Wenus – porzucona kochanka

Historia badań najbliższej Ziemi planety przypomina ognisty romans zakończony spektakularnym rozstaniem. Wielkie nadzieje związane z tą urodziwą (i widoczną z Ziemi gołym okiem) planetą rozwiały się wraz z coraz głębszym przekonaniem, że u pięknej Wenus nie mamy żadnych szans. Możemy co najwyżej podziwiać Ją z bezpiecznego dystansu. Podziwiać i marzyć.

Ryc. 1. Wenus. Źródło: NASA/JPL-Caltech, domena publiczna

Obiekt astronomiczny, który znamy pod nazwą Wenus nie zawsze tak się nazywał. Współczesną nazwę zawdzięczamy Rzymianom, którym jasna „gwiazda” poranna przypominała klejnot. Dlatego nazwali ją imieniem rzymskiej bogini miłości i piękna. Babilończycy nazwali ją imieniem bogini Isztar, a Grecy znali ją pod dwoma imionami: Phosphorus (jako gwiazdę poranną) i Hesperus (jako gwiazdę wieczorną). Międzynarodowa Unia Astronomiczna postanowiła, że wszystkie obiekty na powierzchni Wenus będą nosiły imiona kobiet (historycznych lub mitycznych). Jednak zanim to się stało, w trakcie pierwszych prób tworzenia map topograficznych Wenus odkryto rozległy płaskowyż, na którego obszarze znajduje się najwyższy szczyt planety (>11000 m1). Nazwano go (ten płaskowyż) Maxwell Montes na cześć XIX-wiecznego fizyka Jamesa Clerka Maxwella. Jest to jedno z trzech zatwierdzonych odstępstw od tej reguły nazewniczej.

Z prostego powodu, nasze białkowe życie nie jest fizycznie zdolne do wytrzymania nawet ułamka sekundy w warunkach panujących na Wenus. Skład atmosfery, ciśnienie, temperatura: każdy z tych czynników z osobna pozbawiłby nas życia w okamgnieniu. Nawet skafandry, aparatura i elektronika, którymi się tak chlubimy nie są odporne na warunki tam panujące. Mimo, że teoretycznie Wenus znajduje się blisko granicy Strefy Złotowłosej (patrz: Życie w Kosmosie[2]. Chyba jednak jesteśmy jedyni), temperatura i ciśnienie na jej powierzchni są iście piekielne. 

Przypuszcza się, że kiedyś na jej powierzchni warunki mogły być całkiem inne; możliwe, że istniały oceany i woda w stanie ciekłym. Ale wyparowała gdy wskutek jakiegoś kataklizmu i następujących po nim długotrwałych zmian, na przykład efektu cieplarnianego, temperatura znacznie wzrosła. Obecnie Wenus jest planetą suchą, gorącą, pozbawioną jakichkolwiek śladów minionego życia. Wyparowana z oceanów woda dysocjowała, a wodór uleciał w przestrzeń kosmiczną pod wpływem wiatru słonecznego. Został tylko dwutlenek węgla o ciśnieniu prawie sto razy wyższym niż ciśnienie ziemskie. Historia Wenus jest trudna do odtworzenia, a wiele wskazuje na to, że jeszcze 300-500 milionów lat temu powierzchnia planety wykazywała dużą aktywność wulkaniczną. Z obecności związków siarki wnioskuje się o ciągle utrzymującej się aktywności, jednak nie zauważono żadnych przepływów lawy. Same tajemnice. Planeta nazywana „bliźniaczką Ziemi”, krążąca po bliskiej Ziemi orbicie, skalista, o zbliżonej wielkości (średnica wynosi 95% średnicy Ziemi, masa równa 81,5% masy Ziemi), powinna być pierwszą i najlepiej rokującą kandydatką do zaludnienia. Tymczasem nie nadaje się zupełnie ani do zamieszkania ani do potencjalnego terraformowania2. Można się zastanawiać: jak to możliwe, że niewielka planeta o rozsądnej grawitacji i odległości od Słońca jest w stanie wytworzyć tak ekstremalne warunki temperatury i ciśnienia. Być może decydującym czynnikiem jest pole magnetyczne, którego Wenus obecnie nie posiada, a kiedyś prawdopodobnie posiadała. Znowu tajemnica.   

