EM poleca (#16) – „Na skrzydłach wyobraźni. Walka człowieka i ewolucji z grawitacją” – Richard Dawkins

Richard Dawkins jest znakomitym popularyzatorem wiedzy o ewolucji i gawędziarzem w najlepszym znaczeniu tego słowa. W jego książkach jest zawsze coś osobistego: spojrzenie na biologię z zaskakującej perspektywy; świeży pomysł, który uwodzi czytelnika. Dawkins potrafi rozwijać wątki jak akcję powieści. Stopniowo konstruuje na oczach czytelnika wizję, z której wynika jakiś morał – centralne przesłanie książki. Krytycy (także w tym przypadku) często używają określenia: „To całkiem nowy Dawkins”. Jedno jednak pozostaje niezmienne: zachwyt nad finezją i potęgą procesów ewolucyjnych. Zachwyt ten jest dobrze umotywowany, szczery i zaraźliwy, stąd popularność książek Dawkinsa.

Tym razem autor opowiada, jak życie oderwało się od powierzchni Ziemi, pokonało grawitację i uniosło się w trzeci wymiar, czyli jak żywe organizmy skolonizowały powietrze. Opowieść charakteryzuje się prawdziwym rozmachem, bo w kolejnych rozdziałach Dawkins omawia wszystkie sposoby podboju powietrza: loty ślizgowe, aktywny lot owadów, pterozaurów, ptaków i nietoperzy, różne metody zaawansowanego szybowania (których mistrzem jest albatros), a nawet pajączki na nitkach babiego lata, plankton powietrzny i strategie roślin, które powierzają wiatrowi albo zwierzętom latającym swoje pyłki i nasiona. Autor stara się nic nie pominąć i oddać sprawiedliwość każdej istocie, jaka kiedykolwiek wzbiła się w powietrze. Opowiada też o ewolucyjnych „wyścigach zbrojeń” między latającymi drapieżnikami a ich ofiarami (czyli np. nietoperzami a ćmami).

Ryc. 1.

Narracja spleciona jest z trzech wątków. Po pierwsze – Richard Dawkins opowiada o ewolucji organizmów latających i o związanych z nią adaptacjach anatomicznych i fizjologicznych. Po drugie – równolegle zapoznaje czytelników z fizyką lotu, czyli tłumaczy, jak można uzyskać napęd, powierzchnię nośną i siłę aerodynamiczną, jak radzić sobie ze sterownością, jak żonglować energią, zamieniając potencjalną w kinetyczną bądź odwrotnie, jak korzystać z wiatru i prądów termicznych. Po trzecie – wplata w to wszystko opowieść o tym, jak człowiek najpierw marzył o lataniu, a potem zdołał wykorzystać wspomniane zasady fizyki, aby budować coraz sprawniejsze urządzenia, na których można unieść się w powietrze i podróżować na wielkie odległości. Kulminacją tego procesu jest dosłowne oderwanie się od Ziemi dzięki lotom kosmicznym.

Oczywiście wynalazcy i konstruktorzy nie naśladowali niewolniczo rozwiązań, które wypracowała ewolucja; byłoby to zresztą technicznie niewykonalne. Musieli jednak rozwiązywać podobne problemy w obliczu podobnych ograniczeń fizycznych. Ewolucja biologiczna i ewolucja techniczna w jakimś sensie są zbieżne: lot jest bardzo efektywną metodą powiększania swojego zasięgu i szybkiego opanowywania nowych siedlisk. W historii życia na Ziemi niejedna grupa zwierząt uniknęła całkowitego wymarcia dzięki temu, że w chwili jakiegoś wielkiego kataklizmu była szeroko rozprzestrzeniona i zróżnicowana wskutek lokalnych adaptacji. Zdolność do sprawnego lotu może być pewnego rodzaju ewolucyjną polisą ubezpieczeniową (aczkolwiek trzeba zauważyć, że nie zapobiegła wymarciu pterozaurów). Jedną z myśli Dawkinsa – moim zdaniem nieco zbyt optymistyczną, ale jednak godną zastanowienia – jest to, że ekspansja naszej cywilizacji poza Ziemię też może doprowadzić z czasem do powstania jej „kopii zapasowych” na innych planetach.

