Czy ewolucja nadal nas dotyczy? Część 5: Inne mechanizmy zmian

Inne wpisy z tej serii
Część 1: Prolog
Część 2: Każdy z nas jest mutantem
Część 3: Dobór naturalny, nasz wróg i przyjaciel
Część 4: Jak żyć z doborem?
Część 6: Podsumowanie [w przygotowaniu]

Dryf, czyli siła, przed którą nie można uciec

Pojęcie dryfu genetycznego wyjaśniałem i opisywałem już szczegółowo w innym wpisie. Tu przypomnę tylko, że dryf jest losowym składnikiem ewolucji – matematyczną konsekwencją faktu, że w skończonej populacji częstość występowania alleli w kolejnych pokoleniach podlega przypadkowym fluktuacjom nawet wówczas, gdy nie działa na nie kierunkowy nacisk doboru (a także wtedy, gdy dobór działa). Allele poddane tylko działaniu dryfu kiedyś w końcu albo znikają z puli genetycznej, albo zostają w niej utrwalone z powodów czysto stochastycznych, czyli właściwie bez przyczyny. W przypadku człowieka i jego kuzynów znakomita większość mutacji, przede wszystkim (ale nie wyłącznie) neutralnych, jest ostatecznie utrwalana przez dryf.

Ponieważ mutacje zachodzą w sposób nieunikniony, a dryf jest matematyczną koniecznością, ewolucji – rozumianej jako zmiana częstości występowania alleli w perspektywie wielu pokoleń – nie da się zatrzymać. Można tylko, poprzez osłabianie doboru, pozbawiać ją kierunku (albo przynajmniej próbować). Analiza działania dryfu odgrywa centralną rolę w niemal neutralnej teorii ewolcji molekularnej, zapoczątkowanej przez japońską genetyczkę Tomoto Ohtę w latach siedemdziesiątych ubiegłego wieku, ale docenionej dopiero po kilku dziesięcioleciach. Teoria ta zwraca uwagę na znaczenie wielkości populacji: nawet w dużych populacjach mutacje niezupełnie neutralne, ale niezbyt szkodliwe, mogą ulegać utrwaleniu przez dryf. Prawdopodobieństwo takiego utrwalenia jest tym większe, im mniejsza jest ewoluująca populacja. W małych populacjach mutacje umiarkowanie niekorzystne lub (znacznie rzadsze) umiarkowanie korzystne przestają być widoczne dla doboru naturalnego i ewoluują podobnie jak mutacje neutralne. Dryf dominuje nad doborem. Mutacje, które w innych warunkach zostałyby wyparte przez korzystniejsze allele, mogą się gromadzić w lokalnej puli genetycznej i odwrotnie: te, które w dużej populacji byłyby promowane przez dobór, często znikają, nie mogąc pokonać losowych fluktuacji.

Ryc. 1.

Podpopulacje, wąskie gardła i efekt założycielski

Współczesna globalna populacja ludzi jest ogromna (ponad 8 miliardów), ale nie stanowi jednolitej masy, w której poszczególne osobniki przystępują do rozrodu równie często i z losowo wybranymi partnerami. Wiele zależy od struktury populacji, czyli od istnienia słabiej lub silniej wyodrębnionych podpopulacji regionalnych, w tym grup społecznych, których członkowie niechętnie szukają partnerów poza swoją społecznością, izolując się rozrodczo. Mogą wówczas powstawać istniejące przez wiele pokoleń demy – zbiorowości, wewnątrz których krzyżowanie się jest znacznie bardziej prawdopodobne niż krzyżowanie się z osobnikami „obcymi”. Sprzyja to działaniu dryfu, a jedną z konsekwencji jest gromadzenie się alleli niekorzystnych, które u osobników homozygotycznych (gdy ten sam allel dziedziczony jest od obojga rodziców) stają się przyczyną chorób o podłożu genetycznym. Klasyczne przykłady to konserwatywne grupy religijne, jak ortodoksyjni Żydzi lub amisze, tradycyjne społeczności afgańskie praktykujące małżeństwa między bliskimi kuzynami, a także dynastie panujące feudalnej Europy.1

W okresach kolonizacji obejmujących regiony niezamieszkane wcześniej przez ludzi, populacje założycielskie były często na tyle małe, że widać w nich efekt „wąskiego gardła”: gwałtowny spadek różnorodności genetycznej, któremu towarzyszy utrzymujący się przez dłuższy czas silny wpływ dryfu na kształtowanie puli genetycznej populacji potomnych. Jeśli kolonistom udawało się przeżyć w nowym otoczeniu i odnieść sukces demograficzny, to i tak w ich genomach widać skutki zdarzeń z przeszłości. Przykładem mogą być grupy krwi. Homo sapiens odziedziczył układ ABO po dalekich przodkach; jest to polimorfizm na tyle korzystny z punktu widzenia odporności na patogeny, że od milionów lat jego istnienie jest promowane przez dobór stabilizujący. Jednak w niezbyt wielkiej populacji dryf może doprowadzić do zubożenia lub całkowitego zaniku takiego polimorfizmu.