Badania Wenus rozpoczęły się stosunkowo wcześnie, bo w 1961 roku. Wtedy to właśnie wystrzelono pierwszą sondę radzieckiego programu Wenera. Sonda doleciała co prawda do Wenus ale minęła ją w odległości 100 tysięcy kilometrów. Amerykański Mariner też nie zaczął od sukcesu, rozpadł się zaraz po starcie. Mariner 2 okazał się szczęśliwszy, dotarł na odległość 34 tysięcy kilometrów, pomierzył nieco i poważył i może być uznany za pierwszą udaną misję międzyplanetarną.  Kolejne Wenery i Marinery coraz śmielej zapuszczały się w wenusjańskie rewiry. Wenera 3 została pierwszym ziemskim obiektem, który zapoznał się z powierzchnią Wenus. Sukcesy kolejnych misji spowodowały, że, dotychczas zawzięcie ze sobą konkurujące Stany Zjednoczone i Związek Radziecki, zaczęły ściśle współpracować. 

Ryc. 2. Fragment panoramy Wenus wykonanej przez lądownik Wenera 14. Źródło: https://universemagazine.com/en/the-last-photos-from-the-surface-of-venus-are-forty-years-old/ (Don Mitchell)

Celem następnych lotów było lądowanie na powierzchni Wenus i przeprowadzenie pomiarów. Okazało się to trudne, oczywiście z powodu ekstremalnie trudnych warunków, a przede wszystkim ich niedoszacowania przy projektowaniu lądowników. Wenera 5 i 6 spadły zmiażdżone i martwe na powierzchnię planety. Dopiero Wenera 7 wylądowała, co prawda uszkodzona ale częściowo sprawna, na powierzchni Wenus. Nadawanie danych z pomiarami temperatury, ciśnienia i telemetrii trwało całe 23 minuty. To był przełom. Kolejne Wenery: 8, 9 i 10 wytrzymywały coraz dłużej i przekazały na Ziemię pierwsze zdjęcia powierzchni. Amerykanie uruchomili nowy projekt Pioneer Venus, którego dwa loty wzbogaciły naszą wiedzę o Wenus o mapę jej powierzchni oraz dane o składzie atmosfery i wiatrach. 

Następny cykl lotów Wenery (11, 12, 13 i 14) przyniósł kolorowe zdjęcia, badania gleby (a właściwie wenusjańskiego regolitu bo skąd niby na Wenus rośliny?), pomiary spektrograficzne i rentgenowskie. 

W późnych latach 80. zainteresowanie Wenus przygasło. Co prawda wystartował radziecki program Wega i amerykański Magellan, które dostarczyły wartościowych danych, ale, co tu ukrywać, Wenus straciła swój powab. Przez całe 10 lat nie działo się praktycznie nic. Prawie nic, bo trzeba wspomnieć o sondzie Messenger (2007) , który po drodze na Merkurego „zahaczył” o Wenus i Venus Express firmowany przez ESA (2005).

W ostatnich latach zainteresowanie piękną Wenus powróciło. Zarówno NASA jak ESA i Roskosmos planują wysłanie zaawansowanych misji badawczych obliczonych na długotrwały pobyt na powierzchni planety.

Marzenia o kolonizacji Wenus rozwiały się wraz z odkryciem nadzwyczaj niesprzyjających warunków na niej panujących. Na początku lat 60. planowano załogowy lot wokół Wenus w ramach programu Apollo. Plan odrzucono. Podobny lot planował ZSRR, ale tu zawiodły kwestie techniczne. Rakieta N1 mająca wynieść w przestrzeń statek kosmiczny okazała się niewypałem, wszystkie jej próby zakończyły się katastrofą. 