Mam osobisty powód, żeby się cieszyć z ukazania się książki Dawkinsa: mnie także fascynuje temat ewolucji lotu. Nasi czytelnicy pamiętają może, że poświęciłem cały cykl wpisów ssakom latającym (wymarłym i żyjącym, latających ślizgowo lub aktywnie). Pisałem również o ewolucji ptaków oraz o wtórnym przejściu od lotu do nielotności w przypadku pingwinów. Książka Dawkinsa ukazała się w roku 2021, ale przegapiłem jej wydanie w oryginale aż do czasu opublikowania polskiego przekładu przez wydawnictwo Helion. Moje skromniejsze i mniej panoramiczne ujęcie tematu było zatem całkowicie niezależne, niemniej z satysfakcją konstatuję wiele zbieżności z opowieścią wielkiego popularyzatora biologii.

Przekład Piotra Wawrowskiego jest solidny. Zachowuje charakter i potoczystość stylu Richarda Dawkinsa z jednoczesną dbałością o poprawną terminologię. Słowacka ilustratorka i tłumaczka Jana Lenzová, od kilkunastu lat współpracująca z Dawkinsem, w niezwykle stylowy sposób dopełniła książkę pięknymi rysunkami. To jeden z tych przypadków, gdy ilustrator staje się praktycznie współautorem (trudno sobie wyobrazić Lewisa Carrolla bez Johna Tenniela albo Jana Brzechwę bez Jana Marcina Szancera).

Książkę przeczytałem zatem z dużą przyjemnością. Że jednak nic na tym świecie nie jest doskonałe, dla porządku muszę zwrócić uwagę na parę potknięć autora. Jak to ujął Horacy, nawet dobremu Homerowi zdarza się przysnąć (quandoque bonus dormitat Homerus). W dwóch miejscach muszę się nie zgodzić z Richardem Dawkinsem, przy czym nie chodzi o trywialne lapsusy, tylko sprawy istotne dla zrozumienia przebiegu ewolucji. Oto potknięcie numer jeden:

Strusie i ich kuzyni stracili skrzydła dużo wcześniej, przypuszczalnie na dawno zapomnianych wyspach, na które docierali ich odlegli przodkowie na w pełni rozwiniętych skrzydłach.

[str. 75]

Nie ulega wątpliwości – ze względu na trwającą od 80–90 mln lat izolację geograficzną Madagaskaru i Nowej Zelandii – że przodkowie mamutaków, kiwi i moa utracili skrzydła już po znalezieniu się na tych wyspach, a zatem ich nielotność można przypisać wyspiarskości (tak jak to robi Dawkins). Inaczej jednak wygląda sprawa z pozostałymi bezgrzebieniowcami. Strusie afrykańskie oraz ich wymarli kuzyni z Eurazji, podobnie jak południowoamerykańskie nandu oraz australijskie emu i kazuary – to ptaki kontynentalne. Potrafią pływać, ale nie długodystansowo. Gdyby wyewoluowały na „zapomnianych wyspach”, pozostałyby tam uwięzione właśnie z powodu nielotności. W jaki sposób miałyby się przedostać na tak wiele kontynentów?

Właściwsza nazwa dla „strusiego kladu” to paleognaty (albo ptaki paleognatyczne), nie bezgrzebieniowce, ponieważ nie da się wyłączyć z tej grupy rzędu kusaczy (Tinamiformes) z Ameryki Południowej. Kusacze nie tylko zachowały grzebień kostny na mostku, ale potrafią latać, choć niezbyt zgrabnie (wolą stąpać po ziemi, jak na ryc. 2). Niemniej liczą sobie 9 rodzajów i aż 46 gatunków, a to oznacza, że stanowią 70% wszystkich współczesnych paleognatów. Ponadto są najbliższymi żyjącymi kuzynami wymarłych moa (Dinornithiformes). Ten fakt ma oczywiste znaczenie dla rozważań nad ewolucją paleognatów. Mam więc trochę za złe autorowi, że nie napomknął o kusaczach i ich znaczeniu ewolucyjnym.

Ryc. 2.

