
W części pierwszej naszkicowaliśmy ponurą naturę czadu jako potężnego zagrożenia. W części drugiej przespacerujemy się po jaśniejszej stronie ulicy.
Ale najpierw…
JAK BEZ LABORATORIUM WYKRYĆ TLENEK WĘGLA?
„Czujniki biologiczne”
W roku 1867 w walijskim miasteczku Tylorstown, pod ziemią w jednej z tamtejszych kopalń doszło do olbrzymiej eksplozji i pożaru. Zginęło 178 górników. Dwa lata później kolejna eksplozja zabiła 59 mężczyzn. Ale dopiero katastrofa z roku 1896, kiedy to wybuch metanu i pyłu węglowego spowodował śmierć 57 górników, przyniosła przełom w traktowaniu bezpieczeństwa w górnictwie.
Powołana po tragedii komisja stwierdziły zaniedbania w obchodzeniu się z lampami górniczymi, w których – wbrew przepisom – odsłonięto płomień, a ten zapalił zebrane w chodniku „palne gazy”.

https://pl.wikipedia.org/wiki/Lampa_Pielera
W pracach komisji udział wziął wykładowca uniwersytecki John Scott Haldane. Jego zainteresowania badawcze dotyczyły wymiany gazowej we krwi (w 1905r. odkrył istnienie ośrodka oddechowego w mózgu).

Jego współcześni uważali, że śmierć w kopalnianych wybuchach powodowana była siłą samej eksplozji. Haldane przeczuwał, że znaczna część zabitych zmarła z powodu uduszenia z braku tlenu po eksplozji. Profesor czekał na potwierdzenie swojej teorii, którym stała się katastrofa z 1896 roku.
Na miejscu wypadku nalegał, mimo niebezpieczeństwa, na natychmiastowe oględziny zwłok w miejscu ich śmierci. Jakie było jego zdziwienie, gdy w jednej z komór znalazł ciała czterech górników i nadal palącą się lampę naftową. Zrozumiał, że jego teoria uduszenia była błędna.
Jeśli ludzi nie zabiła ani eksplozja, ani brak tlenu, to co? Haldane i miejscowy lekarz przeprowadzili sekcję ofiar – wówczas nie była to powszechna procedura – i w końcu odkrył, dlaczego wszyscy zmarli wyglądali tak różowo i zdrowo. Odkrył, że różowy odcień, który tradycyjnie tłumaczono jako siniaki lub oparzenia, był w rzeczywistości efektem hemoglobiny wiążącej się z tlenkiem węgla, a nie z tlenem.
Następne miesiące Haldane spędził w laboratorium. W towarzystwie zwierząt wypełniał je tlenkiem węgla, testując w ten sposób wpływ gazu na zwierzęta i na siebie. W czasie tych doświadczeń jego dzieci miały zaglądać do laboratorium przez okna i w wypadku, gdyby ojciec lub jedno z doświadczalnych zwierząt straciło przytomność – otworzyć na oścież drzwi wejściowe.
Haldane spostrzegł, że zarówno myszy, jak i kanarki są co najmniej dwudziestokrotnie wrażliwsze od człowieka na wpływ tlenku węgla. Ostatecznie jako żywe detektory czadu wybrał kanarki – ich zachowanie znacznie wyraźniej niż myszy manifestowało obecność trucizny. Kanarki wobec tlenku węgla najpierw przestają śpiewać, pośród objawów stresu szarpią klatkę, potem stają się osowiałe, przy wyższych stężeniach gazu tracą przytomność, a ostatecznie giną. Utrata przytomności u kanarka następuje 20 minut wcześniej niż u człowieka, więc dla górników pozostawało sporo czasu na ucieczkę przed zagrożeniem.
Kilkanaście lat później Haldane ocalił tysiące brytyjskich żołnierzy, opracowując środki zaradcze na niemieckie ataki gazowe na frontach Wielkiej Wojny. Stał się ekspertem w sprawie znieczuleń eterowych. Opracował metody stopniowej dekompresji, np. dla nurków. W fizjologii krwi dziś znamy pojęcie „efektu Haldane’a” – zjawiska wyjaśniającego, dlaczego właściwie hemoglobina łączy się w tkankach z dwutlenkiem węgla, który odprowadza do płuc.
Zmarł, jak przystało na badacza układu oddechowego – na zapalenie płuc w 1936r.
W USA na początku XX wieku Bureau of Mines, pragnąc ulepszyć „biologiczną metodę” wykrywania gazu, eksperymentowało z innymi małymi zwierzętami. Wrażliwość na CO sprawdzano u kanarków, gołębi, myszy, świnek morskich, królików, kurcząt, a nawet psów. Kanarki okazały się być najczulsze i na dekady zagościły jako towarzysze górników pod ziemią. W pewnym momencie w brytyjskim górnictwie zatrudniano pod ziemią 3000 ptaków, a ostanie kanarki śpiewały w kopalnianych wyrobiskach aż do roku 1986!
Śpiewające pod ziemią ptaszki były dla górników zbawcami, ale także ich pupilami, dlatego nie do pomyślenia było, aby kanarek padł na posterunku. Kanarki „pracowały” w specjalnych klatkach resuscytacyjnych. Po wystąpieniu objawów zatrucia zamykano dopływ do klatki kopalnianego powietrza, po czym napełniano ją tlenem z butli. Kanarek ożywał a górnicy ewakuowali się z zagrożonego chodnika.