I to właściwie jest cała historia naszego zainteresowania “bliźniaczą” planetą. Burzliwy romans zakończył się totalnym rozczarowaniem i rozstaniem. „Bywa”, jak pisze Kurt Vonnegut

O Wenus nie wiemy nic, prawie nic. Nie znamy jej historii, która musiała być burzliwa sądząc po wulkanicznym ukształtowaniu powierzchni, nie znamy struktury wewnętrznej, a przecież prawie zupełny brak pola magnetycznego wynika z budowy jądra, braku wewnętrznego „dynama”. Dlaczego, skoro planeta jest bardzo podobna do Ziemi, jest skalista i podobnej wielkości? Snujemy hipotezy o oceanach wody, efekcie cieplarnianym, który doprowadził do obecnego stanu. 

Ryc. 3. Artystyczna wizja Wenus pokrytej oceanem. Image credit: NASA

Ciekawe wyniki symulacji ewolucji Wenus przedstawiono w 2019 na podstawie danych przekazanych przez sondę Pioneer Venus. Założono, że na Wenus były oceany wody. Poszczególne scenariusze symulacji różniły się stopniem pokrycia powierzchni planety wodą. We wszystkich scenariuszach Wenus mogła utrzymać stan sprzyjający życiu przez 2-3 miliardy lat. Dopiero jakiś nieznany kataklizm zakończył tę sielankę i rozpoczął się proces, który doprowadził do stanu, jaki obserwujemy dziś. 

  1. Przecież na Wenus nie ma mórz! Nie ma też poziomu morza. Wysokość gór na Wenus i Marsie liczymy od średniego promienia planety. ↩︎
  2. Proces zmiany warunków panujących na planecie lub innym obiekcie kosmicznym do podobnych, jakie panują na Ziemi, sprzyjających zamieszkaniu go przez człowieka ↩︎

Szczególna egzoplaneta, czyli co ma teleskop Webba do bajek

Od bardzo dawna ludzie, a szczególnie astronomowie, zastanawiali się, czy wokół innych gwiazd (poza naszym Słońcem, rzecz jasna) krążą jakieś planety. W zasadzie trudno było podejrzewać, że nasz układ planetarny jest absolutnie wyjątkowy – to by było naprawdę niesamowite i niezgodne z rachunkiem prawdopodobieństwa. Dlatego też raczej poszukiwano sposobu, aby to wykazać doświadczalnie. Jednym z proponowanych sposobów była obserwacja tzw. tranzytów, czyli przejścia planety przez tarczę macierzystej gwiazdy. Pierwszy układ planetarny został odkryty wokół pulsara noszącego jakże romantyczną nazwę PSR 1257+12, a dokonał tego m.in. Polak, Aleksander Wolszczan, w 1992 r. Dziś stosuje się kilkanaście metod odkrywania egzoplanet, ale nie to jest głównym tematem tego wpisu.

Potem wydarzenia potoczyły się lawinowo. Dziś mamy już potwierdzone istnienie ponad 6,6 tys. planet (stan na 1/07/24) poza naszym Układem Słonecznym, a praktycznie w każdym tygodniu słyszymy o kolejnych odkryciach planet pozasłonecznych. Dziś jednak samo odkrywanie planet w kosmosie nie jest już specjalnie ekscytujące. Obecnie szukamy czegoś innego. I tu trzeba wspomnieć bajkę o Złotowłosej (Goldilocks), bohaterce dziecięcej „Opowieści o trzech niedźwiadkach”.