Potknięcie numer dwa jest bardziej złożone:

Australia była odizolowana, odkąd wyginęły dinozaury, a ssaki przejęły dominującą rolę na lądzie. W krainie kangurów zdarzyło się tak, że wszystkie ssaki, które niejako z automatu zajęły miejsce dinozaurów, były torbaczami (plus ssaki składające jaja: dziobak i kolczatka australijska). W Australii i Nowej Gwinei wyewoluowała szeroka gama torbaczy, równolegle do wszystkich ssaków znanych w pozostałych częściach świata.

[str. 133]

Mówiąc bez ogródek, taka prezentacja historii torbaczy jest całkowicie błędna. Torbaczy – w odróżnieniu od stekowców – nie było w Australii w okresie kredowym. Nie mogły „z automatu” zająć miejsca nieptasich dinozaurów australijskich, ponieważ jeszcze nie wkroczyły na lokalną scenę. Przybyły do Australii kilka milionów lat po globalnej katastrofie.

Jak tam dotarły? W czasie zagłady wielkich dinozaurów Australia wcale nie była odizolowana. Miała lądowe połączenie z Antarktydą, a za jej pośrednictwem z Ameryką Południową. To właśnie w Ameryce Południowej wyewoluowały współczesne torbacze – z przodków, którzy przedostali się tam z Ameryki Północnej. Australia nie była praojczyzną torbaczy, lecz ostatnim etapem ich epickiej migracji przez kilka kontynentów, w tym Antarktydę (gdzie panował wówczas klimat umiarkowany).

Do dziś w Ameryce Południowej żyje jedna trzecia wszystkich gatunków torbaczy (a w kredzie i paleocenie żyły tam także stekowce). Co więcej – torbacze przeszły wielką radiację przystosowawczą w Ameryce Południowej wcześniej niż w Australii. U szczytu swojej południowoamerykańskiej kariery wytworzyły wielką liczbę niewiarygodnie zróżnicowanych linii rozwojowych. Dane kopalne sugerują, że występowały wśród nich także gatunki szybujące podobnie jak australijskie lotopałanki.

I jeszcze jedna sprawa: torbacze nie były obok stekowców jedynymi ssakami Australii, kiedy wreszcie tam dotarły. Mniej więcej w tym samym czasie Australię zasiedliły nietoperze i żyją tam nadal w liczbie ponad 80 gatunków. A nietoperze nie są przecież byle kim: należą do głównych bohaterów opowieści Richarda Dawkinsa. To nie fair, że o nich zapomniał.

Recenzowana książka

Richard Dawkins (ilustracje: Jana Lenzová). Na skrzydłach wyobraźni. Walka człowieka i ewolucji z grawitacją. Wydawnictwo Helion, 2024. Przekład: Piotr Wawrowski.

Wersja oryginalna: Richard Dawkins (ilustracje: Jana Lenzová). 2021. Flights of fancy: Defying gravity by design and evolution. Londyn: Head of Zeus.

Opisy ilustracji

Ryc. 1. Okładka książki.
Ryc. 2. Kusacz pampasowy (Eudromia elegans), bliski krewny moa (olbrzymich nielotnych ptaków z Nowej Zelandii, wymarłych kilkaset lat temu). Foto: Agustín Zarco (agustinzar). Lokalizacja: La Paz, Mendoza (Argentyna). Źródło: iNaturalist (licencja CC BY 4.0).

EM poleca (#15) – “Przygody matematyka” – Stanisław M. Ulam

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 1996
ISBN: 83-86669-25-2

Dziś polecam niezwykłą książkę o matematyku, który wniósł wielki wkład nie tylko w królową nauk, ale też w fizykę oraz inżynierię. Zacznę jednak od cytatu: „Wciąż jest dla mnie źródłem nieustającego zdziwienia, że kilka znaków nagryzmolonych na tablicy lub papierze może zmienić bieg ludzkich spraw”.

