Podróże kosmiczne – zmiana paradygmatu?

Gdy byłem nastolatkiem, zaczytywałem się w książkach SF. Była to genialna odtrutka na szarą codzienność. Oczywiście wybór lektur był zdecydowanie mniejszy niż dziś, ale zdarzały się perełki. Zaczynałem oczywiście od Lema, a pierwszą książką, którą przeczytałem, były „Bajki robotów”. Szybko jednak zwróciłem się w kierunku klasycznych lektur, tych bardziej science. Jedną z moich ulubionych był „Eden” – typowa podróż do gwiazd (pamiętacie, zaczyna się dramatycznie: „W obliczeniach był błąd”). Moja młodość przypadła na czas, w którym zaczął się podbój kosmosu – OK, wiem, że to była bardzo szumna nazwa, ale bardzo działała na wyobraźnię młodzieńca. Miałem 4 lata, gdy na orbitę poleciał Gagarin. Potem pamiętam pierwszy spacer kosmiczny, bezzałogowe sondy lądujące (z bardzo różnym skutkiem) na Księżycu, Wenus i Marsie. Wydawało się wtedy, że jest to tylko przygrywka do prawdziwego wyjścia w daleki kosmos. Po lądowaniu człowieka na Księżycu (1969) dla mnie, trzynastolatka, było zupełnie oczywiste, że Mars jest już na wyciągnięcie ręki. Ba, wierzyłem, że na początku XXI wieku pierwsze wyprawy załogowe bez problemu wyruszą już poza Układ Słoneczny. Cóż, mamy połowę trzeciej dekady XXI w. i nadal czekamy na to, aby człowiek ponownie stanął choćby na Księżycu.

Eksploracja kosmosu od samego początku szła dwukierunkowo. Z jednej strony budowano i wysyłano w przestrzeń bezzałogowe statki badawcze – sondy, których zadaniem było wejście na orbitę planet czy księżyców i dokonywanie badań zdalnych. Jednocześnie oczywiście celem innych bezzałogowców było lądowanie na tych ciałach niebieskich i wykonywanie badań bezpośrednio, na powierzchni oraz w atmosferze (jeśli oczywiście istniała). Były też wyprawy załogowe. Najpierw na orbitę okołoziemską, potem na najbliższe ciało niebieskie, czyli Księżyc. Musimy jednak zdać sobie sprawę, że te drugie wyprawy trwały zaledwie trzy lata (1969-72), a na powierzchni Srebrnego Globu stanęło łącznie zaledwie 12 ludzi.

Tymczasem warto przypomnieć, że gdzieś tam, daleko od Ziemi, podróżują nasze sondy kosmiczne. Mamy sondy Pioneer 10 i 11, wystrzelone odpowiednio w 1972 i 1973 roku. Misje te zakończono w latach 90. XX w., teraz już lecą jako martwe obiekty (ostatnie sygnały odebrano w 2002 roku). Ale są też „żywe” dwa Voyagery, wystrzelone z Ziemi w 1977 roku. Komunikacja z nimi, aczkolwiek ze sporymi problemami, jest utrzymywana cały czas. Aktualna odległość Voyagerów od Ziemi naprawdę imponuje, wynosi 25 mld km. Jest to więc najbardziej oddalony obiekt wykonany ludzką ręką. Jeśli poczekamy cierpliwie i nic się nie wydarzy, za jakieś 40 tys. lat sonda przeleci o 1,6 roku świetlnego od gwiazdy Gliese 445, czerwonego karła w gwiazdozbiorze Żyrafy.
Przyznam, że jest to bardzo fascynujące. W latach 70., w dobie komputerów wielkości szafy, zbudowaliśmy naprawdę zaawansowane urządzenia, które działają całkiem sprawnie od pół wieku. To prawdziwy triumf nauki i inżynierii.

Pamiętam, jakie wielkie wrażenie zrobiła na mnie powieść Lema „Powrót z gwiazd”. Jeśli ktoś nie czytał, polecam serdecznie. Opowiada ona historię dwóch astronautów, którzy wracają z wyprawy kosmicznej w pobliże gwiazdy Fomalhaut. Lecieli tam z szybkością przyświetlną – z ich punktu widzenia minęło zaledwie 10 lat, natomiast na Ziemi – 127. To już oczywiście inna Ziemia, inni ludzie, obyczaje, technologia. Bohaterowie czują się jak dziwacy, nie mogą znaleźć swojego miejsca, a świat kompletnie nie interesuje się efektami ich podróży. Dość powiedzieć, że informacja o ich powrocie znajduje się na bardzo dalekich miejscach w serwisach informacyjnych.