W astronomii strefą Złotowłosej nazywa się obszar wokół gwiazdy, w którym mogłoby teoretycznie istnieć życie. I właśnie takich stref i znajdujących się w nich planet poszukują dziś astronomowie.
Na szczęście mamy coraz lepsze narzędzia, który nam w tym pomagają. Kosmiczny teleskop nazwany na cześć drugiego dyrektora NASA, Jamesa E. Webba, od samego początku pokazuje, że jest naprawdę potężnym narzędziem dla astronomów i astrofizyków. W wielu wypadkach poszerza wiedzę, którą zdobyliśmy wcześniej, m.in. przy pomocy teleskopu Hubble’a. I dokładnie tak samo jest w przypadku odkrywania egzoplanet.

Teleskop Jamesa Webba
źródło: NASA, licencja: domena publiczna

I właśnie kanadyjski zespół pracujący z teleskopem Webba ogłosił ostatnio (podobnie jak w CERN przy odkryciu bozonu Higgsa) – mamy to!
48 lat świetlnych od nas, a więc dość niedaleko, w gwiazdozbiorze Wieloryba (łac. Cetus) znaleziono bardzo ciekawą egzoplanetę. Nosi ona nazwę LHS 1140b (litera b oznacza planetę najbliższą gwiazdy macierzystej). Długie badania wykazały, że planeta ta prawdopodobnie ma atmosferę, a do tego przynajmniej jej część jest pokryta ciekłą (może także stałą) wodą. Dodatkowo wykazano, że układ gwiazda-planeta wykonuje obrót synchroniczny, a więc mamy do czynienia z czymś podobnym do naszego układu Ziemia – Księżyc. Oznacza to, że planeta LHS 1140b obiega gwiazdę skierowana zawsze jedną swoją stroną w jej kierunku.
Obliczenia dokonywane na podstawie precyzyjnych danych z teleskopu Webba pokazują, że aż 10-20% masy planety stanowi woda. Co więcej, badacze szacują, iż temperatura tego oceanu może wynosić nawet 20 stopni (cieplej niż w Bałtyku!). Jedna uwaga – ocean ten jest w całości po tzw. ciemnej (niewidocznej z punktu widzenia gwiazdy centralnej) stronie. Co ciekawe, z powodu sporego efektu cieplarnianego (duża zawartość pary wodnej) temperatura atmosfery jest szacowana na 23 stopnie.
Gwiazda centralna tego układu jest czerwonym karłem, znacznie ciemniejszym niż Słońce, a sama planeta jest 1,7 razy większa od Ziemi i ma masę większą od niej 5,6 razy. Planeta obiega gwiazdę z okresem niemal 25 dni. Jej atmosfera nie zawiera wodoru, prawdopodobnie jest mieszaniną azotu, pary wodnej oraz dwutlenku węgla.
Na koniec warto dodać, że opisywane badania zostały przeprowadzone przez zespół naukowców z University of Montreal w Kanadzie, którzy prowadzili obserwacje, korzystając z przydzielonego im czasu teleskopu Webb.

To co, kto leci ze mną?

Dość oczywistą sprawą jest to, że nie ma szans, abyśmy polecieli tam i naocznie sprawdzili, jakie warunki panują na tej (czy podobnej) planecie. Nawet gdybyśmy dysponowali statkiem kosmicznym mogącym osiągnąć prędkość światła i wystartowali dzisiaj, dotarlibyśmy tam za pół wieku. I gdyby taki astronauta wysłał informację o tym, co zastał na miejscu, minęłoby kolejne 50 lat. Na Ziemi przeminęłyby w tym czasie cztery pokolenia. A przecież to jeden z najbliższych układów planetarnych. Inne są znacznie dalej.
Jesteśmy więc niejako skazani na obserwacje zdalne. I musimy pamiętać, że są to zawsze informacje spóźnione. W tym przypadku obserwacje pokazują nam sytuację, jaka miała miejsce w gwiazdozbiorze Wieloryba 50 lat temu. A najdalsza, którą dotychczas odkryto, znajduje się w niewyobrażalnej dla naszego rozumu odległości 25 tys. lat świetlnych. Oczywiście są też takie, które znajdują się miliardy lat świetlnych od Ziemi, ale w tym przypadku aktualne metody nie pozwalają nawet na ich wykrycie, nie mówiąc już o bardziej szczegółowym badaniu.
Nie osiedlimy się na żadnej z nich, nawet jeśli któraś byłaby wierną kopią naszej poczciwej Ziemi – są za daleko. Ale warto je badać – i to z kilku powodów. Po pierwsze, zdobywamy cenną wiedzę o tym, jak ewoluuje Wszechświat. Po drugie, pomaga to testować nowe przyrządy obserwacyjne. Po trzecie – umożliwia weryfikację aktualnych modeli Wszechświata oraz ewolucji układów planetarnych.