Autorem tego zdania jest jeden z najwybitniejszych polskich matematyków, Stanisław Marcin Ulam. Już jako bardzo młody człowiek, nastoletni uczeń gimnazjum, ambitnie podpisał swój najważniejszy notes „S. Ulam – astronom, fizyk i matematyk”.
I w zasadzie wszystko się spełniło. W sumie autor miał dużo szczęścia. Urodził się we Lwowie w całkiem zamożnej żydowskiej rodzinie. Ojciec był jednym z najbardziej znanych adwokatów w tym mieście. Marzył, że syn skończy prawo i obejmie po nim dobrze prosperującą kancelarię. Na szczęście nie sprzeciwił się pomysłom syna, który widział swoją karierę zupełnie gdzie indziej. I tak trafił na Wydział Ogólny Politechniki Lwowskiej. Najbardziej fascynowała go jednak matematyka. Już w wieku 20 lat opublikował swój pierwszy ważny artykuł naukowy z dziedziny arytmetyki liczb kardynalnych. Wtedy powiedział sobie: tylko matematyka, inżynierem nie zostanę. Na szczęście znajdował się w idealnym miejscu – to właśnie we Lwowie istniała jedna z najważniejszych na świecie grup matematycznych. Wystarczy wspomnieć kilka nazwisk: Banach, Kuratowski, Steinhaus, Mazur, Orlicz. W takim towarzystwie młody ambitny chłopak czuł się jak ryba w wodzie. Doktorat obronił w wieku 24 lat i stanął przed wyborem miejsca pracy. Problemem było pochodzenie. Ulam był Żydem, a w owym czasie obowiązywały przepisy ograniczające liczbę Żydów na etatach uczelnianych. I tu znowu ujawniło się szczęście Ulama. Ponieważ w czasie I wojny światowej jego ojciec był oficerem sztabowym, rodzina mieszkała przez jakiś czas w Wiedniu. Tam Staszek nauczył się nieźle niemieckiego, co mu się bardzo przydało już w 1935 roku, gdy pojechał na stypendium na University of Princeton. Tam zaprzyjaźnił się z Johnem von Neumannem, wybitnym węgiersko-amerykańskim matematykiem i wizjonerem. Udało mu się go zaprosić do Lwowa, gdzie von Neumann nie tylko wygłosił kilka wykładów, ale też kilkakrotnie wziął udział w spotkaniach w legendarnej Kawiarni Szkockiej. Dzięki poleceniu wybitnych matematyków dostał czasowy kontrakt na Uniwersytecie Harvarda, na który udał się „Batorym”, zabierając ze sobą brata, Adama. I tu kolejny raz dało o sobie znać szczęście – był to bowiem sierpień 1939 r. Z całej rodziny tylko ich dwóch ocalało, reszta zginęła w Holokauście. Dość szybko dostał amerykańskie obywatelstwo i chciał się zaciągnąć do armii. I znowu ciekawy zbieg okoliczności: został odrzucony ze względu na wadę wzroku. Na szczęście już w 1943 r. von Neumann sprawił, że Ulam dostał zaproszenie do udziału w Projekcie Manhattan. Tam wraz z wybitnymi matematykami i fizykami zajmował się pracami nad bombą jądrową. W tym czasie opracował stosowaną do dziś metodę Monte Carlo. W czasie wolnym uwielbiał m.in. grę w pokera. Oprócz prac wojskowych zajmował się też przez ponad dekadę opracowaniem napędu nuklearnego rakiet.
W 1945 zachorował na tajemniczą chorobę, objawiającą się silnym bólem głowy oraz afazją. Po kilku tygodniach na szczęście ustąpiła. Mógł wrócić do pracy nad projektem bomby wodorowej, którą opracowywał wspólnie z fizykiem Edwardem Tellerem. Nie są znane szczegóły tych prac, zostały utajnione bezterminowo.

Świetnie się czyta jego wspomnienia z rozmów z dziesiątkami wybitnych uczonych. Ulam był bardzo towarzyski i chętnie poznawał nowych ludzi. Bardzo przeżywał śmierć przyjaciół – Enrico Fermiego i Johna von Neumanna. Zainteresował się też biologią molekularną, a to dzięki odkryciom Watsona i Cricka (struktura DNA). Pod koniec życia stał się wędrownym matematykiem – jeździł po całym świecie z wykładami. Był też w Polsce w 1973 roku. Zmarł nagle na zawał serca w 1984 roku, w wieku 75 lat. To też było swoiste szczęście – mawiał, że marzy, aby umrzeć szybko – na zawał lub będąc zastrzelonym przez jakiegoś zazdrosnego męża.

Dodam, że w zasadzie to nie Ulam napisał tę książkę. Powstała ona w latach 70. z nagrań wspomnień uczonego dokonywanych przez jego żonę. Pisze ona o tym w ostatnim, bardzo osobistym rozdziale książki.

