszechniona, wskutek czego wspólnoty językowe częściowo nakładają się na siebie.

Językami papuaskimi mówi ogółem 4 mln ludzi (spośród ok. 15 mln mieszkańców regionu). Nie tworzą one spójnej jednostki taksonomicznej (rodziny językowej), bo brak dowodów na ich monofiletyzm (pochodzenie od wspólnego przodka unikatowego dla tej grupy języków). Ustalanie pokrewieństw między nimi jest trudne, bo nie wszystkie są opisane i zbadane w zadowalającym stopniu, a dokumentacja ogromnej większości z nich pochodzi w najlepszym razie z XX w. Wielu nie udokumentowano w ogóle. Są one nieznane badaczom, a jednocześnie zagrożone wyginięciem.  Ponadto dziesiątki tysięcy lat sąsiedzkiego współistnienia doprowadziły do pojawienia się  zestawu cech regionalnych szerzących się dzięki wzajemnym wpływom (transfer poziomy). Języki papuaskie wykazują zatem wiele zbieżności, które nie są odziedziczone od pradawnych przodków, tylko przejęte wtórnie wskutek kontaktów językowych. Trudno się dziwić, że konsensus specjalistów w takich sprawach jak klasyfikacja języków papuaskich jest kruchy i chwiejny.

Według w miarę aktualnego stanu badań języki papuaskie można podzielić na około 100 (± 25) rodzin. Tylko jedna czwarta tej liczby to rodziny obejmujące 5 lub więcej języków. Kilkadziesiąt języków ma status izolowanych, co oznacza, że przy obecnym stanie wiedzy nie jesteśmy w stanie ich zaliczyć do żadnej większej rodziny. Są one zatem rodzinami, do których należy tylko jeden język. Jak zawsze się zdarza w tego typu sytuacjach, liczebność rodzin jest skrajnie nierówna. Jedna z nich, centralno-trans-nowogwinejska (nazwijmy ją dla zwięzłości CTNG), zdecydowanie dominuje. Obejmuje ponad 300 języków, składa się z ok. 10 gałęzi (podrodzin) o liczebności od 5 do ponad 100 języków i jest czwartą lub piątą co do wielkości rodziną językową świata (zależy, kto i jaką metodą liczy). Prawdopodobną praojczyzną języków CTNG była środkowo-wschodnia część Gór Centralnych. Przypuszcza się, że ich ekspansja była związana z opanowaniem uprawy roślin takich jak taro i banany. Oznaczałoby to, że głębia chronologiczna CTNG jest rzędu 7–10 tys. lat, czyli na granicy stosowalności klasycznej metody porównawczej. Nic dziwnego, że rekonstrukcja systemu fonologicznego i słownictwa ich wspólnego przodka jest tylko mglistym zarysem. Języki CTNG szerzyły się przede wszystkim wzdłuż łańcuchów górskich, ale kolonizowały także niziny na południe od Gór Centralnych, wypierając pierwotne języki miejscowej ludności. W rezultacie mniejsze rodziny i języki izolowane, choć obecne w całej Nowej Gwinej, skoncentrowane są przede wszystkim w mniej rozległej, ale częściowo górzystej północnej części wyspy, między Górami Centralnymi a wybrzeżem pacyficznym. Jest to teren trudny, sprzyjający podziałowi ludności na niewielkie, izolowane populacje. Druga co do wielkości rodzina, torricelli (55 języków) również rozlokowana jest wzdłuż gór, tyle że w mniejszym paśmie Gór Torricellego w północno-wschodniej Papui–Nowej Gwinei.

Nowogwinejczyk z ludu Huli. Język huli, zaliczany do rodziny CTNG, ma około 150 tys. użytkowników, świadomych swojej tradycji kulturalnej i starannie ją pielęgnujących, należy zatem do najmniej zagrożonych języków papuaskich. W języku huli liczebniki tworzą system piętnastkowy. Na przykład 225, czyli 15², wyraża się jako 15 × 15 (ngui ngui), Foto: Nomadtales (Licencja CC BY 2.1 au) Źródło: Wikipedia.