A o ekscytujących podróżach międzygwiezdnych możemy nadal poczytać u Lema. Serdecznie polecam.

https://phys.org/news/2024-07-nearby-exoplanet-ocean-world-webb.html

https://www.livescience.com/space/exoplanets/eyeball-planet-spied-by-james-webb-telescope-might-be-habitable

Gwiazda Przybylskiego zaskakuje − a artykuł znów boli…

Wielu z was zapewne przywitały wczoraj na różnych portalach wyskakujące okienka z dramatycznym apelem do rządu. O ile dobrze zrozumiałem istotę problemu, chodzi o to, iż media chciałyby, aby wyszukiwarki w rodzaju Google podające linki do publikowanych tam artykułów dzieliły się w jakiejś formie gromadzonymi w ten sposób zyskami. Nie wiem, czy zrozumiałem to dobrze, ale właśnie w ten sposób natrafiłem na tekst pt. „Gwiazda Przybylskiego zaskakuje. Ma związek z zaawansowanymi obcymi cywilizacjami?”

Pierwotnie chciałem opublikować jako pierwszy inny tekst, jednak to, co przeczytałem, znów wymaga rozwinięcia i poprawienia oczywistych błędów, które wynikają… nie bardzo rozumiem skąd; chcę głęboko wierzyć, że nie z niechlujstwa, ale z urlopu korektora. No to zaczynajmy, bo temat jest naprawdę ciekawy, a autorka wspomniała w pozytywnym kontekście wielkiego Carla Sagana.

„W ostatnich latach astronomowie zauważyli, że niektóre gwiazdy zachowują się w nietypowy sposób. Jednym z najbardziej tajemniczych obiektów w kosmosie jest gwiazda Przybylskiego, która zaskakuje badaczy swoją unikalną strukturą chemiczną. Według IFLScience, to gwiezdne ciało prezentuje zestaw elementów, których obecność jest trudna do wyjaśnienia znanymi prawami natury.”

Owszem − w miarę rozwoju nauki i technik badawczych zauważono, że istnieją obiekty, które w jakiś sposób wymykają się naszym dotychczasowym teoriom. Jednym z nich jest właśnie wspomniana gwiazda. W tym akapicie właściwie jedyne, co mi przeszkadza, to kalka językowa: lepiej byłoby napisać „pierwiastków” zamiast „elementów” (angielskie elements). Faktycznie: skład chemiczny tej gwiazdy odbiega od spodziewanego, ale co to za gwiazda i co z nią nie tak? Czytamy dalej:

„Odkryta w 1961 r, przez polsko-australijskiego astronoma Antoniego Przybylskiego, gwiazda ta od samego początku wyróżniała się na tle innych. Przede wszystkim, zaskoczyła naukowców nietypowym składem chemicznym swojej atmosfery. Według Jasona Wrighta, profesora z Department of Astronomy and Astrophysics w Eberly College of Science, analiza światła gwiazdy pokazała obecność wielu rzadkich elementów ziemi, takich jak krzem, chrom, stront i europ.”