Bardzo polecam tę niesamowitą książkę – dzieło o człowieku, który zawsze był sobą. Ciekawostka: na podstawie „Przygód matematyka” powstał w 2020 r. film „Geniusze”.

EM poleca (#14): Pisarze, detektywi i uczeni

Jeżeli przypadkiem znajdziecie się podczas wakacji w Poznaniu, gorąco polecam wizytę w Muzeum Archeologicznym (tuż obok Starego Rynku). Muzeum w ogóle jest warte zwiedzenia, ale w miesiącach letnich oferuje specjalną gratkę dla miłośników klasyki kryminału: wystawę czasową poświęconą wątkom archeologicznym w twórczości mistrzów gatunku: Agathy Christie i Arthura Conan Doyle’a. Każdy, kto kocha tych autorów, przypomni sobie zapewne, że akcja kilku powieści Agathy Christie rozgrywa się na stanowiskach archeologicznych Bliskiego Wschodu, a nawet w środowisku archeologów. W jednym przypadku (Zakończeniem jest śmierć) miejscem akcji jest starożytny Egipt (ok. 2000 r. p.n.e.). W Psie Baskerville’ów Sherlock Holmes, pojawiwszy się na wrzosowiskach Dartmooru incognito, urządza sobie chwilową kwaterę w kamiennych ruinach neolitycznego domostwa. W przypadku Doyle’a wystawa uwzględnia zresztą nie tylko archeologię, ale również paleoantropologię i paleontologię, bo jak być może pamiętacie, twórca postaci Holmesa był też autorem powieści i opowiadań fantastyczno-naukowych, w tym Zaginionego świata, którego współczesnym odpowiednikiem jest Park Jurajski.

Archeologia jako lekarstwo na miłość

Wystawa nie ogranicza się do tego, co pamięta każdy uważny czytelnik, tylko zagłębia się w fabuły dzieł Agathy Christie i Arthura Conan Doyle’a, wyławiając mniej oczywiste smaczki i aluzje dotyczące badania dalekiej przeszłości. Tutaj literatura splata się z życiem. Tak się bowiem składa, że archeologia i dyscypliny pokrewne odegrały istotną rolę w życiu prywatnym obojga autorów.

Agatha Christie przeżyła w roku 1926 poważne załamanie psychiczne wskutek rozpadu pierwszego małżeństwa i splotu innych nieszczęść osobistych, które dotknęły ją w tym samym czasie. Skutecznym antidotum na depresję okazała się zmiana środowiska: podróż do Iraku (oczywiście częściowo na pokładzie Orient Expressu) i zawarcie przyjaźni z Leonardem Woolleyem, wielkim archeologiem brytyjskim, badaczem starożytnego Ur. Ubocznym skutkiem udziału Agathy w wykopaliskach i zafascynowania archeologią było bliższe poznanie ówczesnego asystenta Woolleya, Maxa Mallowana, otwierające nowy, znacznie szczęśliwszy rozdział w biografii pisarki.

Sprawa człowieka, którego nie było (The Adventure of a Man Who Was Not There)

Arthur Conan Doyle, jak wielu wykształconych dżentelmenów w jego czasach, interesował się nauką, a także niestety pseudonauką i mętną mistyką. Na ten drugi wątek spuśćmy załonę miłosierdzia, zaznaczając tylko mimochodem, że Sherlock Holmes, jako detektyw do bólu sceptyczny i racjonalny, nie aprobowałby takich głupstw jak spirytyzm czy wiara w elfy.1

Co do poważnej nauki, Arthur Conan Doyle kolekcjonował skamieniałości i fascynował się między innymi teorią Darwina i antropogenezą, czyli kwestią pochodzenia człowieka. Pisarz mieszkał w hrabstwie Sussex, zaledwie 7 km od kamieniołomu Piltdown, gdzie w 1912 r. odkryto kompletną czaszkę tak zwanego człowieka z Piltdown, stanowiącego brytyjską odpowiedź na neandertalczyka i Homo heidelbergensis, czyli na wczesne formy ludzkie znalezione wcześniej w Niemczech. Człowiek z Piltdown miał być idealną formą przejściową między małpami człekokształtnymi a rodzajem Homo, wykazującą mozaikę cech prymitywnych i ewolucyjnie zaawansowanych. W istocie był falsyfikatem zręcznie skomponowanym z fragmentów czaszek człowieka współczesnego i orangutana.