U przodków rdzennych Australijczyków całkowicie zanikła grupa B (globalnie nieco rzadsza niż A, więc statystycznie bardziej narażona na eliminację); pozostały tylko typy A i O. Większość rdzennych ludów obu Ameryk, reprezentujących potomków najstarszych fal migracji z Azji przez Beringię, utraciła także typ A (w ich populacji utrwalił się typ O). Ludy z grupy językowej na-dene w Ameryce Północnej, wywodzące się od późniejszych migrantów z Syberii, mają (podobnie jak rdzenni Australijczycy), grupy A i O. Natomiast najmłodsza fala, reprezentowana przez ludy eskimosko-aleuckie, zachowała pełny zestaw typów pierwotnych (A, B, O i AB). U części ludów Polinezji (np. u Hawajczyków i Maorysów) grupa B także zanikła lub stała się bardzo rzadka (podobnie u Basków w Europie), ale u rdzennych Nowogwinejczyków i ogólnie w Melanezji wszystkie odziedziczone grupy mają się dobrze.2

Redukcje tego typu mogą mieć znaczenie adaptacyjne. Co prawda „w normalnych warunkach” są one do pewnego stopnia niekorzystne (inaczej dobór stabilizujący nie zapobiegałby im w skali całego gatunku), ale warunki nie zawsze są „normalne”. Częste występowanie chorób takich jak cholera czy malaria zaburza w skali regionalnej równowagę między wariantami układu ABO, o czym pisał Marcin Czerwiński. Można sobie wyobrazić np. dobór naturalny przeciwko grupie krwi A podczas epidemii ospy zawleczonej do Nowego Świata przez Europejczyków (nosiciele tej grupy są bardziej narażeni na zakażenie wirusem ospy), ale rekonstrukcje filogenomiczne nie potwierdzają tak późnego zaniku grup B i A, są natomiast zgodne z hipotezą efektu założycielskiego i pradawnej redukcji polimorfizmu wskutek działania dryfu.3

Ryc. 2.

Przepływy genów i migracje

Istotnym czynnikiem ewolucji jest przepływ genów między podpopulacjami, a nawet między blisko spokrewnionymi gatunkami. Ta druga możliwość nie zachodzi już obecnie, bo ostatnie gatunki na tyle nam bliskie, że mogły mogły tworzyć z Homo sapiens płodne mieszańce, wymarły kilkadziesiąt tysięcy lat temu. Przekształcenia genomu takie jak fuzja, dzięki której powstał ludzki chromosom 2 (opisana przez Piotra Rieske), uniemożliwiły już w dalekiej przeszłości krzyżowanie się przodków ludzi i szympansów. Jak jednak wiemy od pewnego czasu, neandertalczycy i denisowianie (a być może także inni nasi kuzyni z rodzaju Homo) mieli kariotypy (zestawy chromosomów) tak podobne do naszego, że hybrydyzacja była możliwa i pozostawiła wyraźne ślady w naszych genomach (2–5% utrzymującej się domieszki DNA).

Skutki takiego przepływu genów mogą być niekorzystne np. w przypadku niepełnego dopasowania chromosomowego, gdy rekombinacja powoduje rozrywanie układów alleli, które wspólnie podlegały adaptacji i „dostroiły się” do siebie ewolucyjnie, lub gdy populacja będąca źródłem domieszki jest gorzej dostosowana do danego środowiska. Mogą jednak przynosić korzyść, jeśli niektóre allele zapożyczone od obcej linii ewolucyjnej dają jakąś istotną przewagę przystosowawczą. Tak było prawdopodobnie z niektórymi allelami pochodzenia neandertalskiego i denisowiańskiego; przykładem jest tybetański allel genu EPAS1, który występował także u denisowian. Pomaga on oddychać rozrzedzonym powietrzem (na Wyżynie Tybetańskiej tlenu jest o 40% mniej niż na poziomie morza).

Nasz gatunek jest dziś stosunkowo jednorodny genetycznie (wręcz nietypowo jak na małpę człekokształtną). Dystans geograficzny odpowiada za ok. 15% ludzkiej zmienności genetycznej; pozostałe 85% to wewnętrzne zróżnicowanie poszczególnych populacji regionalnych. Większa część tej zmienności nie ma znaczenia przystosowawczego, ale oczywiście składają się na nią także allele szkodliwe (np. powodujące u swoich nosicieli choroby uwarunkowane genetycznie) i korzystne (np. chroniące przed patogenami). Migracje i ogólna mobilność ludzi w świecie współczesnym sprzyjają intensywności przepływu genów między regionalnymi populacjami.

Trzeba pamiętać, że mutacje nie są szkodliwe lub korzystne same z siebie. Ich wpływ na dostosowanie zależy od interakcji organizmu z otoczeniem. Allel genu β-globiny (HBB) odpowiedzialny za niedokrwistość sierpowatą jest statystycznie korzystny dla populacji tam, gdzie zagrożenie malarią jest stałym elementem środowiska. Region najbardziej dotknięty to Afryce Subsaharyjska. Na malarię zapada tam rocznie ok. 200 mln ludzi; 600 tys. zakażonych umiera, a 80% z nich to dzieci poniżej piątego roku życia. Łatwo zrozumieć, że w tych warunkach zmutowany gen wciąż zachowuje swoją wartość adaptacyjną. Jednak procesy ewolucyjne odznaczają się dużą bezwładnością. Amerykanie pochodzenia afrykańskiego od wielu pokoleń nie są narażeni na malarię, lecz nadal w tej grupie ok. 8% dzieci (1,5% wszystkich noworodków w USA) rodzi się jako nosiciele allelu, który chronił ich przodków w dawnej ojczyźnie. W warunkach, w których żyją obecnie, allel nie przynosi już żadnej korzyści, natomiast stanowi bardzo realne zagrożenie, powodując amemię sierpowatą u nosicieli homozygotycznych. To samo dotyczy imigrantów z krajów Afryki Równikowej w Zjednoczonym Królestwie czy Portugalii.