Czy naprawdę języki Nowej Gwinei pochodzą od ponad setki pierwotnych przodków? Jest rzeczą raczej pewną, że tych przodków było mniej i że gdybyśmy wiedzieli więcej o przeszłości języków papuaskich, moglibyśmy je sprowadzić do o wiele mniejszej liczby rodzin językowych. Ale nasze klasyfikacje odzwierciedlają i naszą wiedzę, i niewiedzę. Kiedy brakuje nam pełnej informacji, musimy się opierać na tym, co wiemy, a nie posiłkować się wyobraźnią bez oparcia w solidnych danych. Na pociechę mogę zapewnić, że nad poznaniem języków Nowej Gwinei pracują jedni z najlepszych językoznawców, znakomicie przygotowani do pracy terenowej. Specjalizują się w tej dziedzinie zwłaszcza badacze australiscy.

Języki austronezyjskie również dokonywały zapożyczeń z języków papuaskich i same były źródłem zapożyczeń, ale ponieważ są częścią krajobrazu językowego Nowej Gwinei dopiero od kilku tysięcy lat, zachowały szereg cech swoistych. Na przykład typowe języki papuaskie wyraźnie rozróżniają rzeczowniki i czasowniki jako odrębne części mowy, natomiast w językach austronezyjskich ten sam wyraz zwykle może występować w obu funkcjach. Rozróżnienie bezdźwięcznych i dźwięcznych spółgłosek zwartych jest powszechne w językach austronezyjskich, ale rzadkie w papuaskich. Do charakterystycznych cech wielu (choś nie wszystkich) rodzin języków papuaskich należą nierozróżnianie spółgłosek płynnych /r/ i /l/ oraz skrajne ubóstwo lub nawet brak spółgłosek szczelinowych. Są także różnice składniowe: w językach papuaskich czasownik zwykle stoi na końcu zdania, podczas gdy w językach austronezyjskich przeważa szyk podmiot–czasownik–dopełnienie. Jednak przy wszystkich cechach zbieżnych języki papuaskie mogą reprezentować skrajnie różnorodne typy organizacji gramatycznej. Na przykład obok języków izolujących, w których słowa są krótkie i niezłożone morfologicznie, można spotkać języki polisyntetyczne, w których słowo może zawierać kilka rdzeni leksykalnych i afiksy gramatyczne, niosąc informację równoważną zawartości całego zdania. Oczywiście istnieje także całe spektrum typów pośrednich.

Jak widać, różnorodność językowa Nowej Gwinei wynika z bardzo szczególnych, niepowtarzalnych warunków ekologicznych. Nie ma na świecie drugiej wyspy o podobnej wielkości, której kilkumilionowa ludność żyłaby we względnej izolacji od reszty świata przez dziesiątki tysięcy lat w warunkach utrudniających migrację i sprzyjających rozdrobnieniu społeczności. Kontynent australijski można uznać za jeszcze bardziej izolowany; był on ponadto połączony z Nową Gwineą przez większą część prehistorii od czasu zasiedlenia Sahulu przez nasz gatunek. A jednak sytuacja językowa Australii i Tasmanii przebiegała inaczej. W czasie pierwszego kontaktu z Europejczykami języków australijskich mogło być nieco ponad 300; trzy czwarte z nich należało do rodziny pama-nyungańskiej (która z zagadkowych powodów rozprzestrzeniła się w holocenie na niemal całą Australię), ale oprócz niej można wyróżnić dwadzieścia kilka reliktowych mniejszych rodzin i języków izolowanych. To spora różnorodność, ale wielokrotnie mniejsza od nowogwinejskiej. Także liczba rdzennej ludności Nowej Gwinei była kilka razy większa niż w Australii. A przecież Australia jest około 10 razy większa od Nowej Gwinei. Australijczycy pozostali łowcami-zbieraczami i nigdy nie rozwinęli uprawy roślin, choć mieli też własne imponujące osiągnięcia kulturalne. Z całą pewnością geografia, klimat i przyroda obu obszarów odegrały kluczową rolę w powstaniu tak dramatycznych różnic. I na pewno potrzebne są dalsze interdyscyplinarne badania, żeby je wyjaśnić.