Oszustwo potwierdzono oficjalnie dopiero w roku 1953, czyli 23 lata po śmierci Doyle’a. Wcześniej londyńskie British Museum, w którego pieczy znajdowało się znalezisko2, uparcie angażowało się w obronę autentyczności „pierwszego Brytyjczyka” wbrew narastającemu sceptycyzmowi naukowców. Spory o człowieka z Piltdown są jednym z klasycznych przykładów konfliktu krytycznego podejścia do nauki ze zbiorowym myśleniem życzeniowym (o podłożu patriotycznym) i efektem potwierdzenia.

Pisarz w kręgu podejrzanych

Kiedy fałszerstwo wyszło na jaw, oczywiście trzeba było odpowiedzieć na pytanie, kto i z jakich pobudek mógł je popełnić. Arthur Conan Doyle stał się pośmiertnie jednym z głównych podejrzanych jako ktoś, kto miał odpowiednią wiedzę jako paleontolog amator, możliwości (mieszkał blisko Piltdown i grywał w golfa w pobliskim klubie) i motywem (miał rzekomo głęboki żal do świata nauki za odrzucanie spirytyzmu). Ponadto zaś znał odkrywców czaszki3, a w Zaginionym świecie ustami bohatera powieści, profesora Challengera, wyraził opinię, że przy odrobinie sprytu każdą skamieniałość dałoby się sfałszować.

Lista potencjalnych podejrzanych obejmowała kilku innych celebrytów świata kultury i nauki, w tym Pierre’a Teilharda de Chardin, późniejszego współodkrywcę „człowieka z Pekinu” vel sinantropa, obecnie znanego jako Homo erectus. Teilhard asystował przy badaniach paleontologicznych w Piltdown, co prawda rok po odkryciu czaszki. Na rok 1912 miał trudne do podważenia alibi (był w tym czasie poza Wielką Brytanią), co jednak, jak wiedzą czytelnicy kryminałów, nie przekonuje detektywów klasy Herkulesa Poirot. Przecież każdy porządny zbrodniarz dba o alibi.

Kto to zrobił?

Aferze człowieka z Piltdown poświęcono wieloletnie śledztwo naukowe (wykorzystując najnowocześniejsze metody, włącznie z badaniami DNA). Wyniki ogłoszono w roku 2016. Czy potwierdzono podejrzenia, czy oczyszczono Doyle’a z zarzutów i wskazano innego sprawcę? Tego nie wypada zdradzać w rekomendacji dotyczącej kryminałów, choć być może przewija się w niej nazwisko fałszerza. Każdy może na własną rękę wykonać odpowiednią pracę detektywistyczną i dokopać się odpowiedzi w dostępnych źródłach albo znaleźć ją wśród wielu innych ciekawostek na wystawie w Muzeum Archeologicznym.

Dane o wystawie

Na tropie zagadek przeszłości. Archeologia w powieściach Agathy Christie i Arthura Conan Doyle’a. Muzeum Archeologiczne w Poznaniu, wystawa czasowa (do 30 września 2024 r.). Kuratorki wystawy: dr hab. Agnieszka Mączyńska, mgr Agnieszka Krzyżaniak.

https://nowa.muzarp.poznan.pl/pl/aktualnosci/640

Ilustracja

Foto: Piotr Gąsiorowski 2024.

Przypisy

  1. Jeden z moich ulubionych cytatów z Sherlocka Holmesa pochodzi z opowiadania Wampir z Sussex: „Koncepcja wampira była dla mnie absurdalna. Takie rzeczy nie zdarzają się w angielskiej praktyce kryminalnej” (przekład: Ewa Łozińska-Małkiewicz). ↩︎
  2. Obecne Muzeum Historii Naturalnej stanowiło w tym czasie formalnie oddział British Museum. Naukowy opis skamieniałości z Piltdown był dziełem kuratora działu geologii, poważanego paleontologa Arthura Smitha Woodwarda. ↩︎
  3. Głównym odkrywcą był archeolog amator Charles Dawson, również zamieszkały w hrabstwie Sussex, na którego cześć nazwano rzekome „ogniwo przejściowe” Eoanthropus dawsoni. ↩︎