Z drugiej strony – migranci z regionów, gdzie presja selekcyjna wciąż działa znacznie silniej niż w typowych społeczeństwach industrialnych, mogą być nosicielami alleli, których wartość przystosowawcza zostaje zachowana mimo zmiany otoczenia. Sami zwykle ponoszą pewne straty, bo migracja oznacza znalezienie się w warunkach odległych od macierzystego optimum przystosowawczego, ale zastrzyk alleli wypromowanych przez dobór naturalny może być z kolei cenny dla populacji, która wchłonęła migrantów. Dokładny rachunek zysków i strat niełatwo podsumować, ale jedno nie ulega wątpliwości: migracje są także siłą napędową ewolucji w skali regionalnej, a kto wie, czy nie zmniejszają obciążenia genetycznego populacji odczuwających negatywne konsekwencje „uwolnienia się” od doboru naturalnego.

W kolejnym, ostatnim odcinku tego cyklu postaramy się podsumować dyskusję i udzielić odpowiedzi na tytułowe pytanie.

Przypisy

  1. Marcin Czerwiński opisywał w jednym z wpisów skutki krzyżowania wsobnego między członkami rodu Habsburgów. W tym przypadku kumulacja szkodliwych mutacji doprowadziła do upadku kilku gałęzi dynastii. Patrz też Ceballos & Alváres 2013. ↩︎
  2. Co ciekawe, choć populacja neandertalczyków w zachodniej Eurazji nigdy nie była zbyt liczna i odznaczała się niską różnorodnością genetyczną, u jej przedstawicieli zachowały się wszystkie typy układu ABO (jak wynika z analizy zrekonstruowanych genotypów neandertalskich). ↩︎
  3. Inny scenariusz wart rozważenia to kombinacji dryfu i presji selekcyjnej wśród przybyszów z Beringii, jeśli duża częstość występowania typu O dawała jakiś konkretny zysk w szczególnej sytuacji kolonizacji pionierskiej, np. chroniąc przed jakimś ówcześnie rozpowszechnionym patogenem lub pomagając unikać zatruć pokarmowych w nowym środowisku. Jednak ewentualne korzyści adaptacyjne, które mogłyby premiować grupę O kosztem innych nie są ani łatwe do wskazania, ani jednoznaczne; zob. też Halverson & Bolnick 2008. ↩︎

Lektura dodatkowa

Opisy ilustracji

Ryc. 1. Nieco surrealistyczne impresje sztucznej inteligencji (MS Copilot) na temat dryfu genetycznego i wąskiego gardła populacyjnego. Czasem nie potrafię odgadnąć, co właściwie kierowało skojarzeniami/halucynacjami chatbota generującego obraz.
Ryc. 2. Dzieci z ludu Janomamów (lasy deszczowe Amazonii w południowej Wenezueli). Podobnie jak u wszystkich innych rdzennych ludów Ameryki Południowej, u Janomamów występuje wyłącznie grupa krwi O. Źródło: Wikimedia (licencja CC BY-SA 3.0).

Jak sierp, młot i swastyka odebrały Rudolfowi Weiglowi nagrodę Nobla

Polak Rudolf Weigl nigdy nie dostał nagrody Nobla, chociaż opracował szczepionkę przeciw tyfusowi, bo nie chciał być naukowcem ani spod znaku swastyki, ani czerwonej gwiazdy. Pomógł uratować miliony istnień bezpośrednio, a pośrednio Herberta, Banacha, Wisłocką i wielu innych. Tyfus występował tam, gdzie były wojna i głód.

Drugiego września 1883 roku w Przerowie (obecnie Czechy) w austriackiej rodzinie przyszedł na świat Rudolf Weigl. Był Polakiem z wyboru. Niszczyli go komuniści i hitlerowcy. Wszy tyfusowe karmił własną krwią. Odznaczali go medalami papież i król Belgii. O karmiciel(k)ach “wszy Weigla” śpiewał nawet Jacek Kaczmarski. Jak to z tym tyfusem i Weiglem było?

Prof. Rudolf Weigl (z archiwum rodzinnego Krystyny Weigl-Albert i Mai Weigl-Wojnarowskiej)

Tyfus zabijał od stuleci, szczególnie tam gdzie pojawiała się wojna i głód

Podczas odwrotu Wielkiej Armii spod Moskwy w 1812 roku, tylko w Wilnie, przebywało w szpitalach około 25 tysięcy żołnierzy Napoleona. Przeżyło zaledwie trzy tysiące. Większość umarła na tyfus plamisty. Paweł Edmund Strzelecki znany głównie z odkryć geograficznych, pomagał Irlandczykom w czasie głodu i tyfusu (1845-49). Zaraza ziemniaczana powodowana przez pierwotniaka grzybopodobnego dotarła do Irlandii z USA, gdzie była mniej groźna, bo tam występowały bardziej zróżnicowane odmiany ziemniaka.

