Górnicy z Limburgii po pracy. A co dwóch z nich trzyma w dłoniach? O tym - w tekście poniżej

NIOSĘ ŚWIATŁO – podziemny metanowy diabeł

Na zdjęciu w nagłówku widzimy górników z Limburgii po pracy. A co dwóch z nich trzyma w dłoniach? Termosy z kawą? Nie. Odpowiedź znajdziesz w tekście poniżej.

Kopalnia Oaks, Barnsley, Yorkshire
Niewielkie miasteczko Barnsley w XVII w. rozbrzmiewało klekotem warsztatów tkackich, a stało się znane dzięki przetwórstwu lnu i późniejszemu rozwojowi handlu lnianym płótnem. Początkowo drobni tkacze pracowali w domowych warsztatach (tzw. cottage industry). Jednak dwieście lat później, wraz z rewolucją przemysłową, produkcja chałupnicza przeniosła się do fabryk i młynów. Do napędu warsztatów tkackich potrzebna była MOC. Początkowo dostarczały jej młyny wodne (np. wzdłuż rzeki Dearne). Ale od lat 40. XIX wieku coraz śmielej zaczęły pojawiać się maszyny parowe, odrywając przemysł od rzek i pozwalając na budowę zakładów tam, gdzie wcześniej nikt ich nie planował. Ekspansja pary w Barnsley nie była niczym wyjątkowym. To właśnie maszyna parowa stała się motorem rewolucji przemysłowej, która gwałtownie zmieniała przemysł Wielkiej Brytanii i świata. I właśnie maszyna parowa wzbudziła nowy rodzaj popytu: zapotrzebowanie na własne paliwo – węgiel.

Silnik parowy Newcomena z 1712 r. – z automatycznym sterowaniem zaworów. Właśnie taki OSTATNI na świecie pracujący silnik został wyłączony w 1934r. w – UWAGA UWAGA – Barnsley

Nowe, wielkie zapotrzebowanie na węgiel spowodowało, że w latach pięćdziesiątych XIX w. kopalnie w regionie zaczęły powstawać jak grzyby po deszczu, a istniejące jęły się rozbudowywać. Węglowe prosperity regionu trwało sto lat – dopiero w latach pięćdziesiątych XX wieku rozpoczął się czas upadku kopalń w regionie. A upadać było czemu: 10 lat później w promieniu 40 km od ratusza w Barnsley istniało nadal 70 kopalń!

Ale w roku 1850 tego upadku nikt w Yorkshire nie przewidywał – tak samo, jak nie domyślano się rychłego upadku przemysłu lniarskiego. Ten potrzebował jeszcze czterdziestu lat, aby przegrać konkurencję z tańszą bawełną. Import lnu z Rosji i Irlandii był drogi, i odtąd, aż do dziś, lniana (łatwo się mnąca) marynarka stała się symbolem luksusu.

Rewolucja przemysłowa
Mnożące się kopalnie węgla działały na populację regionu Yorkshire jak pompa ssąca. Rozrastająca się ludność regionu znajdowała w nich zatrudnienie. Nie brakowało chętnych do ciężkiej roboty pod ziemią. Do regionu zaczęli ściągać ludzie – całe rodziny, nierzadko z dziećmi. Każda para rąk się liczyła. Górnictwo dawało chleb, ale i zabierało zdrowie.

Środa 12 grudnia 1866 była kolejnym zwykłym dniem roboczym w kopalni The Oaks w Hoyle Mill. Pod ziemię zjechało 340 mężczyzn i chłopców: rębacze, nosiciele węgla do szybu, przewodnicy koni ciągnących wagoniki z urobkiem, cieśle (obudowy chodników były drewniane) i w końcu mali chłopcy, których zadaniem było otwieranie i zamykanie drzwi wentylacyjnych, aby umożliwić przejazd wagoników.

O 13:20, gdy pozostała mniej niż godzina do końca zmiany, olbrzymia eksplozja wstrząsnęła okolicą. W promieniu 5km odczuwano wstrząsy przypominające  trzęsienie ziemi. Towarzyszył im ryk podobny do grzmotu. Z szybów kopalni zaczęły wystrzeliwać w powietrze czarne kolumny dymu, pyłu i gruzu.

Kopalnia zamieniła się w piekło.

W grudniu 1866 r. The Oaks w Hoyle Mill  w Barnsley zostały rozerwane przez serię eksplozji, zabijając co najmniej 361 mężczyzn i chłopców, co przez 100 lat pozostawało najtragiczniejszą katastrofą górniczą w Anglii. Rycina przedstawia drugą eksplozję wzmocnioną wybuchem miału weglowego.
Bezpłatnie: London Illustrated
News

O tym, co działo się pod ziemią, aż strach myśleć. Część pracujących zginęła na miejscu. Wielu zostało tam uwięzionych. Na powierzchni uznano, że nikt tego wybuchu przeżyć nie mógł. Jakież było zdumienie obecnych, gdy nazajutrz po wybuchu z jednego z zawalisk wyszło kilku oszołomionych mężczyzn!
To był moment, który tworzył historię i nową etykę działań ratowniczych – taką, która obowiązuje w górnictwie do dziś: akcja ratownicza idzie zawsze PO ŻYWYCH i trwa aż do odnalezienia ostatniego zaginionego!

Przyczyną katastrofy był wybuch metanu, który doprowadził do pożaru. Ogień trawiący podziemia po wybuchu pierwotnym spowodował – drugiego dnia – kolejną eksplozję. Tym razem, obok metanu, wybuchł także pył węglowy.

Wybuch doświadczalny pyłu węglowego. W czasie wybuchu metanu pędzący chodnikiem podmuch fali uderzeniowej podnosi i miesza z powietrzem obecny w chodniku pył węglowy. Jeśli go zapali (a zapali) następuje eksplozja o prędkości np. 200 m/s. Gwałtowny wzrost ciśnienia przy fali wybuchu, wypalenie tlenu oraz wielki wzrost zawartości tlenku węgla zabija wszystkie osoby znajdujące się w okolicy wybuchu

Składane po tragedii raporty donosiły: „Wpływ katastrofy na społeczność miasteczka był ogromny. Praktycznie cała dorosła populacja mężczyzn z kilku ulic w Hoyle Mill tego popołudnia została wyeliminowana. ”

Na miasteczko z szarego nieba opadał deszcz sadzy opisany jako „czarny śnieg”…

Katastrofa w kopalni Oaks była jedną z setek podobnych, jakie zdarzały się w górnictwie (głównie węglowym) na przestrzeni wieków. Ta jednak okazała się tragicznie śmiercionośna – w sumie w obu wybuchach zginęło ponad 380 górników i ratujących ich ochotników. Niektóre ciała odnaleziono dopiero po dwóch latach.
Ale co było przyczyną metanowych wybuchów w tej i w wielu innych tragediach?

* * *

„Spać chodzimy po zmroku”
Do 1880 roku cywilizację po zachodzie słońca ogarniał mrok, który ludzie nieśmiało odsuwali na kilka kroków przy pomocy żywego ognia – łuczyw, pochodni, kaganków i świec.

Dopiero w 1880 roku w USA na scenę wkroczyli panowie Westinghouse i Edison. Każdy z nich miał inną koncepcję produkcji prądu elektrycznego, ale obaj chcieli na końcu linii elektrycznej umieścić to samo: elektryczne źródło światła!

W jednej ze scen filmu o tym sporze – „Wojna o prąd” – Edison wygłasza płomienne przemówienie na schodach nowojorskiej giełdy. Tylko dlatego wiemy, że to budynek na Wall Street, bo pojawia się odpowiedni napis. Ale reszta kadru tonie w ciemności.

Rok 1867, widok na Wall Street. Po lewej Federal Hall National Memorial, na którego schodach majaczył (w mroku) filmowy Edison. Widzimy wprawdzie gazowe latarnie, ale przed wynalazkiem koszulek pana Auera dawały one tyle światła co kilka świeczek.

Szczyt schodów oświetla rząd pochodni, ledwie rozjaśniających postać Edisona i dolną część kolumnady. Natomiast cała reszta – kapitele, fronton, zebrany tłum – pozostają pogrążone w mroku.

Pamiętam, jakie wrażenie w latach 70. zrobiła na mnie scena z serialu „Brygady Tygrysa”. Francuscy detektywi w 1907 roku tropią zło. Osaczają niedobrego złoczyńcę w potrzasku, otaczają jego kryjówkę swymi automobilami. Główny bohater filmu, komisarz Valentin rzuca rozkaz: „Zapalić reflektory!”
I detektywi pędzą do swych pojazdów, odchylają szybki mosiężnych reflektorów i zapalają w nich jakieś marne knociki! Zapałkami zapalają!

Francuski pojazd komisarza Velentina, Clément-Bayard 4M Torpedo. Reflektory o mocy 1 kandeli (o ile to była świeczka, a nie karbidówka) rozsądnie odsunięte od przodu maszyny, aby zasięgiem światła (jakieś 100cm) oświetlać korek chłodnicy (czy woda się nie gotuje). Jazda po zmroku trudna i niewskazana.

Ale dlaczego musimy zajmować się filmowymi impresjami?

Ciemność widzę, ciemność!!
Ano musimy, by sobie uświadomić, że jeszcze zupełnie niedawno jedynym, ale to naprawdę jedynym źródłem sztucznego światła był otwarty ogień. Coś się musiało palić, dając lepsze lub gorsze źródło fotonów, które – uderzając w czopki i pręciki dna oka etc…
No właśnie: było ciemno. Praktycznie do 1853 r., kiedy to pierwszy raz użyto we Lwowie lamp naftowych Łukasiewicza (sala operacyjna!), palono łuczywa, drewno, kaganki olejowe, łojowe i świece. Światła było z tego niewiele, ale za to powstawało sporo kopciu, często specyficznego zapaszku, a niekiedy i dymu…

Model lampy naftowej Łukasiewicza. Oryginał zamiast szkła miał szybkę z półprzejrzystej miki (romantico!), miał jasność jak 8-10 świec. Dzięki temu oświetleniu stała się możliwa pierwsza nocna operacja chirurgiczna. Wcześniej operacje były prowadzone wyłącznie za dnia, więc lampa naftowa była rewolucją. Pacjenci „ostrzy” trafiali na stół dopiero przy świetle dnia…

W 1862 niemiecki chemik Wöhler opracowuje sposób otrzymywania karbidu (węglika wapnia), który w kontakcie z wodą wytwarza palny gaz – acetylen. Ten, użyty jako paliwo w lampie karbidowej, jest przełomem: daje silne, jasne (10 razy jaśniejsze od kaganka!), białe, miłe dla oka światło. Znakomicie rozświetla duże przestrzenie, ale do wnętrza mieszkań się nie nadaje. Karbid paskudnie śmierdzi, zanieczyszczony jest fosforem i siarką, dającymi ostatecznie fosforowodór PH₃ (zapach gnijącej ryby) i siarkowodór H₂S (smród gnijących jaj), więc do lat 40. XX wieku sprawdzał się idealnie do oświetlania kopalń, lokomotyw, a nawet rowerów, lecz nie pomieszczeń mieszkalnych. Uczyć się przy takiej lampie raczej się nie dało (Młodzież słucha! Ona się uczy!).

Inna sprawa, że od otwartego ognia nadal odejść się nie udawało. I teraz ten płomień gorejący wprowadzamy do kopalnianych, zamkniętych przestrzeni…

Skąd w kopalni bierze się metan?
W kopalniach węglowych ze złoży węgla w sposób naturalny uwalnia się metan. W dawnych sztolniach, które były dość płytkie, metanu było stosunkowo mało. Ale po im głębsze pokłady sięgano – tym bardziej wzrastała ich metanowość. Na większych głębokościach w złożach węgla kamiennego wysokie ciśnienie i wyższa temperatura plus miliony lat wolnego czasu na taką reakcję – przetworzyły materię organiczną i węgiel w gazowy metan i inne węglowodory. Węgiel czy łupki na większej głębokości są bardziej „dojrzałe” geotermalnie i zawierają więcej uwięzionego gazu.