Lektura uzupełniająca

Mapa języków Nowej Gwinei (część projektu TransNewGuinea.org pod egidą Australian National University)

http://transnewguinea.org/maps/language/

Różnorodność językowa (3): Nowa Gwinea – mnogość do kwadratu. Prolog

W opisanym poprzednio przypadku Vanuatu około setki języków mieści się na obszarze 65 stosunkowo niewielkich wysp. Trzeba jednak zauważyć, że są to wszystko języki pokrewne, należące do gałęzi oceanicznej rodziny austronezyjskiej. Ich wspólny przodek istniał około 3000 lat temu. Są jednak miejsca na Ziemi, gdzie wielka jest nie tylko liczba języków, ale także ich różnorodność genetyczna: nie sposób je zaliczyć do jednej czy nawet kilku rodzin.

W odróżnieniu od archipelagu Vanuatu Nowa Gwinea jest wyspą ogromną, drugą co do wielkości na Ziemi (większa jest tylko Grenlandia). Niemcy, Polska, Dania (bez Grenladii), Holandia i Belgia zmieściłyby się na niej razem. Nie zawsze była wyspą: w późnym plejstocenie stanowiła wraz z Australią i Tasmanią część kontynentu zwanego Sahul. Łańcuchy wysp i kilka cieśnin oddzielały go od subkontynentu Sundy, stanowiącej wówczas wysuniętą na południowy wschód część Azji. Leżąca pomiędzy nimi kraina wyspiarska, Wallacea, do dziś stanowi obszar przyrodniczy, gdzie wpływy australijskie mieszają się z azjatyckimi. Na przykład na Sulawesi (Celebesie) kilka gatunków torbaczy żyje obok sporej rozmaitości naczelnych (małpy i wyraki) oraz dzikich świń i bawołów (po dwa gatunki); w plejstocenie żyły tam również trąbowce, których azjatyckim przodkom udało się pokonać wpław Cieśninę Makasarską, kilkakrotnie węższą niż dzisiaj. Nowa Gwinea była jednak zdecydowanie częścią regionu australijskiego, o czym mogą zaświadczyć żyjące tam do dziś kazuary, stekowce (więcej gatunków niż w Australii!) i ok. 70 gatunków torbaczy. Jednak 9–7 tys. lat temu ocean, którego poziom podnosił się wskutek topnienia lodowców, odciął Nową Gwineę od Australii. Już wcześniej wzbierające wody pokawałkowały Sundę, oddzielając Borneo, Jawę i Sumatrę od Półwyspu Malajskiego i Indochin.

Kiedy działo się to wszystko, Sahul był już od dawna zamieszkany przez ludzi. Homo sapiens dotarł tam 70–50 tys. lat temu (data pozostaje niepewna, bo dane są skąpe i kontrowersyjne). Na wyspach między Sundą a Sahulem nie był zresztą pierwszym gatunkiem człowieka: na Flores, jednej z wysp Wallacei, żył wcześniej karłowaty H. floresiensis, a na wyspie Luzon (Filipiny) – H. luzonensis. Wiadomo też, że gdzieś po drodze ludzie typu współczesnego kilkakrotnie krzyżowali się z denisowianami. Rdzenna ludność dawnego Sahulu zachowała najwyższą na świecie domieszkę DNA denisowian (2–6%), a jej część może pochodzić od nieznanej dotąd południowej populacji denisowiańskiej. Czy denisowianie przekroczyli linię Wallace’a (południowo-wschodnią granicę kontynentalnej Azji w plejstocenie), dotarli na Sulawesi, do Nowej Gwinei, a może nawet do Australii – to na razie pytania bez odpowiedzi. Nowa Gwinea, która jest obszarem kluczowym w tej dyskusji, bo przez nią prowadził jeden z dwóch możliwych szlaków migracji z Azji do Australii, jest słabo zbadana pod względem archeologicznym. O nieuchwytnych denisowianach wiemy głównie tyle, że istnieli, lecz jak dotąd znamy jedynie garść szczątków kostnych tego gatunku z Ałtaju, Płaskowyżu Tybetańskiego i być może Laosu. Jedno wydaje się pewne: lepiej się nie przywiązywać do tego, co dziś wiemy o wczesnych migracjach ludzkich w tej części świata, bo każde kolejne odkrycie może tę wiedzę wywrócić do góry nogami.

Świnia celebeska (Sus celebensis), najstarszy znany temat malarski świata. Foto: Brumm et al. (2021). Źródło: Sci.news.