Wielki Głód w Irlandii (an Gorta Mór, Great Famine, 1845 – 1852): ekologia i polityka – Eksperyment Myślowy (eksperymentmyslowy.pl)

Na ziemiach polskich, zaraza ta najbardziej dotknęła w 1847 Galicję i tam również wtórnie do głodu pojawił się tyfus plamisty. Lepiej broniły się regiony z żywnością otrzymywaną ze zbóż. Irlandczycy zaufali szybciej Polakowi i katolikowi niż Anglikom. Strzelecki pomagał im pomimo, że sam zachorował. Irlandczycy zaczęli masowo migrować do USA. Spowodowało to wybuch epidemii tyfusu w Nowym Jorku w 1847 roku. Tyfus był jedną z głównych przyczyn powstania Wyspy Imigrantów (Ellis Island). Na wyspie, głównie w latach 1892–1924, obserwowano między innymi, czy przybywający do USA nie chorują na jakąś chorobę zakaźną.

Rodzina imigrantów na nabrzeżu na Ellis Island, patrząca na panoramę Nowego Jorku w oczekiwaniu na prom. Bettmann Archive/Getty Images

Tyfus zabił więcej Amerykanów w czasie wojny secesyjnej niż kule. W czasie I WŚ, tyfus plamisty był tak powszechny wśród żołnierzy, że powstrzymywano działania wojenne na wiele tygodni. Między innymi dlatego żołnierzy strzyżono potem “na zapałkę”.

Na tyfus umarło wielu jeńców sowieckich po przegranej przez Rosję sowiecką wojnie polsko-bolszewickiej. Putin próbował porównać to do Katynia. Prezydent Kaczyński skrytykował to idiotyczne porównanie w znanym przemówieniu, pierwszego września 2009 roku na Westerplatte.

Również Weigl jako sanitariusz (dziś powiedzielibyśmy ratownik pola walki), był świadkiem tragedii epidemii tyfusowej. Było to w trakcie pierwszej wojny światowej. Właśnie w lazarecie armii austriackiej zdecydował się opracować szczepionkę, przeciw tyfusowi plamistemu.

Rudolf Weigl wśród austriackich lekarzy i wojskowych. Pierwsza wojna światowa.

Szczepionka Weigla ratowała miliony istnień

Szczepionkę przeciw tyfusowi plamistemu Rudolf Weigl opracował w 1920 roku. Do jej produkcji potrzebni byli karmiciele wszy (strzykacze). Weigl karmił wszy również własną krwią – był jednym z pierwszych strzykaczy. Szczepionkę Weigla wprowadzono na dużo skalę w katolickich belgijskich misjach w Chinach. Król Belgii odznaczył Weigla w 1937 roku Orderem Leopolda. Jest to jedno z najwyższych odznaczeń belgijskich. W czasie II WŚ, szczepionka potajemnie była produkowana przez Państwowy Zakład Higieny w Warszawie i dostarczana partyzantom Armii Krajowej oraz więźniom w obozach koncentracyjnych i do gett. Uratowała życie olbrzymiej liczbie ludzi. Weigl odmówił podpisania volkslisty mimo, że Niemcy obiecali mu pomoc w zdobyciu Nobla. „Człowiek raz na całe życie wybiera sobie narodowość. Ja już wybrałem”. Weigl odmówił bycia naukowcem zarówno spod czerwonej gwiazdy, jak i swastyki.

Na zdjęciu widać jak odbywało się karmienie wszy.

Zemsta Chruszczowa po zemście hitlerowców

Weigl miał powiedzieć Chruszczowowi: „Nigdzie nie ma tak wspaniałych wszy jak we Lwowie”. Weigl musiał jednak wyjechać do Krakowa. Po wybuchu rewolucji na tyfus zachorowało 25 mln ludzi, a zmarło ok. 10% chorych. „Albo socjalizm pokona wszy, albo wszy pokonają socjalizm” powiedział kiedyś Lenin. Więc zadanie Chruszczowa było ważne, a odmowa Weigla była czymś czego władza sowiecka nie mogła darować.

Plakat informujący o tym, że Rosjanie powinni chronić siebie i innych przed wszami tyfusowymi, dokładnie myjąc się i piorąc swoje ubrania.

Łatwo było postawić Weiglowi fałszywy zarzut kolaboracji z Niemcami, bo szczepionka trafiała również na front wschodni – do Wehrmachtu. Są świadectwa mówiące o tym, że duża część trafiających tam produkcji (szarż) była sabotowana przez zespół Weigla. Weigl nie dostał więc Nobla mimo, że zgłoszono jego kandydaturę kilkadziesiąt razy. Najpierw przeszkodzili w tym Niemcy, bo nie chciał z nimi współpracować. Potem przeszkodzili Sowieci twierdząc, że współpracował z Niemcami.

Zbigniew Herbert, Stefan Banach, Michalina Wisłocka czy przeżyliby wojnę gdyby nie Weigl?

Szczepionka Weigla uratowała wielu ludzi również w innym sensie. Karmiciele wszy mogli liczyć na lepsze warunki życia w okupowanej Polsce. Był wśród nich poeta Herbert, matematyk Banach.