W polskich kopalniach węgla kamiennego metanowość złoża może wyglądać na przykład tak:
głębokość 500 m – metanowość wynosi ok. 2–6 m³ CH₄ na tonę węgla
głębokość 1000 m 8–15 m³ CH₄/tonę
Powyżej 1200 m: ilość metanu może przekraczać 20 m³ CH₄/tonę i więcej

Współczesny kombajn węglowy potrafi w godzinę urobić ze ściany 200 ton węgla, z których uwalniają się setki metrów sześciennych metanu.

METAN to bardzo palny (przecież to „gaz ziemny”!), lżejszy od powietrza, bezwonny gaz. Gromadzi się w szczelinach i porach skał, a także jest absorbowany przez powierzchnię węgla. Może też tworzyć „kieszenie metanowe”, a ilość zgromadzonego tak pod wielkim ciśnieniem gazu bywa olbrzymia.
W kopalni metan cały czas przesącza się do wolnej przestrzeni chodników i wyrobisk. Jest to o tyle groźne, że mieszając się z powietrzem (w stężeniu 4%–15%) tworzy ogromnie wybuchową mieszaninę.
Eksplodujący metan to temperatura 1500°C, DEMOLUJĄCA fala uderzeniowa, wypalenie dostępnego tlenu i powstanie tlenku oraz dwutlenku węgla. Jeśli ludzi pracujących w okolicy zapłonu nie zabił natychmiast wybuch i temperatura, zabije ich uduszenie i zaczadzenie.

Ocalony w wybuchu metanu górnik opisuje wybuch: 3,37 min

Wybuch metanu bez trudu może zainicjować kolejną eksplozję – wszechobecnego w kopalni węgla pyłu węglowego. Ten, rozpylony w powietrzu przez falę uderzeniową, wybucha jak metan.

Pokaz wybuchu pyłu węglowego w doświadczalnym chodniku kopalni „Barbara”

Miejsce takie jak podziemna kopalnia, to skrajnie nieprzyjazne środowisko, pełne naturalnych niebezpieczeństw czyhających na pracujących w niej ludzi. Ciemność, wilgoć, fatalna jakość powietrza, ryzyko zawalenia się ścian chodników, i w końcu – różne gazy. Gazy, które mogą doprowadzić do błyskawicznej śmierci wszystkiego, co żywe, albo zabijać po cichu, niepostrzeżenie.
Metan, tlenek i dwutlenek węgla, siarkowodór, a także „dyscyplina” dodatkowa – radon.

Przed dwustu laty i wcześniej górnicy nie mieli świadomości, ani czym dokładnie jest metan, ani jak go wykrywać. Nie istniały skuteczne systemy wentylacji ani czujniki gazu. Kopalnie były słabo przewietrzane, więc metan gromadził się w wyrobiskach często i w dużych ilościach.

Do oświetlania podziemi używano otwartych płomieni (świec, kaganków olejnych, pochodni), co w połączeniu z obecnością metanu prowadziło do tragicznych wypadków. Wystarczyła iskra, by doszło do eksplozji, która często kończyła się śmiercią dziesiątek, a czasem setek górników.

Eksplozje były nagminne i nagminnie śmiertelne. Charakterystyczne poparzenia u ocalałych z takich katastrof obejmowały części ciała, które były odkryte: twarz, szyję, dłonie wystające z koszuli. W głębszych, gorętszych i bardziej wilgotnych kopalniach ludzie pracowali rozebrani do pasa, przez co poparzenia były rozleglejsze. W większości wypadków wspólnym typem urazu były poparzenia dróg oddechowych – bardzo poważna, fatalnie rokująca kontuzja.

Brak wiedzy i skutecznych środków zapobiegawczych sprawiał, że eksplozje były praktycznie nieuniknione.
W niektórych kopalniach śmierć górników z powodu wybuchu metanu była tak powszechna, że traktowano ją jako „ryzyko zawodowe”. Metan nazywano „cichym zabójcą” – był bezwonny, niewidoczny i zdradliwy. W polskich kopalniach zwano go „ogniem gazowym”.

Krajobraz po eksplozji:
Co pozostaje w chodnikach po wybuchu metanu? W lutym 1876 roku w kopalni Jabin w Saint-Étienne doszło do potężnego wybuchu metanu, w wyniku którego zginęło 216 górników. Jeden z uczestników akcji ratunkowej opisał dramatyczne sceny:
„W zawalonym przekopie oddychało się ciepłym i dusznym powietrzem. (…) Wszędzie na drodze widziałem jedynie trupy. To było straszne. Kilku nieszczęśników znaleźliśmy w sczepionych i zwęglonych grupach. (…) Spektakl, jaki przedstawiało wnętrze kopalni w bladym świetle naszych lamp, z pozbieranymi odpadami, zniszczonymi chodnikami i hekatombą trupów, miał w sobie coś z fantastyki.”

22 grudnia 1985 roku w kopalni „Wałbrzych” doszło do wybuchu metanu na głębokości około 671 metrów. Zginęło 18 górników. Daniel Klamecki, jeden z ocalałych, wspomina:
„Uciekaliśmy w niemal całkowitej ciemności. Zapylenie było tak duże, że żeby utrzymać kierunek, trzymaliśmy się lin podtrzymujących taśmy górnicze biegnące wzdłuż chodnika. Pod nogami czuliśmy ciała tych, którzy zginęli. Kto wie, może to, że ich nie widzieliśmy, pomogło nam nie wpaść w panikę i uratowało życie?”

200 lat temu sytuacja wyglądała – szczerze mówiąc – na beznadziejną.

Splot szczęśliwych i wesołych przypadków
Na szczęście zimą roku 1778 w Penzance w Kornwalii urodził się chłopczyk – Humphry Bartholomew Davy. Jako nastolatek swoją przyszłość widział w twórczości literackiej. Ale znowu szczęśliwie – jako szesnastolatka oddano go do terminu u miejscowego aptekarza.

Humphry Bartholomew Davy, tu jako dwudziestokilkuletni profesor. U kresu życia twierdził, że największym osiągnięciem w jego karierze było odkrycie Michaela Faradaya

I się zaczęło! Zainteresował się chemią, samodzielnie budował aparaty chemiczne i przeprowadzał eksperymenty – nie zawsze bezpieczne. Raz prawie doprowadził do wybuchu w rodzinnym domu. Jego zainteresowania zwróciły uwagę dwóch uczonych, którzy zarekomendowali go pracy w bristolskim Pneumatic Institution. Właśnie tam zaczął eksperymentować z podtlenkiem azotu – znanym dziś jako gaz rozweselający. Jako pierwszy dokładnie opisał jego działanie. Sam zresztą też wdychał go dla testów, ku rozbawieniu obserwatorów.

Test przed kamerami z wdychaniem podtlenku azotu. Szczególna wesołość zawodników od 1,10 minuty. a potem jest juz tylko BARDZIEJ. Trudno sobie wyobrazić, jak ze szczęścia wije się sir Humprey, ale trzeba próbować!

Davy szybko zdobył sławę błyskotliwego eksperymentatora. W wieku 23 lat (sic!) został profesorem chemii w Royal Institution w Londynie, gdzie rozpoczął prowadzenie wykładów. Sala wykładowa pękała w szwach, a jego pokazy były popularne jak teatr – Davy celowo robił „efektowne” eksperymenty z ogniem i wybuchami. Z tego okresu przypisywane mu jest stwierdzenie: „Przeprowadzę teraz doświadczenie z trującym gazem i gdybym podczas doświadczenia się przewrócił, to proszę mnie wówczas wynieść na świeże powietrze. Wykład byłby na tym skończony.”

Uświadommy sobie, że w roku 1800 znano dopiero 31 pierwiastków chemicznych. Do końca XVIII wieku pierwiastki odkrywano głównie metodami fizycznymi i prostymi reakcjami chemicznymi, a były to głównie te występujące w przyrodzie w postaci wolnej lub te łatwe do wydzielenia z rud (złoto, miedź, żelazo, cynk, węgiel, siarka, tlen, azot…). Epoka, u której początku stanął Davy, powiększyła tę liczbę do ponad 90 pierwiastków. I to Davy spektakularnie otworzył listę nowych odkryć, kiedy „zainteresował się” prądem elektrycznym i elektrolizą stopionych soli – i w efekcie wydobył na światło dzienne sód, potas, wapń, magnez, stront, bar i bor.

Lampa Davy’ego – światełko w ciemności
W roku 1815 bardzo już znanego sir Humphry’ego Davy`ego poproszono go o pomoc w rozwiązaniu problemu nagminnych eksplozji w kopalniach węgla. Górnicy ginęli przez wybuchy metanu wywoływane przez zwykłe lampy z otwartym ogniem. Davy w tym czasie był już nie tylko słynnym uczonym, ale i docenianym wynalazcą. Ustalił, że to otwarty ogień inicjuje zapłon palnego gazu zawartego w powietrzu, dlatego skupił się na odcięciu kontaktu płomienia z otoczeniem. Zbudował lampę (potem nazwaną lampą bezpieczeństwa), która w bardzo prosty i skuteczny sposób ten kontakt przerywała.
W lampie było paliwo (wówczas olej wielorybi, potem olej roślinny), był knot, był płomień – ale płomień ten otaczała „koszulka” z gęstej metalowej siatki.

Dojrzały prototyp lampy Dave`ego, który wszedł do użycia przez górników: zbiornik paliwa, knot, siatka ochronna. Brak jest jeszcze jakichkolwiek osłon wrażliwej metalowej siatki, dlatego była ona podatna na mechaniczne uszkodzenia i tym samym ekspansję płomienia na zewnątrz

Istotą odkrycia Davy’ego był fakt, że płomienie nie mogą rozprzestrzeniać się przez małe otwory w metalowej siatce: rozpoczął serię eksperymentów z metalowymi rureczkami i siatkami o różnych rozmiarach i gęstościach, zanim znalazł odpowiednią wielkość oczek do użycia w ostatecznej wersji swojego wynalazku. Kluczowe było również użycie siatki metalowej, ponieważ druty pochłaniały ciepło płomienia i schładzały go.

Aby ogień płonął, wymagana jest wysoka temperatura. Zwykle po zapaleniu płomienia niezbędne ciepło zapewnia reakcja chemiczna samego ognia, co pozwala mu przetrwać aż do wyczerpania paliwa. Kiedy płomień styka się z metalową gazą lampy Davy’ego, płomień jest chłodzony do tego stopnia, że gaśnie w miejscu kontaktu w siatką.

Znakomity eksperyment pokazujący, jak postęp płomienia może zostać łatwo hamowany metalową siatką lampy bezpieczeństwa. To, co najbardziej lubimy (czyli wybuchy, a raczej ich zupełny brak) startują w 2,13 minucie filmu

Lampa wydawała się być idealnym rozwiązaniem problemu w kopalniach metanowych. Oprócz bezpiecznego (raczej słabego) światła dawała jeszcze dodatkową, ogromną korzyść: pracowała jak wskaźnik obecności metanu w powietrzu chodnika. Płomień, czerwonawo-żółty w swojej naturze (olej wielorybi), w obecności metanu wydłużał się, stając się jednocześnie jasnoniebieski. Im większa zawartość metanu – tym wysokość płomienia rosła. Wystarczyło więc lampę podnieść pod strop chodnika (metan jest lżejszy od powietrza) i obserwować płomień. Ale to nie wszystko: lampa zbliżona do spągu chodnika mogła wskazać na obecność dwutlenku węgla lub siarkowodoru, który powoduje przygasanie płomienia (stwierdzono, że lampa Davy’ego gaśnie, jeśli zawartość dwutlenku węgla osiąga ponad 5% i zawartość tlenu spada do 17%).