Początek jak najbardziej się zgadza, aczkolwiek nie ma szans, abyście kiedykolwiek mogli oglądać tę gwiazdę, jeśli nigdy nie przekroczyliście równika lub nie urodziliście się na półkuli południowej. Znajduje się ona w gwiazdozbiorze Centaura, który nie jest widoczny na naszych szerokościach geograficznych. Jak pewnie dobrze wiecie z tekstów na naszym portalu, potrafimy wykrywać obecność pierwiastków chemicznych w świetle emitowanym przez różne obiekty w różnych procesach. Może być to pożar odległego magazynu, a może być to równie dobrze światło emitowane przez gwiazdy. Fotony będące kwantami światła, które widzimy, mogą napotkać na atom danego pierwiastka i zostać pochłonięte przez elektron. Wówczas w spektrum powstanie dziura odpowiadająca długości fali pochłoniętego światła. Ponieważ jesteśmy na poziomie mechaniki kwantowej, to te długości są ściśle określone i związane z energią danego fotonu. Logicznym wnioskiem jest więc to, że jeśli przepuścimy światło przez gaz składający się z różnych pierwiastków, to będziemy w stanie na podstawie pochłoniętego przez nie światła stwierdzić ich obecność. Ponieważ robiliśmy to wielokrotnie wcześniej, to wiemy czego szukać. Nic dziwnego, że robimy to ze światłem emitowanym przez gwiazdy.

Podobnie postąpił w 1961 r. A. Przybylski z odkrytą przez siebie gwiazdą i bardzo się zdziwił, gdyż to, co widział, wyraźnie nie pasowało do tego, co obserwował do tej pory. Gwiazda nosząca numer katalogowy HD 101065 nie różni się w szczególny sposób od innych w swojej klasie, jeśli chodzi o masę czy prędkość rotacji. To, co ją wyróżnia, to widmo emitowanego światła. Przybylskiego zdumiała wspominana „obecność wielu rzadkich elementów ziemi”. Prawdę mówiąc, to nie aż tak jego to zdumiało, jak mnie zabolało.

Pierwszy raz muszę się naprawdę przyczepić: albo piszemy po polsku, albo po angielsku. „Rare earth elements” to po polsku „metale ziem rzadkich”. Jest to grupa, do której zaliczamy skand, itr i wszystkie lantanowce. A więc na europ się zgadzam, ale krzem i chrom? Domyślam się, skąd ten błąd: metale ziem rzadkich po raz pierwszy odkryto w minerałach zawierających wspomniane pierwiastki, ale podkreślam raz jeszcze: stront, chrom i krzem nie zaliczają się do tej rodziny, choć Przybylski faktycznie je w spektrum światła emitowanego przez tę gwiazdę wypatrzył. Dojrzał tam również wiele innych pierwiastków z rodziny metali ziem rzadkich, jak np. neodym, ale też wiele innych, takich jak tor, a nawet uran. I to jest dziwne. No ale czytajmy dalej:

„Co więcej, gwiazda Przybylskiego zawiera także elementy, takie jak kaliforniam, aktyna, berkelium, czy protastyna, które teoretycznie nie powinny się tam znaleźć ze względu na krótki okres półtrwania. Jest to jednak trudne do potwierdzenia, ponieważ nie występują w naturze.”

I tu mnie zaczęło boleć: te pierwiastki nie noszą takich nazw w żadnym ze znanych mi języków (poza berkelium które kojarzę z łaciny). Przybylski był bardzo zdziwiony samą obecnością toru czy uranu, a co dopiero pierwiastków, których jądra nie dość, że są cięższe, to istnieją w czasie liczonym w tygodniach i miesiącach. Po kolei: nie wiem, skąd Autorka wzięła te nazwy, ale podejrzewam, że chodzi o kaliforn, aktyn, berkel i protaktyn. Ich obecność w składzie gwiazdy jest niespodziewana. Gwiazdy czerpią energię z procesu znanego jako fuzja termonuklearna, w którym lżejsze jądra łączą się pod wpływem ekstremalnej temperatury i ciśnienia w cięższe, emitując przy tym energię. Proces ten nie może działać w nieskończoność. Jakiekolwiek próby łączenia jąder cięższych niż jądra żelaza wymagają dostarczenia energii z zewnątrz zamiast jej emitowania. Obecność pierwiastków cięższych niż żelazo w składach gwiazd da się wyjaśnić składem obłoków materii, z których powstają, i innymi procesami. Jednak obecność zauważalnych ilości pierwiastków, których czas półrozpadu mieści się w skali tysięcy lat, budzi poważne wątpliwości.