Karmicielką wszy była Basia w serialu „Polskie drogi”. W przenośni była nią bohaterka wiersza Jacka Kaczmarskiego „Nawiedzona”. Realnie strzykaczką była autorka „Sztuki kochania” Michalina Wisłocka.

Władysław Szpilman, którego historia przetrwania w Warszawie opisana została w filmie “Pianista”, twierdził, że Weigl był w getcie równie znany jak Hitler, ale z zupełnie innych powodów. Za ratowanie Żydów Weiglowi został wręczony Medal Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata.

Papież Pius XI odznaczył go Orderem Świętego Grzegorza. Tak honorowani byli tylko wyjątkowi świeccy.

Skuteczniejsze od szczepionki Weigla okazały się w przypadku tyfusu plamistego: pokój, antybiotyki, higiena. Antybiotyki są nadużywane, a głód i wojna zaczynają wracać tam gdzie dawno ich nie było.

Wykorzystano fotografie ze stron:

Rudolf Weigl (lwow.com.pl)

MPH-8516 – Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej – zbiory zwizualizowane (mnzp.pl)

Czy ewolucja nadal nas dotyczy? Część 4: Jak żyć z doborem?

Inne wpisy z tej serii
Część 1: Prolog
Część 2: Każdy z nas jest mutantem
Część 3: Dobór naturalny, nasz wróg i przyjaciel
Część 5: Inne mechanizmy zmian
Część 6: Podsumowanie [w przygotowaniu]

Co zawdzięczamy doborowi?

Jest wiele przykładów pokazujących, że w przedindustrialnej historii Homo sapiens dobór naturalny działał całkiem skutecznie. Na przykład tolerancja laktozy (szerząca się z kilku centrów, gdzie powodujące ją mutację pojawiły się ok. 4,5 tys. lat temu, ale dotąd nieutrwalona w globalnej puli genetycznej) okazała się korzystna przystosowawczo tam, gdzie hodowano bydło, kozy lub owce i gdzie mleko i produkty jego przetworzenia były cennym uzupełnieniem diety. Te same mutacje np. u łowców–zbieraczy z Australii nie dawałyby swoim nosicielom żadnych korzyści, a szanse na ich utrwalenie przez dryf losowy byłyby minimalne. Paradoksalnie w tym przypadku mutacja korzystna oznaczała uszkodzenie mechanizmu hamującego wytwarzanie laktazy (enzymu potrzebnego do trawienia laktozy) u młodych ssaków (w tym ludzkich dzieci), kiedy przestają być karmione mlekiem matki. To kultura pasterska stała się środowiskiem wywierającym nacisk selekcyjny.

Inny klasyczny przykład to mutacja wywołująca niedokrwistość sierpowatą – z pozoru szkodliwa, ale statystycznie korzystna dla społeczności żyjących w stałym zagrożeniu malarią. Dobór stabilizujący dąży do sytuacji, w której ok. 1/6 populacji to nosiciele allelu wywołującego tę formę anemii. 3% ludności płaci za to zdrowiem, 28% zyskuje dzięki odporności na malarię, a sytuacja 69% nie ulega zmianie. Ekonomia doboru naturalnego nie liczy się z ofiarami. Maksymalizowane jest średnie dostosowanie całej populacji. Oczywiście ta forma doboru nie działa tam, gdzie nie występują stale zarodźce malarii. Inne mutacje organiczające podatność na malarię (hamujące w erytrocytach ekspresję antygenu Duffy, którego potrzebuje zarodziec, żeby się włamać do komórki) utrwaliły się niezależnie w kilku populacjach regionalnych w pobliżu równika, m.in. na Madagaskarze, gdzie ludzie osiedlili się niecałe 2 tys. lat temu.1

Genetycznie uwarunkowane różnice w pigmentacji skóry – cecha, na którą zwracamy o wiele więcej uwagi, niż na to zasługuje2 – w dużym stopniu skorelowana jest z szerokością geograficzną, na której dana populacja żyje odpowiedni długo3, czyli po prostu z ekspozycją na promieniowanie słoneczne. Kolor skóry zależy od kilkudziesięciu genów, a różnice między regionalnymi populacjami sprowadzalne są do sporej liczby punktowych mutacji – zwykle w regionach regulujących ekspresję tych genów.4 Nasz gatunek wyewoluował w Afryce, więc gdy nasi przodkowie stracili większość owłosienia ciała, dobór naturalny w strefie tropikalnej faworyzował wysoki poziom melaniny, chroniącej głębsze warstwy skóry przed nadmiarem nadfioletu. Allele odpowiedzialne za jaśniejszą lub ciemniejszą skórę współistniały już wówczas.5 Dobór naturalny skutecznie dbał o ciemny kolor skóry u ludzi żyjących w Afryce Równikowej oraz u rdzennych populacji Azji Południowej, Melanezji i Australii, ale z dala od równika pojaśnienie skóry nie miało wpływu na długość życia i liczbę potomstwa. Z nie całkiem jasnych przyczyn kilka mutacji, których skutkiem jest bardzo niski poziom melaniny w skórze, uległo stosunkowo szybkiemu utrwaleniu – świadczącemu o silnym działaniu doboru naturalnego – w populacjach Azji Wschodniej oraz u części rdzennych Amerykanów i niezależnie w zachodniej Eurazji.6 Europejczycy stali się w zdecydowanej większości jasnoskórzy dopiero w ciągu ostatnich 5 tysięcy lat.