Lampa bezpieczeństwa w cennej modyfikacji: giętką i podatną na uszkodzenia siatkę osłonięto czterema metalowymi prętami zwieńczonymi gustownym daszkiem z haczykiem. Dzięki temu lampę można na stałe podwiesić u stropu chodnika jako stały element wykrywający metan. Zapas paliwa wystarczał na 14 godzin pracy.

Lampa Davy`ego w niezmienionej co do zasady działania formie używana była przez górników na całym świecie przez kolejne 100 lat. Nieco modyfikowano jej kształt, dla pewności dodawano drugą siatkę, szklany klosz, zmieniono paliwo z oleju wielorybiego na olej mineralny, a po 50 latach na benzynę (stąd wśród polskich górników popularna jest nazwa „benzynka”). Zbiorniczek lampy z 50 g benzyny pozwala na jej pracę przez 14 godzin.

Aby wzmocnić efekt pomiarowy lampy, 60 lat po wynalazku Davy`ego niemiecki inżynier Franciszek Pieler (koniec swej kariery zawodowej i życia spędził w Rudzie Śląskiej) wprowadził proste a cenne ulepszenia. Jako paliwo zastosował spirytus, który pozwala na bardzo dokładne określenie zawartości metanu. Spirytusowy płomyk wykrywa metan w bardzo niskim stężeniu – ¼%.

Modyfikacja lampy Davy`ego – spirytusowa lampa Pielera. Jest daszek, sa pręty, jest haczyk, ale dodatkowo są dwie blachy z otworkami i wycechowaną skalą do pomiaru wysokości płomienia.

Lampa Pielera ma zarówno wyższy komin, jak i wewnętrzną siatkę, dzięki czemu płomień alkoholu, rosnący pod wpływem domieszki metanu do ponad 10 centymetrów, ma wystarczająco dużo miejsca. Klosz jest wyposażony w dodatkowe blachy, w których wytłoczono otwory pełniące funkcję skali (¼, ½, ¾, 1…1¾). Dzięki temu można z dokładnością do ćwierci procenta odczytać zawartość metanu w powietrzu.

Stężenie metanu można odczytać na skali:

  • przy stężeniu ¼% sino-niebieski płomień o niewyraźnych konturach osiąga wysokość 3 cm;
  • przy stężeniu ½% sino-niebieski płomień ma przy palniku wyraźną sylwetkę i osiąga wysokość 5–6 cm;
  • przy stężeniu ¾% płomień jest wyraźnie niebieski, ma wyraźne kontury i osiąga wysokość 7,5 cm;
  • przy stężeniu 1% intensywnie niebieski płomień o wyraźnych konturach osiąga wysokość 9 cm;
  • przy stężeniu 1¼% intensywnie niebieski płomień o wyraźnych konturach osiąga wysokość 10 cm;
  • przy stężeniu 1½% intensywnie niebieski płomień o wyraźnych konturach osiąga wysokość 12 cm;
  • przy stężeniu 1¾% jaskrawy niebieski płomień o ostrych konturach osiąga koniec siatki;
  • przy stężeniu 2% jaskrawy niebieski płomień sięga krańca komina, a siatka znajduje się w jego wnętrzu.

Stężenie 2% metanu to sygnał do natychmiastowej ewakuacji ludzi z zagrożonego metanem rejonu.

Lampa Pielera nie była już źródłem światła, bo płomień spirytusowy jest bardzo blady (dlatego w słynnej scenie z płonącym spirytusem w filmie „Popiół i diament” w kieliszkach płonie wysokooktanowa benzyna), ale spełniała bezcenną rolę pomiarową i ostrzegawczą. By polepszyć oddawanie ciepła płomienia i zredukować niebezpieczeństwo zapłonu oraz eksplozji metanu, wszystkie części lampy są ze sobą mocno skręcone metalowymi śrubami po to, by ciepło płomienia oddawane było do otoczenia całą powierzchnią metalowej lampy i ewentualne zmieszane z metanem powietrze nie mogło się zapalić od płomienia ani od rozgrzanych części lampy.

Obok Davy’ego na podobny pomysł lampy wpadł inny wynalazca – George Stephenson. Obie konstrukcje ujawniono światu w zbliżonym czasie, co doprowadziło do „nieporozumień” rozstrzyganych później w nieprzyjemnych procesach sądowych. Należy dodać, że w pewnym momencie procesy były toczone niejako „o pietruszkę”, ponieważ Davy zrzekł się pieniędzy za swój wynalazek, udostępniając go na zasadzie górniczego open source.

Lampa Stephensona zamiast siatki używała cylindra z blachy z szeregiem niewielkich otworów. Swoje zadanie spełniała podobnie jak konstrukcja siatkowa, choć ilość światła była zauważalnie mniejsza. Aby to zmienić, konstruktor zastosował szklany klosz, który był jednak podatny na stłuczenie. Niemniej lampa, zwana później przez użytkowników lampą Geordie, miała dużą zaletę: wydłużający się pod wpływem metanu płomień osiągał wysokość komory spalania lampy i gasł. W lampie Davy’ego niegasnący płomień rozgrzewał całe urządzenie do niebezpiecznie wysokiej temperatury.

Praca z lampą bezpieczeństwa: nie tego się spodziewano
Po pierwszej demonstracji możliwości lampy Davy`ego jeden z dziennikarzy napisał: „Lampa zapewnia górnikowi absolutne bezpieczeństwo dzięki doskonałej wentylacji kopalni Whitehaven i zastosowaniu cennego instrumentu Sir Humphreya”.
A jednak ta prognoza nie sprawdziła się: wypadki spowodowane eksplozją „karbonizowanego wodoru”, które miały miejsce w ciągu następnych trzydziestu lat, tylko w sztolniach Whitehaven zabiły 137 osób!! Komisja Specjalna ds. Wypadków w Kopalniach poinformowała w 1835 r., że: „wprowadzenie lampy Davy`ego doprowadziło do wzrostu liczby wypadków w kopalniach.”
Powód był paradoksalny: bezpieczna lampa zachęcała do pracy w częściach kopalni, które wcześniej były zamknięte ze względu na zbyt wielkie niebezpieczeństwo metanowe! Na przykład w 1835 r. 102 mężczyzn i chłopców zginęło w wyniku eksplozji ognia w kopalni Wallsend pracującej na wyrobisku Bensham, opisanym podczas kolejnego dochodzenia jako „skrajnie niebezpieczny, wymagający najwyższej staranności”.

Lampy musieli kupować sami górnikcy, a nie pracodawcy. Taka tradycja: zgodnie z nią górnicy kupowali własne świece w sklepie firmowym. Przepisy kopalń nalegały, aby używać tylko tych lamp. W praktyce przepisy te nie były ani przestrzegane, ani egzekwowane. Górnicy nadal woleli lepsze oświetlenie od ciemnawej lampy bezpieczeństwa.
Po dwóch wypadkach w kopalni Cumberland, których powodem były odkryte płomienie, Królewska Komisja ds. Zatrudnienia Dzieci skomentowała zarówno brak uczenia się po poprzednich wypadkach, jak i „dalszą absurdalność noszenia lampy Davy`ego w jednej ręce ze względów bezpieczeństwa, a nagiej zapalonej świecy w drugiej. Kiedy takie postępowanie jest dozwolone w kopalniach dwóch najbogatszych właścicieli węgla w królestwie, przestajemy się zastanawiać nad wszystkim, co może mieć miejsce w małych kopalniach prowadzonych przez ludzi bez kapitału i wiedzy”.

Innym powodem wzrostu liczby wypadków była wrażliwość lampy na uszkodzenia. Nieosłonięta metalowa siatka mogła zostać łatwo zniszczona: gdy tylko pojedynczy drut pękł lub zardzewiał, lampa stawała się niebezpieczna.
Dodatkow w dziewiętnastowiecznych realiach pracy w kopalniach ostrzegawcze stany płomienia lampy nie zawsze były zauważane na czas.

Skoro same lampy bezpieczeństwa nie wystarczały, szukano sposobu pozbycia się metanu. Ustawa o kopalniach z 1860 roku określiła warunki wentylowania kopalń, aby przewietrzać zametanowane chodniki powietrzem zewnętrznym wtłaczanym na dół. To był strzał w dziesiątkę, stosowany do dzisiaj! W ten sposób rejony wydobycia miały stawać się (w zwykłych okolicznościach) zdatne do pracy górników. Ustawa wymagała także, aby lampy bezpieczeństwa były sprawdzane i bezpiecznie umieszczane w kopalni przez należycie przeszkoloną, upoważnioną osobę.

Kłopot z jasnym oświetleniem miejsca pracy pod ziemią istniał bez przerwy, nawet gdy używano lamp nowych i czystych (z nieokopconymi siatkami). Ich światło było po prostu słabe, a w warunkach zapylenia w miejscu pracy problem oświetlenia nadal był ogromny. Jego rozwiązanie przyniosło dopiero oświetlenie elektryczne dostępne i wprowadzane pod koniec XIX wieku.

A jak mierzy się obecność metanu dzisiaj?
Przełom w wykrywaniu metanu nastąpił w 1927 roku, gdy dr Oliver Johnson, pracownik Standard Oil Company, opracował pierwszy czujnik katalityczny. Składał się on z dwóch elementów: aktywnego (katalitycznego) i referencyjnego (nieaktywnego). Element aktywny pokryto katalizatorem, najczęściej platyną lub palladem, który umożliwiał spalanie metanu w niższej temperaturze – około 500°C. Element referencyjny, niereagujący z gazem, służył do porównania.

Oba elementy podgrzewano do temperatury 400–600°C za pomocą prądu elektrycznego. W obecności metanu gaz reagował z tlenem na powierzchni katalitycznej elementu aktywnego, ulegając spalaniu bez otwartego płomienia. Proces ten zwiększał temperaturę elementu aktywnego, co powodowało wzrost jego oporu elektrycznego (zgodnie z zasadą termistorową). Czujnik porównywał opór elementu aktywnego z oporem elementu referencyjnego, który pozostawał niezmieniony, ponieważ nie reagował z gazem. Różnica w oporze była proporcjonalna do stężenia metanu w powietrzu, co pozwalało na generowanie sygnału elektrycznego wskazującego poziom gazu.

W Polsce również rozwijano własne konstrukcje metanomierzy, dążąc do uniezależnienia się od importu (horror „wkładu dewizowego”). W latach 70. XX wieku w katowickim Ośrodku Badawczym Elektroniki i Automatyki Górniczej SMEAG (późniejszym EMAG) inż. Aleksander Pańków, pracownik Zakładu Metanometrii, wraz z zespołem opracował i opatentował czujnik katalityczny do indywidualnego metanomierza przeznaczonego dla każdego górnika.*

Detektor składał się z platynowego drucika zwiniętego w malutką sprężynkę. Ten miniaturowy element zanurzano w roztworze tlenku glinu, który tworzył warstwę o dużej powierzchni, przyjmującą katalizator – pallad. Element referencyjny, czyli druga spiralka, pokryty był jedynie warstwą tlenkową, bez katalizatora. Obie spirale umieszczano w osłonach przeciwogniowych (jesteśmy przecież w metanowej kopalni!) i podgrzewano prądem elektrycznym pochodzącym z akumulatora lampy czołowej, którą każdy górnik miał przymocowaną do hełmu. Niewielka różnica temperatur między elementami generowała napięcie, które przekładało się na wychylenie wskazówki urządzenia, widoczne dla użytkownika metanomierza. Pomiary były bardzo precyzyjne i umożliwiały wykrywanie szerokiego zakresu stężeń metanu.

Współczesne czujniki interferencyjne działają na zasadzie porównania przepuszczalności optycznej czystego powietrza w komorze referencyjnej z powietrzem w sąsiedniej komorze badawczej. Podczas pomiaru powstają prążki interferencyjne, których odchylenie jest proporcjonalne do stężenia metanu.