Przyznam, że czytając ją, byłem zszokowany. No jak to… jak może tak być? Ale po przemyśleniu stwierdziłem, że Lem otworzył mi oczy. Świat Hala Bregga jest bliższy prawdzie niż uniwersum pilota Pirxa, choć jego też kocham wielką miłością. Warto tu jako ciekawostkę dodać, że Lem po latach uważał tę powieść za dość słabą.

W daleki kosmos szlakiem Hala Bregga, a już szczególnie pilota Pirxa, raczej się nie wybierzemy. Znacznie lepiej wychodzi nam latanie dookoła Ziemi. Te loty są już w zasadzie rutynowe, zwłaszcza od czasu, gdy na orbicie znajdują się stacje kosmiczne z wymienianą co jakiś czas załogą. Tu pierwsi byli Rosjanie, którzy już w 1971 umieścili tam stację Salut – aczkolwiek pierwsze próby umieszczenia na niej załogi były niespecjalnie udane. Dość powiedzieć, że pierwszej nie udało się zadokować do stacji, a druga załoga, która tam poleciała, po trwającym 23 dni pobycie, zginęła podczas powrotu na Ziemię. Trzeba też dodać, że program Salut był w zasadzie przykrywką dla wojskowego programu Ałmaz (ros. Diament). Zakończono go w 1991 r.

W 1973 roku Amerykanie wynieśli w przestrzeń stację Skylab, która działała do 1979 r, a po niej nad Ziemią mieliśmy rosyjską staję Mir (ros. Pokój – 1986-2001). W tej chwili mamy na niebie dwie stałe stacje: Międzynarodową Stację Kosmiczną ISS (od 1998) oraz chińską Tiangong 2 (chiń. Pałac Niebiański – od 2016). ISS ma być utrzymana na orbicie do 2030 roku, ale ostatnie zawirowania wokół finansowania NASA mogą termin deorbitacji przyśpieszyć. Co do planów Chińczyków – niewiele wiadomo na pewno. Szacuje się, że popracuje ona jeszcze 10-15 lat. Niezależnie od działania państw istnieją też plany umieszczenia na orbicie komercyjnych stacji budowanych przez konsorcja prywatne.

Warto pamiętać, że nawet na orbicie bliskiej Ziemi można prowadzić bardzo ciekawe eksperymenty naukowe, wykorzystując warunki mikrograwitacji.

Obserwując aktualną scenę kosmiczną, jasno zdajemy sobie sprawę z tego, że w ciągu kilku dekad dokonała się całkowita zmiana paradygmatu, jeśli chodzi o kwestię eksploracji kosmosu. Co prawda istnieją plany wyprawy na Marsa, ale daty są co chwilę przesuwane, więc nie wiadomo, kiedy jest szansa na to, aby człowiek stanął na Czerwonej Planecie. Zarówno NASA, jak i SpaceX, mają swoje pomysły w tej kwestii, ale prawdopodobnie nie zostaną one zrealizowane przed rokiem 2030.
Trzeba bowiem pamiętać, że przez lata dowiedzieliśmy się sporo o tym, jak na organizm człowieka wpływa długotrwałe przebywanie w przestrzeni kosmicznej. Okazało się, że jest ono bardziej niszczące, niż wcześniej przypuszczano. Brak grawitacji, a do tego wszechobecne promieniowanie kosmiczne, które wpływa na ludzi negatywnie, nawet pomimo tego, że ludzie są osłonięci obudową statku kosmicznego. Są to olbrzymie wyzwania, które stoją przed ludźmi projektującymi kolejne wyprawy. Na Księżyc można dolecieć w kilkadziesiąt godzin, ale wyprawa na Marsa to już długie miesiące.
Zapewne na stację kosmiczną będziemy nadal regularnie wysyłać ludzi, ale nic nie słychać o planach dalszych wypraw. Wydaje się, że eksploracja kosmosu będzie teraz opierać się na sondach automatycznych, bezzałogowych. Ma to oczywiście sens. Dzięki takiej koncepcji nie będą niepotrzebnie narażeni astronauci. Wszystko będą wykonywać automaty, prawdopodobnie z coraz większym udziałem AI.