Nie znajdujemy ich na naszej planecie, gdyż jeśli jakiekolwiek ich jądra znalazły się tutaj w czasie jej formowania, to do naszych czasów zdążyły się całkowicie rozpaść do postaci stabilnych jąder innych pierwiastków. Jeśli nie znajdujemy ich tutaj, to nie powinno być ich też tam. Prawa fizyki są wszędzie takie same. Tymczasem, jeśli wierzyć obserwacjom, pierwiastki te tam są, a przynajmniej były jeszcze 356 lat temu, gdyż tyle lat świetlnych wynosi odległość pomiędzy nami. W tekście pt. Końca nie widać… wspomniałem o tym, że potrafimy sztucznie produkować znacznie cięższe jądra w warunkach ziemskich. Jeśli my potrafimy, to dlaczego nie gwiazda, która ma możliwość wytworzenia warunków znacznie bardziej ekstremalnych? Być może w jej wnętrzu zachodzi jakiś nieznany nam proces, który powoduje ich ciągłe powstawanie? Czytajmy dalej:

„Naukowcy snują różne teorie próbujące wyjaśnić, skąd w gwieździe mogły się wziąć te nietypowe elementy. Jedna z hipotez sugeruje, że może to być efekt oddziaływania z pobliską gwiazdą neutronową. Inna, opisana w artykule z 2017 r. na arXiv, sugeruje, że obserwowane elementy mogą być produktem rozpadu nieodkrytych ciężkich elementów z hipotetycznej „wyspy stabilności”. Ta druga hipoteza otwiera fascynujące perspektywy na przyszłe badania, które mogłyby odkryć nowe aspekty dotyczące materii i ewolucji wszechświata.”

O tak, w snuciu teorii ludzie nauki są mistrzami; w końcu zżera nas ciekawość związana z tym, jak działa Wszechświat. Szkoda, że dziennikarze nie dbają o to, aby choćby cytować je w miarę dokładnie. O co chodzi z oddziaływaniem z pobliską gwiazdą neutronową? Obfitość pierwiastków cięższych od żelaza we Wszechświecie jest większa niż spodziewana, gdyby przyjąć, że jedynym procesem, w którym powstają, są końcowe sekundy życia gwiazd i związane z tym różne typy supernowych. Gwiazd nie wybuchło do tej pory tyle, aby wyjaśnić obserwowaną ilość złota, uranu, tytanu itp. Rozwiązaniem tej zagadki wydają się zderzenia gwiazd neutronowych. W ich trakcie powstają jądra bogate w neutrony, które podczas serii szybkich rozpadów beta minus powodują powstanie cięższych pierwiastków. Pobliskie zdarzenie tego typu mogło wzbogacić gwiazdę Przybylskiego we wspomniane jądra, a nawet w znacznie cięższe z „wyspy stabilności”, o której również pisałem w cytowanym tekście. Istnieje hipotetyczna możliwości, iż pierwiastki z ósmego okresu (jeśli kiedykolwiek zostaną wytworzone) o odpowiednich tzw. „magicznych” liczbach protonów i neutronów będą charakteryzować się podwyższonym czasem życia rzędu nawet miesięcy (przewidywanym standardem dla tak ciężkich jąder są mikrosekundy). Istnieją też inne hipotezy:

„Zdaniem niektórych naukowców, w tym Carla Sagana, obecność tych nietypowych elementów mogłaby nawet świadczyć o działalności zaawansowanych cywilizacji pozaziemskich. Teoria ta zakłada, że inteligentne życie mogłoby celowo dodawać do gwiazd wyraźnie sztuczne elementy, aby przyciągnąć uwagę innych cywilizacji.