Współczesna amerykańska trójca pomiarowa noszona przez górników odpowiedzialnych za bezpieczeństwo w kopalni: anemometr do pomiaru prędkości przepływu powietrza, metanomierz G-70 i – UWAGA – lampa bezpieczeństwa do wykrywania niskiego stężenia tlenu (black dump)

Współcześnie, mimo zaawansowanych urządzeń pomiarowych, wciąż dochodzi do wybuchów metanu. Przyczyny są różne, ale znaczącą rolę odgrywa tzw. czynnik ludzki. Nawet dokładne i natychmiastowe wyniki pomiarów okazują się bezużyteczne, jeśli są ignorowane. W pogoni za realizacją planu, terminowym wykonaniem prac czy uniknięciem przestojów w wyrobisku (np. na czas wywietrzenia do bezpiecznego poziomu) wskazania przyrządów bywają świadomie pomijane. Czujnik metanu można zasłonić kurtką, umieścić w strumieniu świeżego powietrza z lutni (przewodu doprowadzającego czyste powietrze z powierzchni) lub dokonać tendencyjnej „interpretacji wyników”.
Takie wnioski płynęły z dochodzeń prowadzonych po kopalnianych tragediach ostatnich dekad.

* Prywatnie Pańków był (i jest) alpinistą i himalaistą z prężnego Gliwickiego Klubu Wysokogórskiego. Jak pisze Krystian Żymełka o EMAG-u: „Tak się dziwnie składało, że w zakładzie tym zatrudniony był także Jerzy Kukuczka, najsłynniejszy polski himalaista. Celowo napisałem »zatrudniony był«, by odróżnić jego faktyczny status od statusu Aleksandra Pańkowa, który oprócz wspinaczki aktywnie wykonywał zawód inżyniera”.

Bitwa pod Sadową: wystrzelamy ich jak kaczki

CZĘŚĆ II

SADOWA: technikalia, czyli to, czego albo szukamy, albo co omijamy
W naszej opowieści kilkukrotnie przewija się motyw pruskich karabinów, „co kosiły wrogów niczym łany zboża”. Parę razy pojawia się określenie „karabin odtylcowy”. Pochylmy się więc nad tym technicznym detalem, który (między innymi) stał się powodem pruskiego sukcesu w wojnie 1866 r.
Ale aby dobrze zrozumieć karabinowy przewrót, jakiego dokonał pruski karabin Dreysego, musimy odrobinę cofnąć się w czasie…

Historia broni palnej nie mogłaby się rozpocząć bez chińskiego wynalazku prochu. Proch czarny, dymny ( bo po jego wystrzale dym zupełnie przesłania strzelcowi widok celu) pojawił się w Państwie Środka około IX w. n.e. Dzięki kontaktom z Bliskim Wschodem i Mongołami (do najbardziej znanych polskich kontaktów należy chyba Kontakt pod Legnicą) ten materiał miotający dotarł do Europy w wieku XIII.

Matthäus Merian w roku 1630 przedstawia kontakt Europy z Tatarami na miedziorycie „Wielka klęska chrześcijan pobitych przez Tatarów”

Przepis na proch praktycznie nie zmienił się do dzisiaj: wystarczy zmieszać drobno zmieloną siarkę, węgiel drzewny i saletrę potasową. Gotowe.

Ta ciemnoszara mieszanina ma kilka wad, z których najważniejsza to higroskopijność: saletra łapczywie pije wilgoć z powietrza, a jak „prochy zawilgną”, to ze strzelania zwykle nic nie wychodzi. Pewnym rozwiązaniem jest silne sprasowanie mieszaniny i pokruszenie na drobne ziarna: taki granulat jest znacznie na wilgoć odporniejszy i z wygodniejszy w wsypywaniu w odpowiednie rury i tutki.

Czarny proch o granulacji 0,5mm-0,8mm. Domena publiczna, autor Jacek Halicki

Czarny proch rozsypany luzem na otwartym powietrzu (na przykład na białym stoliku ogrodowym mojej babci) pali się błyskawicznie wesołym płomieniem, wcale nie eksplodując. Powstają przy tym kłęby gryzącego płuca dymu o zapachu palonej siarki, a na ogrodowym stoliku pozostaje (no kto by się spodziewał!) zwęglony, wgłębiony krater. Temperatura takiego spalania to jednak kilkaset stopni. Babcia, właścicielka stolika, rozjuszona szkodami udziela przykrej reprymendy, a stolik, choć malowany wielokrotnie, zwęgloną dziurę ma do dzisiaj.

Jeśli jednak naszym zamiarem nie jest uszkadzanie stolików, a porządny wybuch, który będzie miał i odpowiednią żwawość, i sporą siłę eksplozji, wówczas proch winniśmy wsypać do zamkniętej przestrzeni. Dobrze jest go tam solidnie ubić. Ta przestrzeń to na przykład rura, którą tradycja każe nazwać lufą. Proch wsypany do stojącej lufy opada na jej dno. I tam, z pomocą jakiegoś tłoczka, stempelka czy innego tłuczka trzeba go mocno uklepać.

Ale skąd brać odmierzoną dawkę prochu (zbyt wielki prochowy ładunek rozerwie nasz samopał!)? Strzelec nosił ze sobą rodzaj aplikatora – prochownicę, zwykle pojemnik z rogu, skóry lub metalu, zakończony rureczką z dźwigienką. Rurka prochownicy wsadzona w lufę po naciśnięciu dźwigienki upuszczała odmierzoną, zawsze taką samą naważkę prochu. Rozwiązanie bezpieczne, ale czasochłonne.

Metalowe prochownice Colt i Remington (do lufy) i prochowniczka (pośrodku) służąca do podsypywania panewki
Arkebuzer używający prochownicy. Zwróćmy uwagę, że u boku przytroczony ma kawał jakiejś białej broni . Po pierwszym strzale do atakującej konnicy nie będzie czasu na naładowanie (ponad minutę) i drugi strzał…

Na ubity stemplem proch wpuszczano ołowiany pocisk: czasami kula miała średnicę mniejszą od kalibru lufy. Więc aby nie wypadła po przechylaniu lufy w dół, likwidowano luzy między lufą a pociskiem jakąś uszczelką. Ta przy okazji uszczelniała lufę, by gazy prochowe nie marnowały się uciekając przez szpary. Rolę uszczelki spełniał kawałek szmatki, papieru czy filcu. Dla wygody nazwiemy ją flejtuchem. Flejtuch owijając kulę poprawiał celność.

Kiedy nasze pacholęce zabawy na dworze („na dworze”, bo przecie rodzina pochodzi spod Lwowa) były zbyt beztroskie, wracaliśmy do domu brudni „jak nieboskie stworzenia”(określenie mamy) albo jak flejtuchy (ojciec). To urocze określenie „flejtuch” to piękne spolszczenie naszego strzeleckiego uszczelnienia (w oryginale „Fliegendes Tuch”- latająca szmatka). W czasie strzału ciężka kula leciała daleko do celu, ale lekka szmatka oddalała się od wylotu lufy tylko na kilka metrów. W postaci brudnego (proch jest – przypominam – czarny!) strzępka spadała kilka kroków przed strzelcem.

Zarówno pierwsze samopały, jak i współczesna broń strzelecka działają na tej samej zasadzie: ciasno nabity w solidną rurę proch spala się błyskawicznie (co potocznie nazywamy wybuchem). Napotykający „otwór czyli szczelinę” gaz uchodzi w jej kierunku. Praw fizyki pan nie zmienisz. Jeśli ów otwór skierujemy na cel, a na prochu położymy kulkę, zostanie ona wybuchem ładunku wyrzucona do przodu. Przepis na przykrości (osoby stojącej vis-a-vis rury) mamy jak w banku.

W wieku XVI, kiedy armie brytyjska, francuska i szwedzka wprowadziły do standardowego wyposażenia muszkiety, pojawiła się wielka innowacja procesu ładowania – papierowe patrony. W papierowej tutce zawinięty był odmierzony ładunek prochu, kula i czasem przybitka. Ładownice pojedynczego żołnierza zawierały kilkadziesiąt takich gotowych ładunków. W czasie wojen napoleońskich patrony weszły do powszechnego użycia wszystkich walczących wówczas armii, a do ich przygotowania w fabrykach amunicji zatrudniano kobiety.

Typowy patron owinięty w papier. Papier wyraźnie pochodzi z recyklingu. Po lewej widać kształt owiniętej ołowianej kuli, po prawej zawinięta końcówka papierowej owijki znakomicie da się uchwycić przednimi zębami strzelca

Papierowy patron do muszkietu. Dolny koniec zakończony filuternym „mysim ogonkiem’ , aby żołnierz mógł go wygodnie odgryźć przednimi zębami. Dlatego żołnierz musiał mieć przednie zęby…

Jak nabić flintę? Ładowanie
1. Stojący strzelec dobywa z ładownicy patron.
2. Przednimi zębami  (obie ręce zajęte – karabin i patron!) chwyta koniec papierowej zawijki (mysi ogonek) i odrywa ją.
3. Wsypuje ładunek prochu do stojącej pionowo lufy.
4. Ubija proch stemplem. Czasem wrzuca do lufy przybitkę (dodatkowy szmaciany strzępek).
5. Na warstwę prochu upuszcza ołowiany pocisk owinięty resztą papieru z patronu. Pocisk  mniejszy od średnicy lufy wpada do niej niemal sam. Ale kiedy oba wymiary są zbliżone…
6. …strzelec pocisk wdławia w lufę silnymi uderzeniami stempla.

Zazwyczaj papier patrona był wstępnie natłuszczony woskiem, łojem lub smalcem, aby chronić go przed wilgocią, umożliwić łatwiejsze przesuwanie otworu w dół i smarowanie lub czyszczenie kufy.

Ciekawostka” odrobinę poza tematem: zdarzyć się mogło, więc się zdarzyło, że smarowanie patronów tłuszczem przynosiło sporo zamieszania. W 1857 roku armia brytyjska wprowadziła nowe karabiny Pattern 1853, których naboje – według plotek – były smarowane tłuszczem wieprzowym lub wołowym. Sipajowie, indyjscy żołnierze służący w armii Kompanii Wschodnioindyjskiej, stanowili trzon jej siły militarnej. Dla muzułmanów wieprzowina była nieczysta, a dla hindusów krowy święte. Patrony trzeba było brać do rąk, a co gorsza – do ust (zęby, zęby!). Obraziło to religijne uczucia sipajów i wywołało roczny krwawy bunt.

Panewka w hakownicy. To to malutkie, płytkie zagłębienie, prowadzi z niego dziureczka do wnętrza lufy. Domena publiczna

Jak z flinty wystrzelić? Zapalanie
Karabin nabity. Teraz proch w lufie trzeba jakoś zapalić. W tym celu do jej wnętrza prowadzi wąski kanał, przez który przedostaje się płomień „startowy”. Płomień ten powstaje albo w umieszczonej na zewnątrz miseczce z prochem (panewce), albo z kapiszonu (mosiężnego kubeczka wielkości małego ziarnka grochu z piorunianem rtęci). Proch na panewce zapalała np. iskra krzesana przez krzemień umieszczany w zamku samopału, albo nowocześniej – robił to płomień małego wybuchu w dnie kapiszonu.


Skomplikowane to bardzo, czasochłonne, w dodatku niepewne. Proch na panewce lubił zamakać w deszczu, albo źle wsypany nie przekazywał swego płomienia do wnętrza lufy (stąd powiedzenie, że przedsięwzięcie „spaliło na panewce”). Na zdjęciu widać, że mając karabin z pierwszymi panewkami to ani człowiek sobie nie pobiega, ani samopałem nie wyceluje w górę ani w dół. Zatem późniejsze panewki ulepszono, zmieniając ich kształt i dodając ruchome pokryweczki. Dzięki temu wierutny książę Bogusław mógł pistolet wydobyć z pionowego olstra przy siodle i wygodnie wypalić w łeb cnemu Kmicicowi.