Ryc. 1.

Ryc. 1 ilustruje inny przykład adaptacji: przystosowanie do życia na dużych wysokościach, gdzie ciśnienie powietrza jest niskie, a zatem panuje niedobór tlenu. Organizmy Tybetańczyków, Etiopczyków z Wyżyny Abisyńskiej i ludów andyjskich przez tysiące lat dostosowały swój metabolizm do warunków wysokogórskich, co wymagało promowania przez dobów mutacji w wielu genach, wymienionych w okienkach na mapie.7

Czy dobór ustał, czy tylko się ukrywa?

Zidentyfikowano w ludzkim genomie wiele polimorfizmów, które ewoluowały lub nadal ewoluują pod naciskiem doboru. Ponieważ zmiany cywilizacyjne, które mogą skutecznie tłumić działanie doboru, nastąpiły bardzo niedawno – w ewolucyjnej skali czasu to mgnienie oka – trudno powiedzieć, jaki jest obecnie ich realny wpływ na kształtowanie naszego genomu. Możemy się jednak zastanowić, w jaki sposób i na jakich etapach życia ludzkiego dobór działa nadal – nawet w warunkach cywilizacji industrialnej.

Przede wszystkim warto ostrzec przed naiwnym rozumieniem doboru naturalnego w popularnych kategoriach „walki o byt” i „przeżycia najlepiej dostosowanych”. Żeby przekazać swoje geny potomstwu, trzeba oczywiście dożyć odpowiedniego wieku, ale przeżycie jest tylko jednym z kilku warunków sukcesu reprodukcyjnego. Dla procesów ewolucyjnych liczy się skuteczne przekazanie genów. Długowieczność i dobre zdrowie mają znaczenie tylko o tyle, o ile wspomagają tę skuteczność. Ośmiornice, zwierzęta o wyrafinowanym układzie nerwowym, wybitnie inteligentne i zręcznie posługujące się mackami, mają tego pecha, że utknęły w strategii reprodukcyjnej niepozwalającej im żyć dłużej niż trzy lata (większość gatunków żyje około roku). Samiec ginie tuż po godach, w trakcie których przekazuje samicy spermatofor z plemnikami. Samica po kilkudziesięciu dniach składa ogromną liczbę zapłodnionych jaj i opiekuje się nimi 5–10 miesięcy, aż wyklują się młode, po czym także umiera. Przeżywa oczywiście bardzo niewielka część spośród kilkudziesięciu tysięcy młodych ośmiorniczek – akurat tyle, żeby bezpiecznie utrzymać stabilną populację gatunku.

Martwi was, że ślepa i beznamiętna ewolucja nie dba o inteligencję ośmiornic? Naszą też ma w nosie. Duże i sprawne mózgi Homo sapiens potrzebne są, żeby komunikować się skuteczniej i tworzyć złożone społeczności. Dzięki tej strategii, która okazała się skuteczna, przez dziesiątki tysięcy pokoleń nasi przodkowie pozostawiali po sobie więcej potomstwa niż ich słabiej zorganizowani kuzyni. Gdyby nie to, dobór naturalny nie premiowałby czegoś tak ekstrawagancko kosztownego jak wielki mózg.8 Istnieją małże, cypriny islandzkie (Arctica islandica), które mają prosty układ nerwowy bez wyodrębnionego mózgu, a za to dożywają ponad 500 lat. Zamiast krótkiego i burzliwego życia ośmiornic trafiło im się życie wyjątkowo długie, spokojne i nudne. Ich strategia życiowo-reprodukcyjna jest zatem inna, ale również skuteczna.9

Ryc. 2.

Nawet duża liczba potomstwa na niewiele się zda, jeśli to potomstwo będzie chorowite i wymrze młodo albo okaże się obciążone defektami genetycznymi upośledzającymi płodność. Sukces reprodukcyjny lepiej jest zdefiniować jako zdolność do pozostawienia po sobie wnuków i prawnuków, a nie tylko dzieci. Najlepiej by było, gdyby sama płodność była przekazywana wraz z genami – i tak niewątpliwie było w dotychczasowej historii naszego gatunku, skoro utrzymał się on jako osobna linia ewolucyjna od co najmniej dwudziestu tysięcy pokoleń. Dobór naturalny dbał o to, żeby premiować allele zapewniające wysoką płodność (kosztem tych, które mogły ją obniżyć). W ten sposób mogą konkurować między sobą osobniki jednakowo zdolne do przeżycia, całkowicie sprawne fizycznie oraz umysłowo, zróżnicowane jedynie pod względem zdrowia reprodukcyjnego.