W każdym razie H. sapiens był w Wallacei ok. 50 tys. lat temu i pozostawił na Sulawesi ślad w postaci najstarszych znanych malowideł naskalnych (o wieku datowanym na co najmniej 45,5 tys. lat) przedstawiających coś rozpoznawalnego, mianowicie endemiczną świnię celebeską (Sus celebensis) i obrysy ludzkich dłoni wykonane techniką szablonową. Przeprawa przez kolejne cieśniny morskie nie była łatwa ani bezpieczna, ale udała się prawdopodobnie kilku falom migracji. Ludzie, którzy dotarli do brzegów Sahulu, mogli dalej wędrować lądem aż do Tasmanii, ale część ich potomków pozostała w północnej części kontynentu, w tym na półwyspie, który później stał się Nową Gwineą. Także wyspy Archipelagu Bismarcka, do których trzeba było dotrzeć morzem, zostały zaludnione co najmniej 40 tys. lat temu. Warunki naturalne Nowej Gwinei były i są nadal szczególne. Już w plejstocenie był to obszar o wielkiej różnorodności ekosystemów i warunków klimatycznych. W głębi lądu dominuje potężne pasmo Gór Centralnych o skalistych szczytach, które wówczas w większym stopniu niż dziś pokryte były lodem (pomimo bliskości równika). Obfite górskie deszcze zasilają liczne rzeki. Poniżej lasów górskich rozciągają się dziś (zwłaszcza na południu wyspy) rozległe niziny pokryte tropikalnymi lasami deszczowymi, sawannami, lasami torfowymi, a wzdłuż wybrzeża – namorzynami.

Jak wyglądała dawniej roślinność Nowej Gwinej, wiemy z badań palinologicznych (czyli analizy zachowanych pyłków roślinnych). W plejstocenie klimat był chłodniejszy, lasy nizinne nieco suchsze, sawanny podchodziły bliżej podnóża gór, ale w Górach Centralnych rosły gęste, wilgotne lasy zdominowane przez drzewa takie jak bukany (Nothofagus). Nie brakowało pandanów (Pandanus) o jadalnych owocach, które mogły przyciągać ludzi poszukujących łatwo dostępnego pożywienia. Fauna była bogatsza niż dziś, bo niestety część gatunków nie przeżyła kontaktu z łowcami paleolitycznymi, którzy stopniowo zapuszczali się w głąb lądu i coraz wyżej, prawdopodobnie wzdłuż głównych rzek, w doliny górskie, polując na żyjącą tam zwierzynę. Około 35 tys. lat temu wyginęły wielkie torbacze roślinożerne, diprotodonty z gatunku Hulitherium tomasetti. Podobny lost spotkał nowogwinejskie kangury olbrzymie (Nombe nombe). Ponieważ w tym czasie nie zachodziły żadne znaczące zmiany środowiskowe, zasiedlanie górskich terenów Nowej Gwinei przez człowieka wydaje się prawdopodobną przyczyną wymierania megafauny.

Istotne jest to, że pierwotni przybysze, których najstarsze ślady zachowały się w nizinnej i z pozoru gościnniejszej południowo-wschodniej części Nowej Gwinei, po pewnym czasie zadaptowali się do życia w regionach górskich. Pozostali tam również po zakończeniu ostatniego zlodowacenia i powstaniu Cieśniny Torresa, która odizolowała ich od Australii. Do dziś ok. 40% ludności Nowej Gwinei mieszka w górach. To właśnie tam rozwinęły się we wczesnym holocenie pierwsze społeczności rolnicze, uprawiające z początku udomowione pandany, kolokazję jadalną, czyli taro (Colocasia esculenta), banany (Musa), a potem wiele innych użytecznych roślin. Nie wszyscy o tym wiedzą, ale dzisiejsze banany – udomowione 10–7 tys. lat temu i prawdopodobnie uprawiane najpierw dla liści, włókien i jadalnych męskich pączków kwiatowych (bo owoce ich dzikiego protoplasty nie były atrakcyjne kulinarnie) – zawdzięczamy losowym aberracjom chromosomowym, które doprowadziły do powstania odmian triploidalnych o bardziej apetycznych owocach, oraz rdzennym Nowogwinejczykom, którzy dostrzegli te odmiany i nauczyli się je uprawiać. Notabene jadalne banany dotarły do Europy znacznie wcześniej niż Europejczycy do Nowej Gwinei.