Choć hipoteza ingerencji obcych cywilizacji jest ekscytująca, większość badaczy przychyla się do bardziej naturalnych wyjaśnień. Niezależnie od ostatecznych odpowiedzi, tajemnica gwiazdy Przybylskiego pozostaje niezwykłym przypomnieniem o złożoności kosmosu, którego nieustannie uczymy się rozumieć. Potrzebne są kolejne badania, aby wyjaśnić te kosmiczne zagadki, ale jedno jest pewne – kosmos nie przestaje nas zadziwiać.”

No i mamy kosmitów! Nie żebym miał cokolwiek przeciwko takim hipotezom, zwłaszcza że Carl Sagan był naukowcem, dzięki któremu mały Lucas spojrzał na nocne niebo i poczuł nie strach przed głębią, ale chęć jej zrozumienia. Bez wątpienia pomysł, aby dodać do swojej gwiazdy dużą ilość superciężkich pierwiastków, by pełniła rolę charakterystycznej latarni, nie jest głupi. Podobne rzeczy robimy od lat, stosując charakterystyczne sygnały mające zwrócić uwagę odbiorcy. Gałęzie ułożone w kształt „SOS” widziane z powietrza od razu wskazują nam, że musiał je zostawić ktoś, komu koncepcja pisma i alfabetu Morse’a nie jest obca. Podobnym sygnałem byłaby dla istot obserwujących gwiazdy obecność w ich widmach pierwiastków, których gwiazda tego typu absolutnie nie mogłaby wytworzyć w procesie nieniszczącym wszystkiego w kręgu kilkunastu lat świetlnych. Nie jestem pewien, czy taki sposób zaznaczania swojej obecności byłby najlepszy dla cywilizacji zdolnej produkować ogromne ilości superciężkich pierwiastków, które następnie umieszcza w gwieździe tylko po to, aby zakomunikować swoje istnienie (przy założeniu, że patrzący są wystarczająco inteligentni i akurat będą patrzeć w tę stronę kosmosu). Są o wiele lepsze metody, jak na przykład opisana w powieści wspominanego Sagana pt. „Kontakt” transmisja konkretnych sygnałów radiowych budzących zainteresowanie.

Wracając jednak do samej Gwiazdy Przybylskiego i obcych cywilizacji: wyjaśnienie może się okazać, jak wspomniała Autorka, całkowicie naturalne. Obecność jąder cięższych niż uran w widmie nie jest pewna; z pewnością w widmie występują ślady technetu i prometu. Najtrwalszy z izotopów technetu ma czas półrozpadu rzędu milionów lat a prometu ok. 17 lat, więc z pewnością w samej gwieździe zachodzą procesy, które powodują ich stałe powstawanie. Jednak obecność kalifornu i innych znacznie cięższych pierwiastków jest wątpliwa. Dalsze obserwacje dostarczyły kolejnych danych, które wskazują na silne namagnetyzowanie samej gwiazdy, co w połączeniu z jej niską rotacją może zaburzać obserwowane widmo. Jak do tej pory żaden z zespołów badawczych nie potwierdził wniosków Przybylskiego co do zawartości superciężkich pierwiastków, choć wszyscy zauważyli, że widmo gwiazdy jest nietypowe. To wymaga jak zwykle dalszych badań i obserwacji.

Pytaniem, z którym chciałbym was zostawić, jest to, jaka jest jakość tekstów pozornie popularnonaukowych, których autorzy nie troszczą się nawet o poprawne tłumaczenie pomimo publikacji na „Poważnych Portalach”…

(c) by Lucas Bergowsky
Jeśli chcesz wykorzystać ten tekst lub jego fragmenty, skontaktuj się z autorem
.