Tu warto wspomnieć, że Polska także włączyła się w program kosmiczny. Oczywiście nie zbudowaliśmy żadnego kosmodromu, ponieważ tak naprawdę go nie potrzebujemy. Nasze niewielkie satelity już od 2012 roku są wynoszone na orbitę jako ładunek komercyjny przez firmy/organizacje wyspecjalizowane w tego typu działaniach (ESA, SpaceX). Prowadzą zarówno badania typowo naukowe, jak też służą do obrazowania Ziemi do celów gospodarczych oraz (przede wszystkim) wojskowych. Temat ten jest na tyle ciekawy i dość mało znany, że poświęcę mu osobny wpis.

Czasami słyszę pytanie: a po co w ogóle wysyłać sondy kosmiczne na krańce Układu Słonecznego? Kosztuje to przecież bardzo dużo. To prawda, ale… trzeba pamiętać, że rozwój technologii kosmicznej walnie przyczynia się także do rozwoju technologii ziemskiej. Garść takich urządzeń to np. bezprzewodowe urządzenia akumulatorowe, odporne na zarysowania szkła okularowe, efektywne filtry do wody, a nawet kostiumy pływackie dla zawodowców. Nie zapomnijmy też o systemie GPS czy (nie)zwykłej folii NRC. No i oczywiście nie możemy zapominać o sprawie bardzo ważnej, a mianowicie o samych badaniach kosmosu. Po co go badamy? Pamiętacie, co odpowiedział George Mallory, gdy spytano go przed ekspedycją, dlaczego chce się wspiąć na Mount Everest? Krótko: bo on tam jest.
No właśnie – kosmos tam jest, więc nic dziwnego, że ludzie chcą go badać. Nie możemy zapominać, że wszyscy jesteśmy dziećmi Wszechświata, zbudowani z pyłu kosmicznego, a każdy nasz atom powstał gdzieś tam, w gwiazdach dawno, dawno temu. W pewnym sensie badamy więc samych siebie.

Jestem bardzo ciekawy opinii czytelników. Czy powinniśmy wysyłać ludzi na Marsa czy księżyce planet Układu Słonecznego? A może powierzyć te misje wyłącznie automatom wyposażonym w sztuczną inteligencję?

__________________________________________

Obrazy w niniejszym wpisie wygenerowano przy pomocy Copilota firmy Microsoft

Kosmiczny śmietnik, czyli historia lubi się powtarzać

Do 4 października 1957 nie nie było tam nic. Tam, czyli w bliskiej przestrzeni kosmicznej. Dziś mamy jedno wielkie, ciągle powiększające się złomowisko. Według szacunków National Geographic (grudzień 2022)1 po ziemskiej orbicie krąży 36 500 obiektów większych niż 10 cm, 1 mln obiektów o średnicy 1–10 cm i 130 mln obiektów o średnicy 1 mm–1 cm. 

Wielkości tych obiektów może nie są imponujące (poza ISS ważącą kilkaset ton i stutonową chińską stacją Tiangong-1), ale pamiętajmy, że po niskiej orbicie lata się z prędkością 27400 km/h. Oznacza to, że satelita (lub metalowy odłamek) o masie 20 g (dwadzieścia gramów) lecący z prędkością 27400 km/h posiada energię kinetyczną równą energii samochodu o masie 1500 kg jadącego z prędkością 100 km/h. 20 gramów to waga sześciennego kawałka żelaza o boku ok. 1,5 cm albo bryłki lodu o średnicy 3 cm. Niedowiarkom polecam obejrzenie początkowych scen filmu „Grawitacja” (resztę można sobie darować, fabuła jest dość miałka).

Kosmiczne śmieci to nie tylko czynne, nieczynne czy porzucone satelity, ich człony lub fragmenty. To też cała masa drobiazgów w rodzaju zestalonych cieczy, oderwanych fragmentów poszycia, drobinek farby lub niespalonych cząstek paliwa z silników na paliwo stałe. Nie są skatalogowane, no bo jak wykryć, zlokalizować i śledzić tak małe obiekty? Nawet najmniejsze drobiny mogą być zagrożeniem dla satelitów, w najlepszym wypadku tworząc na ich powierzchni efekt piaskowania, co jest szczególnie szkodliwe dla paneli słonecznych i optyki teleskopów. 

Istnieje kilka serwisów internetowych katalogujących zdarzenia związane z wystrzeliwaniem satelitów, z których chyba najbardziej kompletny jest Jonathan’s Space Report (JSR)2. Z wykresu przedstawionego na Ryc. 1. wynika, że tylko 10% skatalogowanych obiektów kosmicznych dużego kalibru to aktywne satelity (poza przekaźnikami Starlink, których jest dwa razy więcej niż pozostałych). 