Jak wspomniałem we wcześniejszych częściach cyklu, w wielkich społeczeństwach industrialnych istnieje tendencja kulturowa do ograniczania wielkości rodziny. Osłabia ona konkurencję w kategorii płodności, bo nie trzeba być mistrzem świata, żeby dochować się jednego, dwojga lub trojga dzieci. Czy jednak dobór przestał tu działać? Chyba jednak nie całkiem. W naszej części świata poradzono sobie ze śmiertelnością noworodków i dzieci, ale w okresie zarodkowo-płodowym nacisk selekcyjny jest nadal silny: obumiera około 30% zygot przed zagnieżdżeniem w ścianie macicy, 30% zarodków po zagnieżdżeniu i 10–50% płodów (w zależności od wieku matki) na różnych – zwykle wczesnych – etapach „ciąży klinicznej”. Zygota ma średnio ok. trzydziestoprocentową szansę na dożycie do stadium noworodka. Czynniki genetyczne mają duży wpływ na tę przeżywalność; eliminowane są zwłaszcza przypadki defektów chromosomowych. Ryzyko poronienia jest do pewnego stopnia dziedziczne, czyli zależne od jakichś cech genotypowych. W tym przypadku dobór nie kształtuje przystosowań do środowiska zewnętrznego (pomijając fakt, że czynniki środowiskowe mogą działać na płód pośrednio, przez organizm matki), ale faworyzuje genotypy pomagające przebrnąć przez okres prenatalny. Trzeba pamiętać, że ciało kobiety w ciąży też jest środowiskiem wywierającym presję adaptacyjną na formujący się w nim nowy organizm.

Na sukces reprodukcyjny duży wpływ ma dobór płciowy (nieprzypadkowy wybór partnera), który bynajmniej nie przestał działać u ludzi. Co prawda ewolucja kulturalna nauczyła nas oszukiwać naturę przez sztuczne poprawianie i kompensowanie niedostatków „urody” (nazwijmy tak umownie zestaw cech zapewniających atrakcyjność potencjalnego partnera seksualnego i życiowego). Ewolucja kulturalna może podsuwać zupełnie niebiologiczne (np. ekonomiczne lub światopoglądowe) kryteria wyboru, ale mimo wszystko przynajmniej do pewnego stopnia kierujemy się „głosem serca”, który w gruncie rzeczy oznacza biologiczną intuicję, nad którą władzę mają nasze geny, a której działanie wymyka się świadomej refleksji.

Czy warto walczyć z doborem do upadłego?

W dłuższej perspektywie może się okazać, że walka z doborem naturalnym przypomina próbę zatrzymania biegu rzeki przez zbudowanie i stałe podwyższanie potężnej tamy. Im dłużej ją umacniamy, tym bardziej piętrzy się woda, aż w końcu nieuchronnie tama zaczyna pękać i pojawiają się w niej wyłomy. Wiele mutacji niekorzystnych upośledza organizm w niewielkim stopniu, o ile występują pojedynczo. Jednak nieeliminowane gromadzą się w rosnącej liczbie. Jeśli nawet monitorujemy „zdrowie genetyczne” populacji i próbujemy profilaktycznie powstrzymywać szerzenie się chorób i wad dziedzicznych, nie jesteśmy w stanie wychwycić wszystkich alleli patologicznych, tym bardziej, że są one z reguły recesywne i nie ujawniają się u osobników heterozygotycznych. Wyręczanie doboru naturalnego przez sztuczne kontrolowanie rozrodu (czyli metodami eugeniki) nie jest ani wykonalne, ani etyczne. W praktyce wszelkie próby „doskonalenia populacji” kończyły się w najlepszym razie łamaniem podstawowych praw jednostek, a w najgorszym – ludobójstwem, nie przynosząc żadnych pozytywnych skutków. Rozwój medycyny umożliwia łagodzenie negatywnych konsekwencji wielu niepożądanych mutacji, ale nie usuwa ich z puli genetycznej. Przeciwnie – wręcz pomaga im pozostać w obiegu. Jest to cena, którą płaci populacja za większy komfort jednostek.

Z biologicznego punktu widzenia najkorzystniej byłoby, gdyby rodzice płodzili potomstwo w możliwie najmłodszym wieku, bo mniej podziałów komórek linii płciowej u mężczyzny oznacza mniej mutacji, a krótszy okres zahamowania mejozy komórki jajkowej minimalizuje ryzyko aberracji chromosomowych. Jednak z przyczyn kulturowych, społecznych i ekonomicznych (skądinąd zrozumiałych i z pozabiologicznego punktu widzenia racjonalnych) decyzje prokreacyjne odkładamy w czasie, niekoniecznie zdając sobie sprawę ze związanego z tym ryzyka. Nie mamy prawa nic nikomu w tej sprawie narzucać – kazać „dzieciom rodzić dzieci” albo zabraniać czterdziestolatkom prokreacji. Możemy tylko doradzać i edukować.

Jeśli częstość występowania szkodliwych mutacji (a szczególnie ich współwystępowania u jednostek) przekroczy naszą zdolność radzenia sobie z nimi, nasza metaforyczna tama zacznie przeciekać. Dobór naturalny powróci w takiej czy innej formie. Już teraz wiele „chorób cywilizacyjnych” ma podłoże genetyczne. Będziemy musieli walczyć z narastającymi skutkami obciążenia mutacyjnego: coraz częściej występującymi chorobami metabolicznymi, autoimmunologicznymi, neurodegeneracyjnymi, zaburzeniami psychicznymi, wadami układu krążenia, nowotworami występującymi u młodych ludzi, obniżoną płodnością, wzrastającą częstością poronień itd. Ostatnie doświadczenia ludzkości pokazały też, że choroby zakaźne, zwłaszcza wirusowe, nadal potrafią nas zaskakiwać; co więcej – sami stworzyliśmy dogodne warunki do szerzenia się pandemii. Szczerze mówiąc, ewolucja kulturalna odniosła spektakularny sukces, na który ani nasze geny, ani my sami nie zdążyliśmy się przygotować. Oby dobór naturalny (i tak z natury bezlitosny) nie okazał się dla nas zbyt okrutny, jeśli tama w końcu runie.