Współczesne kapiszony 4 mm stosowane w broni czarnoprochowej. Małe to, nieporęczne, o zgubienie w emocjach nietrudno. Na dnie kubeczka masa inicjująca wybuchająca po uderzeniu przez kurek broni
Domena publiczna fot. Adam Halicki

Ale kiedy wynaleziono kapiszony, kto żyw jął dotychczasową broń wymieniać na kapiszonowce. Wygoda, szybkość i PEWNOŚĆ użycia ogromnie wzrosły. Ale kapiszony były małe, trzeba je było zakładać na zamek drżącymi w emocjach paluchami, o wypadnięcie z palców bardzo łatwo.

Zmiany, zmiany, zmiany
I nagle (WTEM!) w roku 1840 pojawia się „znikąd” karabin iglicowy systemu Dreysego.
Ten bardzo zdolny wynalazca i konstruktor swoim rewolucyjnym pomysłem próbował zainteresować pruskie Kriegsministerium już w roku 1827. Odbił się tam od ściany niechęci, gdyż ówczesnym urzędnikom brakowało i wyobraźni, i ochoty na ryzyko. W sumie nie ma w tym nic dziwnego: wprawdzie wynalazek Dreysego wyprzedzał swoją epokę, ale konkurował z dopiero co wprowadzonymi nowymi odprzodowymi karabinami kapiszonowymi.  
Sytuacja zmieniła się, kiedy konstruktor znalazł inną ścieżkę do państwowych zamówień – wysoko postawionego protektora na dworze królewskim. Idealnym kandydatem był pruski następca tronu, arcyksiążę Wilhelm – zapalony strzelec i entuzjasta pojawiających się nowinek technicznych. Dreyse ofiarował mu więc specjalnie dla niego wykonany karabinek sportowy swego pomysłu.
Wilhelm od razu poznał się na potencjale rozwojowym ofiarowanej broni. Dzięki jego protekcji przed konstruktorem otworzyły się zamknięte dotąd drzwi – także do państwowego skarbca. Dzięki sutym funduszom na prowadzenie dalszych prac wkrótce pojawiły się prototypy kolejnych wersji karabinu. Każdy z nich było poddawany bardzo drobiazgowym próbom państwowym i wojskowym, bo choć monarcha wprawdzie pieniędzy nie skąpił, ale uważnie śledził postępy prac, zgodnie z pruską tradycją pilnując, by nie zmarnowano ani feniga.
W latach 1832-1836 przebadano kilkanaście kolejnych wersji iglicówki Dreysego, przy czym od 1833 roku były to wyłącznie konstrukcje odtylcowe na nabój scalony w łusce papierowej.

Prototyp roku 1836 komisja oceniła jako niezwykle obiecujący i zatwierdziła zamówienie partii próbnej: 315 sztuk karabinów. Produkcja tej liczby w niewielkim warsztacie zajęła Dreysemu niemal trzy lata. Dopiero w maju 1839 roku można było wreszcie rozpocząć próby wojskowe, nazwane później Grosse Versuch (Wielką Próbą). Wyniki okazały się na tyle pomyślne, że wszechwładny minister wojny von Rauch uznał broń za gotową do przyjęcia do uzbrojenia. I tu niespodzianka: okazało się, że Dreyse posiada o wiele wyżej postawionych przeciwników. Stary już król Fryderyk Wilhelm III i jego doradcy nie chcieli słyszeć o kolejnym przezbrojeniu armii, która dopiero co wymieniła ponapoleońskie skałkówki na kapiszonówki. Tym bardziej, że tej konwersji udało się dokonać za stosunkowo niewielkie pieniądze, a nowy karabin miał być (ach, ta precyzja wykonania) niezwykle kosztowny. Na dobitkę tak chwalony przez ministra wzrost szybkostrzelności praktycznej, dla przeciwników Dreysego oznaczała tylko marnowanie dużej ilości cennej amunicji. Podobny pogląd miał piętnaście lat później naczelny zbrojmistrz Austrii Augustin: „Karabin odtylcowy pozwala na prowadzenie szybkiego ognia w sposób ciągły, nie daje to jednak żadnej korzyści, ponieważ powoduje szybkie wyczerpanie się amunicji

Patron do ładowanego od tyłu karabinu Dreysego. Jeden kawałek natłuszczonego papieru owija ładunek prochu i jajowatą ołowianą kulę. Nad ładunkiem prochu widać krążek spłonki, do którego musiała się energicznie przebić długa, cienka iglica.

Poza tym skałkówki, konwertowane na zapłon kapiszonowy ładowały się – jak Pan Bóg przykazał – od przodu i do tego były szczytowym osiągnięciem w praktyce 200 lat ewolucji broni gładkolufowej. Czymże był w tym porównaniu jakiś tam nowomodny wymysł fabrykanta galanterii metalowej (Dreyse był z zawodu fabrykantem guzików)?

Szczęśliwie dla wynalazcy sędziwy król zmarł jeszcze w tym samym roku, a jego następca Wilhelm (od teraz legitymujący się dokumentem wydanym na nazwisko Fryderyk Wilhelm IV) nadal trwał w entuzjazmie do nowej broni.

Trzeba przyznać, że królestwo Prus, mając na względzie wygodę młodzieży szkolnej kolejnych pokoleń, uprzejmie przyjęło przyjazny system oznaczania swoich kolejnych królów.
Byli to mianowicie: Fryderyk I, Fryderyk Wilhelm I, Fryderyk II Wielki, Fryderyk Wilhelm II, Fryderyk Wilhelm III, Fryderyk Wilhelm IV, Wilhelm I, Fryderyk III i na koniec- dla odmiany – Wilhelm II , znany powszechnie jako Wiluś
.
Iglica karabinu Dreysego, z charakterystycznym długim cienkim grotem iglicznym. Po prawej widzimy przekrój ładunku patronu, przez którego część prochową musiała przebić się długa iglica

Iglica karabinu Mauser, późnego następcy M/41. Iglica zupełnie inna, bo radykalnie zmieniła się budowa naboju: wystarczało go stuknąć-puknąć iglicą (końcem po prawej stronie zdjęcia) w denko metalowej łuski i wystrzał gotowy.
Pomnik Johanna Nikolausa von Dreysego w Sömmerda

Już w grudniu 1840 roku jednym z pierwszych dekretów nowego króla do uzbrojenia został przyjęty leichtes Perkussiongewehr M/41, czyli lekki karabin kapiszonowy wzór 1841. Nazwa miała zamaskować nowy rodzaj wprowadzanego uzbrojenia. Na wyposażenie wojsk M/41 miał być wprowadzany nie jak zawsze – stopniowo, ale po wyprodukowaniu wszystkich zamówionych 60 tysięcy sztuk. Liczono, że przedłuży to tajemnicę nowej konstrukcji i zaskoczy przyszłych przeciwników.
Okazało się jednak, że nowej, skomplikowanej i wymagającej nieznanej dotąd precyzji wykonania broni nie ma gdzie produkować. Dopiero co Dreyse potrzebował 3 lat na dostarczenie 315 sztuk swojego prototypu. I stał się nieznany wcześniej cud: już jesienią prywatnemu przedsiębiorcy państwo wybudowało nowa fabrykę w miejscowości Sömmerda.

Ówczesne Prusy stały jeszcze przed rewolucją przemysłową, nowa fabryka używała niemalże rękodzielniczej technologii produkcji. To plus konieczność zachowania ścisłej tajemnicy przesądziły o bardzo niskiej wydajności zakładu. Oba czynniki spowodowały trwający wiele lat zator w realizacji zamówienia.

Sytuacja iście paradoksalna: w tym czasie Prusy posiadały nowatorski, najnowocześniejszy karabin na świecie, ale zarazem jakby go nie miały, ponieważ aby przezbroić w nową broń swoją armię, potrzeba było przeszło dwadzieścia lat.

To będzie nasza tajemnica
Niemiecką „tajną broń” nadal trzymano pod kluczem, nie ujawniając jej przed światem. Ale jednak ktoś wiedzieć powinien, jak ją obsługiwać. Więc organizowano w fabryce szkolenia, na które kierowano oficerów. Tam przez dwa miesiące zapoznawali się z produkcją i obsługą M/41, a po powrocie do macierzystych jednostek, już jako instruktorzy, sami szkolili zaprzysiężonych szeregowych żołnierzy. Produkcja zamówionej partii przeciągała się, a dzięki szkoleniu co roku przybywało rekrutów i rezerwistów zaznajomionych z nową „tajną bronią”. Tajność w takich warunkach była oczywiście nie do utrzymania, więc istnienie nowego karabinu stawało się tajemnicą poliszynela.

Pierwsze „publiczne użycie” iglicówki związane było z wydarzeniami wiosny ludów 1848. Tłumy rewolucjonistów wdarły się do arsenałów w Berlinie i kilku innych miastach. Światło dzienne ujrzało wszystko, co tam znaleziono, w tym „tajne” iglicówki Dreysego.

Wojsko tłumiące rewolucję w Badenii i Saksonii otworzyło do tłumów ogień. Strzelanie do ludzi w Dreźnie spowodowało śmierć 250 osób i zranienie 400. Wiele ofiar zostało trafionych z M/41, użytego wtedy właśnie po raz pierwszy.

Ten test, chociaż niezbyt chwalebny, pruskie karabiny iglicowe zdały doskonale.

Ta niezamierzona premiera wzbudziła w świecie olbrzymie zainteresowanie nową bronią. Nie trzeba było długo czekać, aby brytyjscy agenci dostarczyli jej egzemplarz do Wielkiej Brytanii, gdzie przeszedł bardzo wnikliwe testy i badania. Komisja Hansa Buska, cenionego eksperta uzbrojenia uznała, że karabin jest konstrukcyjnie nieudany i nie znajdzie szerszego zastosowania wojskowego. Ze źle maskowaną Schadenfreude opowiadano po klubach oficerskich, jak to pewien oficer w czasie prób poligonowych po oddaniu kilku strzałów z pruskiego karabinu miał nadpalone i poczerniałe od przerywających się gazów prochowych złote galony na denku czapki. A to w Armii Królewskiej było nie do przyjęcia!
Coś było na rzeczy. Faktycznie, marne uszczelnienie styku komory nabojowej i dociskanego do niej zamka, wyrzucały w twarz strzelca masę dymu i palących się cząstek prochu. Dwa lata później do podobnych wniosków doszła w Wiedniu komisja feldmarszałka Vincenza Augustina: stwierdziła duże przedmuchy gazów, mały zasięg skuteczny ognia, niską celność, słabą konstrukcję, podatność przepalanej przy każdym oddawanym strzale cienkiej iglicy na złamanie i sprzyjanie marnotrawstwu samej amunicji przy większej szybkostrzelności.
Ostatni argument ilustrować ma anegdota o znanym z niebywałej oszczędności najjaśniejszym Panu cesarzu Franciszku Józefie I, który twierdził, że na taką rozrzutność przy niecelnych strzałach „nas nie stać”. Komisja logicznie tłumaczyła powody marnotrawstwa. Po pierwsze: przy większej szybkostrzelności strzelec mógł ulegać pokusie mniej starannego celowania. Drugą przyczyną marnowania amunicji miał być fakt natury taktycznej. Klęczący lub nawet leżący żołnierz podczas prowadzenia ognia miał trudności z dosięgnięciem do ładownicy po kolejne naboje. Więc brał ich więcej i ładując jeden, pozostałe kładł na ziemi. Gdy nadszedł rozkaz do ataku, to najczęściej nie miał on czasu na ponowne ich ułożenie w ładownicy lub po prostu o nich zapominał.
Na fakt, dlaczego ładujący swój gwer żółnierz miałby leżeć, nie zwrócono większej uwagi.