Ryc. 1. Rodzaje obiektów znajdujących się na orbicie. Źródło: Jen Christiansen, na podstawie danych Jonathan’s Space Report.

Analiza danych pokazuje, że po początkowym wzmożeniu zainteresowania Kosmosem w latach 60., 70., 80. i 90. liczba startów spadła, po czym zaczęła gwałtownie, wykładniczo rosnąć. Zadecydowały o tym dwa czynniki, po pierwsze wejście Chin do kosmicznego biznesu, po drugie rosnąca z miesiąca na miesiąc konstelacja satelitów Starlink firmy SpaceX. Ryc. 2. pokazuje roczne liczby startów w poszczególnych latach. I niech te niewielkie w końcu liczby nas nie zwiodą, jeden start Starlinka to około 20 satelitów. 

Ryc. 2. Roczna liczba startów w podziale na państwa. Źródło: https://planet4589.org/space/stats/launches.html

Serwis JSR dostarcza więcej interesujących danych na temat liczby i tonażu śledzonych obiektów3. Jak widać na Ryc. 3. (lewy wykres), ich liczba rośnie wykładniczo, głównie za sprawą satelitów Starlink. Dwa gwałtowne skoki w końcówce pierwszej dekady XXI wieku (Ryc. 4.) to skutki kolizji satelity wojskowego Kosmos 2251 i satelity komunikacyjnego systemu Iridium (2009 rok) oraz chińskiego testu broni antysatelitarnej przeprowadzonego w 2007. Kilka lat później szczątki powstałe podczas tego testu trafiły rosyjskiego satelitę BLITS i do tej pory stanowią poważne zagrożenie. Tonaż krążących po orbicie obiektów rośnie wykładniczo bez zakłóceń (wykres prawy). 

Ryc. 3 Liczba i tonaż śledzonych obiektów na orbitach wokółziemskich. Źródło: https://planet4589.org/space/stats/active.html
Ryc. 4. Wzrost liczby śledzonych obiektów na orbicie. Źródło: General Catalog of Artificial Space Objects 4https://arxiv.org/pdf/2204.10025v1

Ilość śmieci, i to bardziej sztuk niż ton, przeraża. Walnie przyczynilła się do tego inicjatywa biznesowa Elona Muska o nazwie Starlink, która ledwie przekroczyła półmetek. Docelowo liczebność konstelacji satelitów Starlink ma liczyć 12000 obiektów (z możliwością powiększenia do 32000, obecnie jest ich 6800). Według zapewnień SpaceX i warunków zgody Federalnej Komisji Łączności, satelity są wyposażone w silniki umożliwiające im deorbitację i całkowite samozniszczenie. Warto też wiedzieć, że tak wielka liczba aktywnych radiowo obiektów o niezerowym albedo (zdolności do odbijania światła5) stwarza ogromny szum elektromagnetyczny i problemy z obserwacją Kosmosu z ziemskich teleskopów. 

Ryc. 5. Satelity SpaceX pozostawiają smugi światła na tym długo naświetlanym zdjęciu gromady Plejad. Rosnąca liczba satelitów na niebie zagraża astronomii. Źródło: T. Hansen/IAU OAE/Creative Commons

Wspomniałem o wykładniczym wzroście liczby wystrzeliwanych obiektów. Dochodzi do tego rozczłonkowanie satelitów będących już na orbicie wskutek zderzeń z innymi obiektami. Częstość takich przypadków jest proporcjonalna do „tłoku” panującego na orbicie, a tym już rządzi rachunek prawdopodobieństwa. Każda kolizja powoduje powstanie wielkiej liczby odłamków i powiększenie puli.  

Amerykański astrofizyk Donald J. Kessler badając pas asteroid między Marsem a Jowiszem doszedł do wniosku, że nasilający się wykładniczo przez miliardy lat wzrost liczby zderzeń między obiektami będzie generować kolejne zderzenia coraz większej liczby coraz mniejszych obiektów, zwiększając prawdopodobieństwo następowania kolejnych kolizji. W 1978 roku doszedł do wniosku, że ta prawidłowość może być zastosowana do chmury satelitów okrążających Ziemię, ale wzrost będzie kwestią dziesięcioleci. 

Efektem syndromu Kesslera będzie coraz wyższe ryzyko kolizji wystrzelonych obiektów z pędzącym po różnych orbitach złomem, aż do całkowitego uniemożliwienia lotów.