Czas zasiedlenia gór nowogwinejskich zgadza się z genetycznym datowaniem rozejścia się genealogii większości rdzennych Australijczyków i Nowogwinejczyków (ponad 30 tys. lat temu) mimo istnienia w tym czasie pomostu lądowego między Australią a Nową Gwineą. Być może przyczyną były różne warunki ekologiczne, wymuszające specjalizację po obu stronach. W każdym razie przepływ genów po tej dacie był ograniczony i jednokierunkowy (z północy na południe). Około 20 tys. lat temu także kontakty między górską a nizinną częścią Nowej Gwinei uległy ograniczeniu. Późniejsza wymiana populacji z Wallaceą pozostawiała ślady raczej wśród mieszkańców wybrzeży i równin niż w głębi lądu. Prawdopodobnie nieco ponad 8000 lat temu przez Wallaceę dotarły do Sahulu psy, przodkowie „psów śpiewających” z Nowej Gwinei i australijskich dingo. Nie sposób zidentyfikować ludu, który je sprowadził, ale na pewno nie pokonały same barier morskich, płynąc pieskiem.

Około 3600 lat temu na Archipelagu Bismarcka pojawili się żeglarze austronezyjscy, twórcy kultury Lapita. Ich zainteresowanie Nową Gwineą było ograniczone; bardziej odpowiadały im oceaniczne wyspy małej i średniej wielkości niż duże masy lądowe, zwłaszcza zasiedlone już przez kogoś innego. Jednak w ciągu następnego tysiąca lat część Austronezyjczyków osiadła na wybrzeżach Nowej Gwinei, zwłaszcza na południowo-wschodnich krańcach wyspy. Na drugim, północno-zachodnim końcu, w pobliżu półwyspu Ptasiej Głowy, osiedlała się z kolei inna grupa austronezyjska, której przodkowie skolonizowali większą część Wallacei. Nowogwinejscy Austronezyjczycy pozostali odrębni językowo, ale zasymilowali się genetycznie z otaczającymi ich ludami, wspólnie tworząc typ antropologiczny morskiej części Melanezji. Wymiana takich osiągnięć jak, z jednej strony, uprawa bananów czy trzciny cukrowej, a z drugiej – hodowla świń i kur, miały duże znaczenie dla wszystkich kultur, które spotkały się na Nowej Gwinei.

Topografia dzisiejszej Nowej Gwinei. Widoczne pasmo Gór Centralnych o długości prawie dwóch tysięcy kilometrów. Najwyższy szczyt: Puncak Jaya (Piramida Carstensza), 4884 m n.p.m. Żródło: Wikimedia Commons. Autor: Zamonin (CC BY-SA 4.0).

Sądzę, że staje się jasne, skąd się wzięła skomplikowana sytuacja językowa Nowej Gwinei. Obecność ludzi (migrujących w kilku falach) od co najmniej 45–50 tys. lat, nieprzerwana ciągłość zaludnienia regionów górskich od 35 tys. lat, stabilne warunki środowiskowe zachęcające do osiadłego trybu życia, niewielki napływ ludności z zewnątrz aż do przybycia Austronezyjczyków, topografia pełna naturalnych barier, sprzyjająca powstawaniu niezliczonych lokalnych skupisk społeczności częściowo izolowanych od sąsiadów – wszystko to razem prowadziło do rozdrobnienia językowego. Skutkom przyjrzymy się w kolenym odcinku poświęconym już w całości współczesnym językom Nowej Gwinei.

Minibibliografia i lektura dodatkowa:

Migracje z Sundy do Sahulu i ich skutki genetyczne

https://www.pnas.org/doi/10.1073/pnas.1808385115

https://www.mdpi.com/2073-4425/13/12/2373

https://academic.oup.com/mbe/article/38/11/5107/6349182

https://www.nature.com/articles/nature18299

Warunki życia w plejstoceńskiej Nowej Gwinei (będącej jeszcze wielkim półwyspem)

https://www.tandfonline.com/doi/full/10.1080/00438240600813293

Psy śpiewające

https://www.pnas.org/doi/10.1073/pnas.2007242117

Najstarsza znana sztuka naskalna

https://www.science.org/doi/10.1126/sciadv.abd4648