Krytyczne wnioski po ekspertyzach nowego karabinu z produkcji w latach czterdziestych były prawdziwe. Ale dzięki długiemu czasowi realizacji armijnego zamówienia (20lat!) był czas na poprawki. Łącznie w tym okresie wprowadzono w M/41 8 poważnych ulepszeń, po czym zmieniano oznaczenia karabinów z M/41 na M/49 i tak dalej, zależnie od roku wprowadzenia poprawki.

Dla nowego karabinu okres pruskiej ekspansji okazał się być „złotym wiekiem”. Jego bojowe użycie na masową skalę w Danii (1864) i w Austrii (1866) wykazało, że domniemanie marnowania amunicji w prawdziwej walce okazało się mrzonką.
Taktyka pruska dostosowała się do niskiej celności i donośności iglicówki. Wojsko jak najszybciej musiało zbliżyć się do wrogich szeregów, przechodząc przez ogień bardziej dalekonośnych karabinów austriackich, aby z około 100m rozpocząć morderczy, szybki ogień. Stąd wzięło się określenie „ucieczka do przodu”.

Kiedy opisywaliśmy proces ładowania każdej broni odprzodowej, jasnym stawało się, że do tych czynności niezbędna była postawa stojąca (wsypywanie prochu do lufy, ubijanie, kula, przybitka).

Etapy ładowania broni odprzodowej. 1. Odgryzanie zębami ogonka patronu. 2. Wsypywanie prochu 3. Wbijanie stemplem kuli i reszty papieru

Karabin Dreysego pozwalał na ładowanie i strzelanie np. na klęcząco lub leżąco: dostęp do komory nabojowej był znakomity – tuż przed oczami strzelca. Trafienie sylwetki postaci w CK białym mundurze, w postawie stojącej, było stosunkowo prawdopodobne. Sylwetka Prusaka w pozycji leżącej to cel wysokości ledwie 20cm, a nie półtora metra (plus wysoka czapka – kolejne 40cm).
Ładowanie od przodu kapiszonowego CK karabinu Lorentza przez wyszkolonego piechociarza pozwalało na strzelenie jeden raz na minutę, przez znakomicie wyszkolonego – dwa razy. Załadowanie i wystrzelenie z iglicówki w ciągu tej samej minuty następowało cztery – sześć razy.

 Poniżej znakomity filmik wyjaśniający, jak działa iglicówka.

Na domiar złego austriacka generalicja uznawała, że – niczym w czasach napoleońskich – głównym czynnikiem rozstrzygającym bitwy jest szabla i bagnet. Zatem taktyka sprowadzała się do działań w zwartych kolumnach batalionowych, maszerujących w rytmie dyktowanym przez dobosza, które były bezlitośnie masakrowane ogniem szybkostrzelnych karabinów.
Co ciekawe, szacunek dla mordowania się z bliska w carskiej Rosji przetrwał aż do czasów Wielkiej Wojny w powiedzonku: „pula dura, sztyk maładiec” (głupiutka kula, bagnet zuch!)

Karabin znakomity, ale do niczego
Po zakończeniu wojny siedmiotygodniowej z Austrią w 1866 roku w Prusach zapanowało euforyczne poczucie mocarstwowości, a świat zainteresował się narzędziem, które do tego doprowadziło. Wszyscy zachwycali się wytworem pruskiej myśli technicznej. Wszyscy – prócz pruskich żołnierzy, którzy musieli go używać.

Fakty przedstawiały się następująco
1. Broń wytwarzana w warunkach raczkującego jeszcze przemysłu posiadała opisane wcześniej nieszczelności. Ograniczały one zasięg i celność strzałów.
2. Kilka salw oddanych z karabinu pozostawiało w komorze zamka mnóstwo zanieczyszczeń (charakterystycznych dla prochu czarnego, z którego powstawały niespalone, kwaśne i korozyjne osady).
3. Żołnierz po kilku strzałach „z ramienia” (czyli tak, jak z karabinu strzelać należy) opuszczał karabin i pozostałe strzały oddawał z biodra: za cenę spadku celności ratował twarz i oczy przed poparzeniami. Nie dziwi więc, że większość żołnierzy tego karabinu po prostu nie lubiła.
4. Zasięg skuteczny ognia (czyli na jakim dystansie pocisk zachowywał jeszcze energię wystarczającą do „wyeliminowania celu”) wynosił niecałe 400m, co było wynikiem z poprzedniej epoki.
5. Marnej jakości lufy sprawiały, ze trafienie celu odległego o 180m było dziełem wyłącznie przypadku, a nie umiejętności strzelca.
5. Bardzo niecelna była też sama amunicja: podkalibrowe, ołowiane jajo uszczelnione w lufie papierem miało być wprawiane w ruch obrotowy gwintem lufy. Ale wystrzelony pocisk często nie tracił w locie papierowej czapeczki i haniebnie zbaczał z toru lotu.
6. Sam pomysł cienkiej iglicy, która będzie elementem trwałym, nie sprawdził się. Długa, cienka szpila zanurzona w korozyjnym ogniu wybuchającego prochu szybko się nadwątlała, a jej złamania były regułą. Trzeba jednak sprawiedliwie przyznać, że szybko dokonano udoskonalenia konstrukcji: iglicę dało się łatwo wymienić bez konieczności demontażu zamka, a każdy strzelec miał przy sobie iglicę zapasową.

Pruscy teoretycy wojskowości mimo dotkliwych wad praktycznych byli bardzo zadowoleni z karabinu iglicowego – zapewne właśnie dlatego, że sami z niego nigdy nie strzelali.

„Na dwanaście klepnij prawicą ładownicę”
Wady były poważne. Jednak trzeba zauważyć, że szkolenie w obsłudze pruskiej iglicówki było, w porównaniu z bronią odprzodową, śmiesznie krótkie. Nie trzeba było tutaj uczyć rekruta skomplikowanych i precyzyjnych chwytów wykonywanych w ustalonej sekwencji, odmierzanej werblem. Przy broni ładowanej odprzodowo jakakolwiek pomyłka mogła doprowadzić do bardzo trudnego do usunięcia niewypału lub wręcz uszkodzenia karabinu. Posługiwanie się bronią odtylcową było znacznie łatwiejsze i bezpieczniejsze. Popełnić błąd przy nabijaniu karabinu było trudno, a jeżeli nawet to się zdarzyło, to usunąć niewypał było zdecydowanie łatwiej, bo uszkodzony nabój wybijało się wyciorem z komory nabojowej. 

Ciekawym wydarzeniem w rozwoju karabinów była amerykańska wojna secesyjna.
Nadzwyczajnie obraz ten maluje niezrównany Sławomir Bidziński:
„Wszystko co dzieje się na tej wojnie Nowego Świata, jest analizowane i relacjonowane przez obserwatorów wojskowych innych państw: poligon interesujący, gdyż używa się wielkiej rozmaitości broni , i to w chwili, gdy ilość nowych wynalazków jest ogromna a nich wartość nieznana.

Unia i Konfederacja przystępują do wojny wyposażone w karabin odprzodowy, ładowany przez lufę. Jest to wówczas standard – wojna secesyjna tę regułę zmieni

– Pod działaniem ciągłego strumienia ołowiu, padającego z szeregów uzbrojonych w karabiny szybkostrzelne, nic ostać się nie może. W czasie najkrótszym przepadają pierwsze linie. Po dwóch, trzech minutach straszliwego ognia wszystko ucicha, a osiągnięty skutek jest decydujący i dalszego ognia prowadzić nie potrzeba – rzeczowo i malowniczo donosi do Petersburga rosyjski obserwator, podówczas major, Gorłow.
Wnioski wyciągają również Amerykanie. W końcu 1863 z pobojowiska pod Gettysburgiem zbiera się ponad 37 000 ładowanych od przodu karabinów. Badająca broń komisja znajduje wśród nich 6 000 załadowanych jedynie prochem – bez kuli. Przyjmuje się, że zabrakło na tę ostatnią czynność czasu. Jednakże 12 000 karabinów ma po dwie kule w lufie, niekiedy z dwoma ładunkami prochu, prawie 6 000 karabinów ma tych kul w lufie od 3 do 12!

Dla armii są to dane szokujące. Ich przyczyna jest jednak oczywista. Powiedzenie, że główny zajęciem w wojsku jest czekanie odnosi się także do bitew.. Czeka się na objęcie pozycji, czeka na luzowanie, na natarcie, na kontrnatarcie, czeka się na cokolwiek, aby wreszcie coś się działo. To czekanie, wciąż w skrajnym napięciu nerwowym, jest nieznośne. Pogląd Fryderyka II, który w broń palną nie wierzył, ale zalecał strzelanie „aby wojsko miało zajęcie” nie był, zwłaszcza przy ówczesnej broni, aż tak bezsensowny.
Fryderycjańscy żołnierze ładowali nadto broń na 17 temp podawanych przez skrzydłowych. Marnotrawiło to czas, ale wprowadzało porządek. Wszystkie te wyśmiewane później i stanowiące do dzisiaj przedmiot kpin „klepnięcia po ładownicy” akcentowały kolejne czynności eliminując pomyłki.

Pod Gettysburgiem komendy były krótkie. Żołnierz obyty z bronią jeszcze z czasów cywilnych miał kulturę techniczną wyższą niż jego europejski kolega. Ale wobec strachu pozostawał zawsze sam. Z karabinem. Opatrywał zatem ten karabin – i czekał.

Wszystko, co mógł uczynić, to trzymać się broni, szukać sposobu na niewiadome sypiąc proch i wbijając kule. Dzisiejszy żołnierz z poboru, świeży policjant, w tej samej sytuacji przesuwać będą skrzydełko bezpiecznika tam i z powrotem, nie wiedząc już w końcu, czy broń jest zabezpieczona, czy nie.
Żołnierz spod Gettysburga reagował tak samo. Nadto, skomplikowane ładowanie broni przerywały ruchy oddziału. Mylono kolejność czynności albo wykonane już zapominano. Na nowym miejscu wbijano druga kulę. Brak wystrzału kładziono na karb niezaładowania, niewypały dobijano ładunkiem następnym.

Kłopoty te nie dotykały 3 500 strzelców Unii wyposażonych w tej bitwie w odtylcową broń Spencera

I właśnie dlatego w warunkach polowych karabiny Dreysego, gdy podczas obsługi dochodził stres i ogromne rozgorączkowanie, okazywał się mimo widocznych wad – bronią o wiele lepszą od swoich poprzedników. Drugą, ogromną zaletą, którą bardzo mocno uwypukliła bitwa pod Sadową, była wysoka szybkostrzelność praktyczna, dochodząca nawet do 12 strz./min.”

Konsekwencje dokonanych przez wszystkie armie świata obserwacji wojny siedmiotygodniowej i secesyjnej spowodowały masowe przechodzenie na broń odtylcową. Jednocześnie ulepszono pomysł papierowego patronu, konstruując amunicję w metalowych łuskach ze spłonką umieszczoną w jej denku.
Dzięki temu na niedalekim horyzoncie pojawiła się idea karabinu automatycznego, który z powodu swojej ogromnej siły ognia zakończy, jako bezsensowne, wszystkie wojny.  

Ale to już zupełnie inna historia.