Już w 2011 roku raport US National Research Council stwierdził, że ilość obiektów w przestrzeni osiągnęła punkt krytyczny, i od tego czasu ich ilość będzie się zwiększała samoistnie wskutek wzajemnych zderzeń. Oznacza to, że syndrom Kesslera działa już od kilkunastu lat. Raport kończy się wezwaniem do wprowadzenia międzynarodowych przepisów ograniczających ilość śmieci i wprowadzenia mechanizmów ich utylizacji.

Z prawnego punktu widzenia tak, ale niekoniecznie skuteczna. Oxford English Dictionary definiuje środowisko jako „otoczenie lub warunki, w których żyje lub działa osoba, zwierzę lub roślina”. Bezpośredniego przełożenia, jak widać, nie ma. Ale przecież działalność prowadzona w przestrzeni kosmicznej ma pośredni wpływ na warunki, w jakich żyjemy. Także Traktat o przestrzeni kosmicznej z 1967 roku sugeruje właśnie taką interpretację definicji ekosystemu i środowiska naturalnego. 

W zasadzie tak. Co prawda obecnie montuje się na nich tzw. osłony Whipple’a, rodzaj zderzaków, ale chronią one tylko przed skutkami zderzeń z obiektami o wielkości poniżej 1 cm. Na przykład ISS (Międzynarodowa Stacja Kosmiczna) posiada ponad 100 takich tarcz. Innym sposobem uniknięcia zderzenia jest manewrowanie, skuteczne jedynie w stosunku do obiektu o znanej orbicie lub wykrytego odpowiednio wcześnie.

W historii lotów kosmicznych zanotowano wiele kosmicznych kolizji, między innymi opisana wcześniej, między porzuconym satelitą Kosmos 2251 (950 kg) i satelitą telekomunikacyjnym Iridium 33. Do zderzenia doszło w 2009 roku nad północną Syberią. W wyniku tego wypadku powstały tysiące dużych odłamków, które krążą po orbicie do dziś. 

Jako ilustrację zagrożenia, jakie niesie zderzenie z nawet najmniejszym obiektem, można dać przykład drugiego lotu wahadłowca Challenger, gdzie okruch farby uderzył w szybę wahadłowca, tworząc krater o głębokości połowy grubości szyby.

Ciekawostką jest stosowana obecnie taktyka ochrony pojazdów kosmicznych służąca zabezpieczeniu części dziobowej statku, której spójność, zwlaszcza osłony termicznej, jest szczególnie ważna w misji powrotnej z orbity. Otóż latano „ogonem do przodu” (oczywiście tylko w próżni), gdyż część silnikowa i ładownia są mniej krytyczne pod względem bezpieczeństwa. Także podczas cumowania do ISS wahadłowiec był odwracany, aby lepiej opancerzona część rufowa podczas postoju osłaniała orbiter.

Odśmiecanie Kosmosu jest więc koniecznością. Warto tylko zapytać (retorycznie): skoro syndrom Kesslera jest znany od kilkudziesięciu lat, kto (do diaska) pozwolił Muskowi na takie szaleństwo? I dlaczego do kosztu każdego nowo wystrzelonego satelity nie dolicza się „opłaty recyklingowej”, podejrzewam że porównywalnej z wartością satelity?  

Ryc. 6. Wygenerowany komputerowo obraz obiektów na orbicie okołoziemskiej, które są obecnie śledzone. Około 95% obiektów na tej ilustracji to śmieci orbitalne, tj. niefunkcjonalne satelity. Kropki reprezentują aktualną lokalizację każdego obiektu. Żródło: NASA Orbital Debris Program Office Licencja: Public domain6

Startup o nazwie ClearSpace wymyślił metodę odśmiecania orbity z większych, niedziałających już satelitów, stwarzających poważne ryzyko katastrofalnego zderzenia z sąsiadami. Satelita-odkurzacz po zbliżeniu do obiektu łączy się z nim za pomocą chwytaków, a następnie tak powstały duet deorbituje i spala się w atmosferze. Rozwiązanie zostało już z powodzeniem przetestowane. Warto też wiedzieć, że w projekcie uczestniczy polski zespół inżynierów z Laboratorium Mechatroniki i Robotyki Satelitarnej Centrum Badań Kosmicznych PAN. Niestety, skuteczność rozwiązania łączy się z dużym kosztem neutralizacji jednego obiektu, więc zasadne jest postawione wcześniej pytanie – kto za to zapłaci?