Podsumowanie

Nie chciałbym, żeby konkluzja była całkowicie pesymistyczna. Jak wspomniałem w poprzednim odcinku, nasz gatunek jest niebywale liczny. Tam, gdzie dobór nadal działa lub gdzie może powrócić mimo naszych najlepszych starań, nie tylko uprząta on część mutacji niekorzystnych, ale stwarza możliwość szerzenia się pojawiających się także licznie mutacji korzystnych, w tym takich, o których istnieniu nie mamy jeszcze pojęcia. Musi je tylko dostrzec i „docenić”. W wielkiej populacji nacisk selekcyjny, nawet niezbyt silny, działa skutecznie. W żadnym przypadku nie popieram koncepcji eugenicznych, proponuję natomiast zastanowić się, czy nie popełniamy błędu, próbując przeciwstawiać się doborowi naturalnemu za wszelką cenę, zamiast iść z nim tu i ówdzie na dobrowolny kompromis.

W następnej części zajmiemy się pozostałymi mechanizmami ewolucji i ich znaczeniem dla człowieka współczesnego.

Przypisy

  1. To znaczy, wystarczyło kilkadziesiąt pokoleń, żeby allel zmutowany wyparł konkurencję. ↩︎
  2. Pisał o tym na naszym portalu Marcin Czerwiński. ↩︎
  3. Szacowany czas ustabilizowania się pigmentacji optymalnej dla danego regionu wynosi od stu do kilkuset pokoleń. ↩︎
  4. Nie należy mylić uwarunkowanego genetycznie „wrodzonego” koloru skóry z jej pociemnieniem nabytym wskutek opalania, choć podatność na opalanie też zależy od czynników dziedzicznych. ↩︎
  5. Afrykanie są bardzo zróżnicowani, jeśli chodzi o odcienie skóry. Najmniej melaniny występuje u łowców–zbieraczy San w Afryce Południowej, a najwięcej u ludów środkowej Sahary i górnego dorzecza Nilu. ↩︎
  6. Mutacje te przeniknęły także do Afryki wskutek migracji ludów afroazjatyckich. Przypisuje się je zwykle rozwojowi rolnictwa neolitycznego i przejściu na dietę uboższą w witaminę D3 niż dieta łowców–zbieraczy. Mogło to spowodować zwiększone zapotrzebowanie na produkcję tej witaminy w skórze pod wpływem promieniowania UV-B, czemu miało służyć jej pojaśnienie. Jednak wpływ depigmentacji na efektywność biosyntezy witaminy D3 jest kwestionowana i być może należy rozważyć inne wyjaśnienia. ↩︎
  7. Patrz wpis Marcina Czerwińskiego „Czy można żyć na dachu świata”. Warto zwrócić uwagę, że bardzo ważny adaptacyjnie tybetański allel genu EPAS1 został pozyskany wskutek introgresji genetycznej od naszych wymarłych krewnych, denisowian, których przodkowie zamieszkiwali wyżyny Azji przez setki tysięcy lat i mieli dość czasu, żeby znakomicie przystosować się do lokalnych warunków. ↩︎
  8. Z tego punktu widzenia ewolucję kultury, za którą odpowiada przekaz informacji drogą pozagenetyczną dzięki istnieniu zaawansowanej inteligencji, można uznać za swego rodzaju „zemstę fenotypu”, najskuteczniej przeprowadzoną przez nasz gatunek. ↩︎
  9. Zarówno małże, jak i ośmiornice należą do typu mięczaków (Mollusca), ale ich drogi ewolucyjne rozeszły się już w kambrze, ponad 500 mln lat temu. ↩︎

Lektura dodatkowa

  • Persystencja laktazy (znana też jako tolerancja laktozy): Ségurel & Bon 2017.
  • Ewolucyjny wyścig zbrojeń między człowiekiem a zarodźcami malarii: Dobkin et al. 2023.
  • Ewolucja pigmentacji skóry i włosów w populacjach ludzkich: Liu et al. 2024.
  • Czynniki wpływające na kolor skóry w różnych częściach świata: Jablonski 2021.
  • Allele istotne dla koloru skóry i ich pochodzenie: Crawford et al. 2017.

Opisy ilustracji

Ryc. 1. Trzy obszary wysokogórskie, których ludność wykazuje przystosowania do niskiego poziomu tlenu, utrwalone przez dobór naturalny. Źródło: Bigham 2017 (wersja autorska w wolnym dostępie, opublikowana jako Bigham 2016; fair use).
Ryc. 2. Mimo wysokiej inteligencji ośmiornic odziedziczony po przodkach cykl życiowy utrudnia im prowadzenie zorganizowanego życia społecznego i uniemożliwia kulturowy przekaz wiedzy między pokoleniami. Wizję inteligentnej ośmiornicy wygenerowała sztuczna inteligencja (Microsoft Copilot/Bing).