CZĘŚĆ I

Bibliografia:
Seweryn Bidziński „Mechanicy i styliści
pl.wikipedia.org/wiki/Johann_Nikolaus_von_Dreyse
pl.wikipedia.org/wiki/Karabin_Dreyse
opisybroni.pl/dreyse/
pl.wikipedia.org/wiki/proch_strzelniczy/

Bitwa pod Sadową: rzeź, która zmieniła świat

„NIE STAĆ NAS NA TO, MOI PANOWIE”
– To rzeczywiście ciekawy wynalazek – powiedział cesarz, oglądając w 1861 roku dostarczony przez wywiad seryjny karabin pruski, ładowany – po raz pierwszy w dziejach wojskowości – od tyłu.
– Szybko się z niego strzela?
– Pięć razy szybciej niż z karabinu jednostrzałowego, ładowanego tradycyjnie od przodu – odpowiedział generał major von Weber, kłaniając się zgodnie z regulaminem.
– A celnie?
– Bardzo celnie. Na odległość 300 kroków trafia 65 procent strzałów.
– W takim razie – głęboka bruzda przecięła cesarskie czoło – w takim razie na sto strzałów oddanych z tej odległości aż 35 będzie niecelnych, i to w czasie pięć razy krótszym! Nie, moi panowie, na takie marnotrawstwo amunicji nas nie stać! Niech nasi dzielni żołnierze doskonalą walkę na bagnety i spadają jak sępy na karki nieprzyjaciół!
Zgodnie z tą decyzją austriacka landwera, przygotowując się do wojny z Prusami, intensywnie ćwiczyła okrzyki sępów.

Leszek Mazan „Zdarzenia z życia naszego monarchy”

Pięknie położony jest noworudzki cmentarz! Jak na nekropolię niegdyś trzydziestotysięcznego miasteczka, jest dość rozległy. Znajduje się na stromym, południowym stoku Wzgórz Włodzickich i spogląda w dolinę, na której zboczach rozciąga się miasto. Czyli za Hrabalem – „słonecznie i sucho”

Cmentarz w Nowej Rudzie
Widok z noworudzkiego cmentarza na dolne (dno Doliny Włodzicy) i górne miasto. Słonecznie tu i sucho. Do Hradec Kralove niewielkie 80km.

Zaraz przy bramnym wejściu na cmentarz stoi obelisk z czerwonego piaskowca, tak typowego dla gór okalających Nową Rudę. Spatynowana tablica głosi: „Dla uczczenia pamięci tych, którzy tu walczyli w kampanii wojny prusko-austriackiej 1866r”. Poniżej widnieje lista nazwisk: pan Boehm z podmilickich Henrykowic, panowie Fuchs i Grdegy z Węgier, pan Kraemer z Czech, panowie Kritzowa, Strusk, Misko i Wisniowsky z Galicji.

Obelisk na noworudzkim cmentarzu ku czci poległych w 1866r.

Poddani dwóch skłóconych władców. Skąd się tu wzięli, dlaczego umarli tak daleko od domu?
O tym (między innymi) będzie ta historia.

Tablica obelisku na noworudzkim cmentarzu.

Bitwa pod Sadową, często zwana też bitwą pod Hradcem Králové, była konfrontacją dwóch epok. Naprzeciwko siebie stanęły armie starego i nowego wzoru. Austriacka – fatalnie dowodzona, ubrana w tradycyjne białe mundury, wyposażona w karabiny ładowane od przodu. Pruska – ubrana w oliwkowoszare mundury maskujące, dowieziona na miejsce bitwy koleją żelazną, uzbrojona w nowoczesne karabiny odtylcowe o kilkukrotnie większej szybkostrzelności niż austriackie Lorenze.
Starcie dwóch koncepcji nowoczesnej wojny.

O co tym razem poszło?
Przed epoką Napoleona teren, który stał się później II Rzeszą Niemiecką, składał się z ponad 260 państw, państewek, księstw, księstewek, wolnych miast i „innych jednostek politycznych”, luźno związanych w Świętym Cesarstwie Rzymskim.
To rozproszenie ograniczył Kongres Wiedeński (1815 r.), powołując Związek Niemiecki. Miał on tworzyć unię gospodarczą wszystkich niemieckojęzycznych państw, a także gwarantować pokój wewnętrzny i zewnętrzny jego członków. Bardzo szybko okazało się, że o przewodnictwo w Związku Niemieckim energicznie rywalizują Prusy i Austria. Dodatkowo unifikacji i przewodnictwa Berlina lub Wiednia oczekiwała Wielka Brytania, aby stworzyć na kontynencie przeciwwagę dla Francji i Rosji.
Prymatu austriackich Habsburgów oczekiwała większość niemieckich władców i arystokracji. Jednak rosnąca w siłę burżuazja, intelektualiści, mieszczanie oraz władze bogatych niemieckich miast cieplej myśleli o pruskich Hohenzollernach.
Prusy postrzegane były jako państwo nowoczesne, gwarantujące jednolitość prawa handlowego i ujednolicenie monetarne – kilkadziesiąt podmiotów politycznych, z których wiele miało własną walutę (np. talary, guldeny, marki, talary saksońskie, talary i guldeny heskie, a także monety bite we Frankfurcie).


Do gry wchodzi Bismarck
Sytuacja ta trwała kilkadziesiąt lat – aż do roku 1862, gdy premierem Prus został Otto von Bismarck. Od początku otwarcie deklarował konieczność zdobycia wpływu w całym Związku Niemieckim i marginalizacji Austrii. Pół wieku po Kongresie Wiedeńskim to on pierwszy głośno zakrzyknął: „Zjednoczmy Niemcy!”
Jeszcze w roku 1864 Austria i Prusy wspólnie walczyły przeciwko Danii. Ale już w kwietniu 1866 roku Austria, powołując się na zagrożenie wewnętrznego bezpieczeństwa Związku Niemieckiego, doprowadziła do uchwalenia przez Bundestag mobilizacji sił zbrojnych.
Prusacy tylko na to czekali. Rozpoczęli działania zbrojne, a oba państwa znalazły się w stanie wojny.
Walki toczyły się głównie na terenie Czech, do których Prusacy wdarli się przez przełęcze sudeckie z obszaru między Jelenią Górą a Nysą.

Więc jednak – WOJNA!
Wojna, zwana później siedmiotygodniową, wybuchła 14 czerwca 1866 r. Po rozstrzygającej klęsce pod Sadową cesarz Franciszek Józef Habsburg 24 lipca podpisał akt kapitulacji. Miesiąc później, 23 sierpnia w Pradze podpisano pokój, który zakończył wojnę prusko-austriacką.
Na drodze do zjednoczenia Niemiec i ich dominacji w Europie stała już tylko Francja…

Stoi na stacji lokomotywa, czyli: koleją żelazną na rzeź
Pruskiemu Sztabowi Generalnemu przewodził Helmut von Moltke, po kilku dekadach nazwany „Moltkem Starszym”. (Moltke Młodszy to jego siostrzeniec, zdjęty z dowodzenia 48 lat później po bitwie nad Marną w 1914 r.)

Płaskorzeźba z feldmarszałkiem von Moltke na wieży widokowej na Górze Wszystkich Świętych

Moltke okazał się błyskotliwym organizatorem kampanii wojennych. Do przewozu 250-tysięcznej armii wykorzystał – po raz pierwszy na masową skalę – kolej żelazną. W wojnie 1866 roku sieć kolejowa umożliwiła Prusakom błyskawiczne skoncentrowanie wojsk na granicy z Czechami, co było kluczowe dla sukcesu kampanii.

Jak to działało w praktyce?
Transport do granicy: pruskie koleje przewiozły dziesiątki tysięcy żołnierzy (ok. 200–250 tysięcy w całej kampanii) wraz z zaopatrzeniem w rejon Śląska – do miast takich jak Wrocław, Jelenia Góra, Kłodzko czy Wałbrzych. Na przykład w maju i czerwcu 1866 roku sztab generalny zorganizował setki pociągów wojskowych, które kursowały według precyzyjnych rozkładów.
Marsz przez przełęcze: po dotarciu do końcowych stacji kolejowych (np. Kłodzko, Kamienna Góra, Jelenia Góra) wojska kontynuowały przemarsz przez przełęcze sudeckie. Sudety nie miały wtedy linii kolejowych przecinających granicę, więc ostatnie odcinki pokonywano tradycyjnie – piechotą, z wsparciem taborów konnych.
Przewaga strategiczna: dzięki kolei Prusy mogły skoncentrować trzy armie (Pierwszą, Drugą i Łaby) wzdłuż granicy w ciągu zaledwie 2–3 tygodni, podczas gdy Austria, z mniej rozwiniętą siecią, miała problemy z mobilizacją. Największą rewolucją w wykonaniu Moltkego było przemieszczanie dziesiątków tysięcy żołnierzy na odległości setek kilometrów w ciągu dni, a nie tygodni.

Przed wynalazkiem kolei żelaznej każde wojsko przemieszczało się na własnych nogach. Jeśli chodzi o tempo takiego marszu – przez wieki nie zmieniło się literalnie nic! Legionista rzymskiego X Legionu, żołnierz Wielkiej Armii Napoleona czy żołnierz 52. Dywizji Piechoty Wehrmachtu byli w stanie przemaszerować dziennie od 20 do 30 kilometrów. I to pomimo tego, że rzymskie sandały zastąpiono francuskimi skórzanymi butami (nie było butów lewych i prawych, a ich wytrzymałość wynosiła 1000 km), a te z kolei – niemieckimi saperkami podbijanymi gwoździami. Jeśli marsz był forsowny i szybszy, dystans dzienny mógł wzrosnąć do 40 km, ale błyskawicznie odbijało się to na kondycji żołnierzy: wartość bojowa wojska po takich marszach radykalnie spadała, żołnierze byli wyczerpani, mieli poranione od butów stopy i barki od ciężkich tornistrów.

Lokomotywa z epoki: „Phoenix” z Wielkiego Księstwa Badenii. Z powodu rosnącej chyżości w kolejnych modelach koniecznym okazał się daszek nad kabiną załogi. Moc – 42KM, prędkość max. 62km/h

Pojawienia się tak szybko trzech pruskich armii w rejonie Sudetów nikt się nie spodziewał.
Pięć lat później, w wojnie z Francją, Prusacy w ciągu 18 dni przerzucili koleją 400 tysięcy ludzi na granicę obu państw. Takie tempo manewrowania było dla przeciwników nieosiągalne.

MOLTKE: pedant i szczególarz
Wykorzystanie kolei jako broni strategicznej nie było jedynym osiągnięciem sztabu Moltkego. Przecież za tą ideą musiała iść aptekarska skrupulatność w planowaniu całego zaplecza armii. Moltke wprowadził naukowe podejście do planowania wojennego. Jego sztab analizował mapy, rozkłady jazdy, zdolności produkcyjne kolei oraz potrzeby zaopatrzeniowe armii. W 1866 roku każdy pociąg wojskowy przewoził nie tylko żołnierzy, ale też amunicję, żywność i sprzęt, co pozwalało utrzymać wojska w pełnej gotowości po dotarciu na front. Jego motto „Najpierw waż, potem ruszaj” („Erst wägen, dann wagen”) odzwierciedlało dbałość o szczegóły – nie działał impulsywnie, lecz opierał się na danych i kalkulacjach.

Decentralizacja dowodzenia
Moltke dawał dowódcom polowym elastyczność w realizacji ogólnych celów strategicznych. W 1866 roku trzy pruskie armie (Pierwsza, Druga i Łaby) działały oddzielnie, ale zgodnie z jego planem połączyły się pod Sadową w kluczowym momencie. Tej perfekcyjnej synchronizacji logistycznej Austria nie była w stanie dorównać.

Depeszuj pan na Berdyczów!
Niezwykłym usprawnieniem dla działań pruskich wojsk było pojawienie się telegrafu jako narzędzia komunikacji i koordynacji. Telegraf, wprowadzony do pruskiej doktryny wojennej, pozwalał na szybsze przekazywanie rozkazów i reagowanie na zmieniającą się sytuację. W 1870 roku umożliwił Moltkemu koordynację działań na ogromnym froncie, od Alzacji po Sedan.

W historii i wojskowości Moltke zapisał się jako „ojciec nowoczesnej wojny operacyjnej”. Jego podejście do logistyki wpłynęło na późniejsze armie, w tym na niemiecką strategię w I wojnie światowej (plan Schlieffena czerpał z jego pomysłów). W porównaniu z innymi dowódcami epoki, którzy mieli pecha konfrontować się z Prusakami – jak austriacki Ludwig von Benedek czy francuski Patrice de MacMahon – Moltke wyróżniał się zdolnością do integracji technologii, planowania i dowodzenia.

von Benedek
Czas poświęcić kilka ciepłych słów przeciwnikowi Moltkego po stronie austriackiej. Przed nami marszałek Ludwig Ritter von Benedek!