Całkowite oczyszczenie przestrzeni wokółziemskiej ze śmieci to zadanie niewykonalne. Nawet zatrzymanie wykładniczego wzrostu liczby satelitów i ich odłamków będzie bardzo kosztowne i trudne. W dodatku sprzątanie po sobie nic nie wnosi nowego do nauki, jest nieatrakcyjne i niemedialne. Koszty takiego odśmiecania będą musiały ponieść rządy, a z tym wiemy, jak jest. Środowisko naturalne i klimat doprowadziliśmy na skraj katastrofy. I co? I nic, właśnie nowa administracja Stanów Zjednoczonych ogłosiła wycofanie się z porozumień paryskich. Nie miejmy złudzeń, że Kosmos okaże się ważniejszy od ziemskiego klimatu, na ambitnych startupach pewnie się skończy. Chyba, że dojdzie do jakiejś spektakularnej katastrofy, a i wtedy nie wiadomo.  

Pozwolę sobie zacytować odpowiednie wersy z prozy Stanisława Lema, o których przypomniał Marcin Czerwiński, nasz pokładowy lemolog nad lemologami.

„Dzienniki Gwiazdowe” (Podróż Dwudziesta Pierwsza):

Każda cywilizacja w fazie technicznej zaczyna z wolna tonąć w odpadkach, które sprawiają jej ogromne kłopoty, aż wyprowadzi śmietniska w przestrzeń kosmiczną; żeby zaś nie przeszkadzały zbytnio w kosmonautyce, umieszcza się je na specjalnie wyosobnionej orbicie. W ten sposób powstaje rosnący pierścień wysypisk, i właśnie po jego obecności można rozpoznać wyższą erę postępu.
Jednakowoż po pewnym czasie wysypiska zmieniają swój charakter, w miarę bowiem rozwoju intelektroniki trzeba się pozbywać coraz większych ilości złomu komputerowego, do którego przyłączają się stare sondy, sputniki itp. Te myślące odpady nie chcą kręcić się po wieczność w pierściennym śmietniku i pierzchają z niego, zapełniając okolice planety, a nawet cały jej system; faza ta doprowadza do zanieczyszczenia środowiska – intelektem. różne cywilizacje usiłują zrazu rozmaicie zwalczać ten problem; bywa, że dochodzi do komputerocydu, np. umieszcza się w próżni specjalne pułapki, sidła, wnyki i zgniatacze psychicznych wraków, lecz efekt podobnych akcji jest jak najgorszy, wyłapaniu ulegają bowiem tylko wraki najniżej stojące pod względem umysłowym, więc taktyka ta preferuje przetrwanie śmieci najbystrzejszych; łączą się one w gromady i szajki, urządzają naloty i kontestacje, wysuwając trudne do spełnienia postulaty, bo domagają się części zamiennych i przestrzeni życiowej. Gdy im odmówić, złośliwie zagłuszają łączność radiową, włączają się do audycji, nadają własne proklamacje, przez co planetę na tym etapie otacza strefa takich trzasków i wycia w eterze, że bębenki pękają. Właśnie po tym trzeszczeniu można z wielkiej nawet odległości rozpoznać cywilizacje udręczane plagą polucji intelektualnej. Dziwne, jak długo astronomowie ziemscy nie mogli pojąć, czemu Kosmos, podsłuchiwany radioteleskopami, pełen jest szumu i innych bezsensownych odgłosów; są to właśnie zakłócenia będące skutkiem nazwanych konfliktów, które utrudniają poważnie nawiązywanie międzygwiezdnej łączności.

  1. „Powstanie odkurzacz kosmicznych śmieci. W projekt zaangażowani Polacy” https://www.national-geographic.pl/kosmos/zlapac-zamknac-i-spalic-jak-szwajcarski-startup-zamierza-posprzatac-orbite-z-duzych-i-niebezpiecznych-kosmicznych-odpadkow-230222051339/ ↩︎
  2. „Jonathan’s Space Pages” https://keeptrack.space/resources/jonathan-space-report/ ↩︎
  3. „Satellite statistics: Satellite and Debris Population” https://planet4589.org/space/stats/active.html ↩︎
  4. „The Case for Space Environmentalism” https://arxiv.org/abs/2204.10025v1 ↩︎
  5. https://pl.wikipedia.org/wiki/Albedo ↩︎
  6. „Space debris” https://en.wikipedia.org/wiki/Space_debris ↩︎