Ludwig von Benedek ok. 1860r.

W historii Europy Środkowej Benedek zdziałał sporo: na początku swej kariery w 1846 roku był pogromcą powstania krakowskiego, a co gorsza – jednym z głównych animatorów „rabacji galicyjskiej”. Dla przypomnienia: od austriackiej administracji i wojska koledzy krwawego Jakuba Szeli otrzymali ofertę – za żywego szlachcica 5 złotych reńskich, a za martwego 10.
Dowodził garnizonami w Krakowie i Lwowie. I znów znaczący kwiatek do pamięci: garnizon austriacki stacjonował na Wawelu, który w tym czasie został doszczętnie ograbiony, zapuszczony i zrujnowany.
W 1866 roku Benedek został – wbrew własnej woli – naczelnym dowódcą armii austriackiej. Stanowisko to wcześniej odrzucał trzykrotnie, słusznie argumentując, iż nie posiada dostatecznego rozeznania terenu ani przeciwnika. Myśl o możliwej bitwie traktował z najwyższą niechęcią. Gdy na czele 250-tysięcznej armii otrzymał wiadomość o zbliżających się wojskach pruskich, kazał posłać po przewodniki i mapy turystyczne. Innych z Wiednia nie zabrał.

Wystrzelamy Austriaków jak kaczki – tłumaczył Moltke królowi. – Ich karabiny ładowane są, w przeciwieństwie do naszych, od przodu, my strzelamy i ładujemy pięć razy szybciej.
Nawet bez perspektywy dostrzegał zapewne białe mundury wroga i czuł satysfakcję, że jego żołnierze noszą – po raz pierwszy w dziejach wojskowości – uniformy maskujące, oliwkowoszare, zlewające się z tłem.

Tak więc od strony Łaby i Hradca Králové przymaszerowały armie austriackie w sile 250 tysięcy ludzi. Niewiarygodne wręcz błędy dowodzenia i całkowity brak wiary w zwycięstwo (Benedek jeszcze w przeddzień bitwy słał na wiedeński dwór depesze z prośbą o pozwolenie na rezygnację z bitwy) doprowadziły do niewiarygodnej rzezi na polach pod Sadową: 43 tysiące zabitych, rannych i zaginionych poddanych cesarza wobec 9 tysięcy poległych i rannych żołnierzy pruskich.
Benedek w pamięci mieszkańców CK Monarchii nie zapisał się jako umysłowość wybitna. 50 lat po bitwie Hašek w „Przygodach dobrego wojaka Szwejka” intelektualnego nielota, kadeta Bieglera, nazywa „budziejowickim Benedekiem”.

„Tu potykać się będziem” – przebieg bitwy:
Można o niej mówić wiele, ale przez cały czas w tym opowiadaniu dominowałoby jedno słowo: rzeź.
Ścierające się dwie ćwierćmilionowe armie, obecna na polu walki broń palna – od karabinów osobistych po artylerię strzelającą w ludzkie masy. Ludzie kroczący na siebie w zwartych, gęstych szeregach, jak przyjęło się przez ostatnie wieki. W tych ludzkich grzędach armaty strzelające kartaczami – śrutem na ludzi – żłobiły głębokie, długie, krwawe bruzdy.
Wyglądało to zapewne tak samo, jak siedem lat wcześniej opisywał bitwę pod Solferino Aleksander Dunant, szwajcarski kupiec. Przejeżdżał koło włoskiego miasteczka Solferino 24 czerwca 1859 r., akurat gdy toczyła się tam walka – Austria kontra siły francusko-włoskie. 300 tysięcy żołnierzy, 15 godzin bitwy, 40 tysięcy trupów.
„Austriacy i sprzymierzeni tratowali się wzajemnie, zabijali na okrwawionych zwłokach, ogłuszali ciosami kolb, rozbijali sobie czaszki, rozpruwali brzuchy szablą albo bagnetem. Nie było już litości – to krwawe jatki, walka dzikich bestii, oszalałych i pijanych krwią. Nawet ranni bronili się do ostatka. Kto nie miał broni, chwytał przeciwnika za gardło i rozrywał zębami.”

1. Początek starcia: ranek 3 lipca 1866
• Bitwa rozpoczęła się w deszczowym poranku, co znacznie utrudniało widoczność i działania artylerii.
• Austriacy, dowodzeni przez Benedeka, zajęli silne pozycje na wzgórzach wokół wsi Sadowa i Königgrätz (Hradca Králové). Pozycja na wzgórzach dawała naturalną przewagę umieszczonej tam artylerii.
• Pruska 1. Armia zaatakowała pozycje austriackie w centrum, próbując przełamać linie wroga w rejonie wsi Sadowa i okolicznych lasów (np. Lasu Swiepskiego).
• Austriacy początkowo stawiali skuteczny opór, wykorzystując swoją artylerię i naturalne ukształtowanie terenu.
• Austriacka artyleria i jazda zadawały ciężkie straty Prusakom.


2. Kryzys i zacięte walki (godz. 11:00–14:00)
• Austriacy skutecznie odpierali pruskie ataki, a ich przewaga artyleryjska zmusiła Prusaków do przegrupowania.
• W lasach wokół wsi Sadowa toczyły się zacięte walki wręcz.
• Benedek liczył, że uda się utrzymać pozycje i zmusić Prusaków do odwrotu.

3. Przełom – wejście Armii Łaby i 2. Armii (godz. 14:00–16:00)
• „Nigdy nie wiadomo, kiedy nadejdą Prusacy”. Pięćdziesiąt lat wcześniej ta sama niepewność co do obecności odwodów pruskich pokonała Napoleona Bonaparte w jego ostatniej bitwie. Pod Sadową Pruska 2. Armia niespodziewanie dla Benedeka nadciągnęła z północy, uderzając na austriackie skrzydło.
• Równocześnie Armia Łaby, dowodzona przez Herwartha von Bittenfelda, nacierała od zachodu.
• Austriacy zaczęli tracić kontrolę nad polem bitwy, a ich pozycje zostały zagrożone z flanki.

Pruski król Wilhelm I, Bismarck i von Moltke obserwują największe okrążenie w historii wojskowości

4. Klęska Austriaków i ich odwrót (godz. 16:00–19:00)
Austriacka linia obrony zaczęła się załamywać pod presją pruskich ataków z kilku stron. Po południu wojska austriackie zaczęły wycofywać się w nieładzie. Kluczowe pozycje, takie jak wzgórze Chlum, zostały zdobyte przez Prusaków, co umożliwiło im ostrzał artyleryjski wycofujących się sił wroga.
Benedek, widząc groźbę okrążenia, zarządził odwrót w kierunku Moraw. Próbował przeprowadzić go w sposób zorganizowany, ale mosty na rzece Łabie stały się wąskim gardłem, co doprowadziło do chaosu i dalszych strat.

5. Prusacy zdobyli Königgrätz, zmuszając Austriaków do ucieczki.

Ostatnia taka szarża
Sadowa stała się świadkiem utraty znaczenia kawalerii – dotychczasowej królowej pól bitewnych. Pomimo wielkiej dzielności i odwagi austriaccy kawalerzyści zostali zmasakrowani ogniem baterii armat i karabinów piechoty.
Pierwszy atak, tragicznie krwawy, wykonała austriacka 3. Rezerwowa Dywizja Kawalerii Ciężkiej. Próbowała powstrzymać Prusaków ścigających rozpadające się oddziały austriackie. Jedna ciężka brygada (6 szwadronów), po zepchnięciu dwóch szwadronów pruskich ułanów, znalazła się pod zmasowanym ogniem broni palnej i została zdziesiątkowana. Świadkowie opisywali, że „kawalerzyści walili się całymi rzędami od pruskich salw”. Resztki brygady zawróciły w panice na tyły, tratując austriacki szpital polowy.
Dowódca 3. Dywizji Kawalerii, hrabia Coudenhove, był żołnierzem bardzo, bardzo konserwatywnym. Przyzwyczajony był, że atak ciężkiej kawalerii rozstrzyga losy bitew na korzyść atakującego. Niezrażony klęską pierwszej szarży, Coudenhove wysłał kolejne brygady – jedną na Problus, a drugą przeciwko linii 50 pruskich dział w rejonie Stresetic. Obie szarże również zakończyły się masakrą. W jednej z nich, trwającej zaledwie 30 minut, dywizja pod ogniem dział i karabinów piechoty straciła około 700 ludzi i 900 koni, co stanowiło 1/4 jej stanu. Według dzisiejszych kryteriów utrata takiej części siły bojowej w zasadzie nokautuje jej możliwości bojowe i wyklucza z walki.

Pruscy huzarzy i austriaccy kirasjerzy w starciu. A. Bensa 1866


Działania Coudenhove’a są często krytykowane jako przykład anachronicznego podejścia do wojny. W 1866 roku kawaleria, zwłaszcza ciężka, traciła już swoją skuteczność wobec nowoczesnej broni palnej i artylerii. Jego decyzja o frontalnych szarżach na dobrze okopane i uzbrojone pozycje pruskie była tragiczna w skutkach i przyczyniła się do pogłębienia austriackiej klęski.

W obu armiach zaborczych służyło wielu Polaków. Jak pisał Norwid w liście do Józefa Bohdana Zaleskiego:
 „Pod Sadową głównie wygrali Polacy (hułany poznańskie), bijąc się i mordując z Polakami (hułany galicyjskie)”.


W armii pruskiej najwięcej Polaków służyło w korpusach II oraz V (w 58 Poznański Pułk Piechoty, 7 Zachodniopruski Pułk Grenadierów, 37 Zachodniopruski Pułk Fizylierów.)

Galicyjskie pułki piechoty i jazdy wzięły udział w wojnie z Prusami w ramach Armii Północnej (Korpusy I, II, VI, VIII, i X). Uczestniczyły też we wszystkich ważniejszych bitwach na czele z batalią pod Sadową.

PO BITWIE
Pod Sadową poległo 8000, a rannych zostało 15 000 żołnierzy obu stron.

Krzyż nadawany pruskim kombatantom za udział w bitwie pod Sadową

Pole bitwy przez wiele dni przedstawiało widok jak z najstraszniejszego horroru. Ranni długo musieli czekać na pomoc, o ile ta w ogóle nadeszła. Walczące wojska odeszły, a nieliczne oddziały sanitarne nie były w stanie w krótkim czasie przeszukać dużego obszaru bitwy. Brakowało lekarzy, austriaccy wzięci do niewoli pracowali ramię w ramię z pruskimi, ratując życie rannym obu stron.
Ciała poległych leżały wiele dni, nie było ich komu pochować. Okropny odór śmierci zaczął rozchodzić się na dużą odległość od pola bitwy. Ciała poległych znajdowano jeszcze po kilku tygodniach – zwłoki „poczerniałe od krwi”, „pożerane przez chmary much” i krążące nad nimi ptactwo. Do pochówku zabitych, oprócz nielicznych żołnierzy, zmuszono ludność cywilną wracającą do swych zrujnowanych domostw. Zmuszano do tego nawet przypadkowych podróżnych, nieopatrznie przechodzących przez okolice ogarnięte wojną. Grzebanie trwało ponad trzy tygodnie, mogiły zakładano tam, gdzie żołnierze ginęli – na polach, w lasach, przy drogach i skrzyżowaniach. Tylko nieliczni spoczęli na wydzielonych cmentarzach wojennych.
I tak zostało do dziś. Podróżując przez te okolice, co rusz napotykamy kamienne nagrobki, krzyże, monumenty i obeliski na żołnierskich mogiłach.

KONIEC CZĘŚCI I

CZĘŚĆ II