Lata 20 XX wieku: komora resuscytacyjna dla kanarka wyprodukowana przez firmę Siebe Gormandla. Ptak z objawami zatrucia czadem odzyskiwał w niej wigor a górnicy ratowali swe życie.
https://blog.scienceandindustrymuseum.org.uk/canary-resuscitator/1930-635/
„Czujniki nieożywione” czyli – jak działa czujka czadowa

By TaurusEmerald – Own work, CC BY-SA 4.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=132253089
Pierwsze urządzenia bazowały na reakcji chemicznej, która zmieniała kolor widocznego w okienku czujnika białego kartonika na brązowy. Tylko wizualna sygnalizacja okazała się jednak niewystarczająca. Dlatego w latach 90. XX wieku intensywnie pracowano nad wprowadzeniem sygnalizacji dźwiękowej.
Alarm uruchamiany przez urządzenie generowany jest inaczej niż np. przez czujkę dymu (jest dym – włączamy alarm). Przy niższych stężeniach, np. 100 części na milion (ppm), detektor nie uruchamia alarmu przez całe kwadranse. Przy 400 ppm alarm rozbrzmiewa w ciągu kilku minut. Funkcja ta ma naśladować proces akumulacji tlenku węgla w organizmie. Zapobiega też fałszywym alarmom spowodowanym krótkimi skokami stężenia tlenku węgla np. podczas palenia papierosa.
Współczesny popularny detektor wyposażony jest w bardzo czułe ogniwo elektrochemiczne. Gdy tlenek węgla znajdzie się w powietrzu, na elektrodzie urządzenia zachodzi reakcja utleniania gazu, co powoduje przepływ prądu i aktywację alarmu.
Innym popularnym typem czujnika jest detektor półprzewodnikowy z warstwą dwutlenku cyny. Jej przewodność elektryczna zmienia się w obecności tlenku węgla. Urządzenie jest zasilane sieciowo, ponieważ do przeprowadzenia pomiaru element ten musi być rozgrzany do 400°C, co wymaga dużej mocy. W wariancie bateryjnym pomiary oraz podgrzewanie odbywają się pulsacyjnie.
Kluczowy dla skuteczności działania czujnika jest sposób jego montażu – należy uwzględnić wysokość od podłogi i sufitu, a także odległość od potencjalnego źródła czadu i kratek wentylacyjnych.
CZĘŚĆ II: TLENEK WĘGLA NASZYM DOBRODZIEJEM
Prócz złowrogiego wizerunku cichego zabójcy, tlenek węgla ma także drugie oblicze – jest ważnym surowcem w rozwoju cywilizacji.
Tlenek węgla odgrywa kluczową rolę w hutnictwie – w czasie wytopu żelaza redukuje tlenkowe rudy do czystego metalu (wiedzą to dobrze w hucie Bobrek). W czasie pracy pieca martenowskiego powstaje produkt uboczny zwany gazem wielkopiecowym. Nazwa nie jest przypadkowa – te piece są faktycznie ogromne. Gaz ten powstaje przy spalaniu hutniczego koksu, czyli produktu wałbrzyskiej koksowni (obok której jechaliśmy pociągiem w części pierwszej).
Gaz ten to mieszanina 15% dwutlenku węgla CO2, 30% tlenku węgla CO, 4% wodoru H2, 1% metanu CH4. Reszta to azot i substancje o zapachu spalonej izolacji auta marki Trabant mojego taty.
Gaz wielkopiecowy jako paliwo nie ma zbyt wielkiej gęstości energii. Jego kaloryczności to 4MJ/m3 (metan 35 MJ/m3). Ale przy wytopie 1 tony surówki powstaje tego gazu 4000m3. Dlatego stanowi on fundament gospodarki cieplnej huty
Tlenek węgla to znakomity surowiec do produkcji paliw tradycyjnie pozyskiwanych z ropy naftowej. Niemcy od zawsze borykały się z brakiem istotnych złóż ropy. Świadomi tego niemieccy chemicy od początku wieku pracowali nad produkcją paliw syntetycznych. Zaczęło się niewinnie, gdy w roku 1902 dokonano obserwacji powstawania metanu z mieszaniny wodoru i tlenku węgla. W roku 1913 BASF ogłosił, że z gazu syntezowego powstają tlenowe alkohole i kwasy z niewielka domieszką węglowodorów. Kilka lat później panowie Fischer i Tropsch uzyskali substancję, nazwaną syntolem, zawierającą nieco większą ilość węglowodorów. Intensywne prace zaowocowały technologią gotową do wdrożenia przemysłowego.
Dopóki w czasie kolejnej wojny światowej niemiecki Blitzkrieg opierał się na imporcie ropy z rumuńskich pól naftowych (Ploesti) i z dostaw sowieckich znad Morza Kaspijskiego, paliwa syntetyczne nie miały dla III Rzeszy wielkiego znaczenia. Z czasem sojusze „się poodwracały”, rumuńska ropa pokrywała ledwie 50% potrzeb niemieckiej wojny z całym światem. I tu w sukurs przemysłowi paliwowemu przyszła synteza Fischera-Tropscha. Pozwalała ona z mieszaniny tlenku węgla i wodoru – tzw. gazu syntezowego – tworzyć bardziej złożone węglowodory, a ostatecznie paliwa płynne zastępujące benzynę.
nCO + (n + m)H2 → CnH2m + nH2O
Przez cały okres wojny III Rzesza miała dostęp do węgla kamiennego. Dzięki temu Niemcy mogli zbudować aż 27 zakładów produkcji benzyny syntetycznej. I kiedy w ten sposób w roku 1942 uzyskiwali 200 tys. ton paliw syntetycznych, to w roku 1943 już 700 tys ton, a w 1944 – aż 6 mln ton.
Jak podają źródła „większość fabryk tzw. syntiny zamknięto w Niemczech pod koniec II wojny światowej”. W tym niedomówieniu (by przywołać Jana Kobuszewskiego) niektóre z nich dyplomatycznie nie dodają, że zamknięcia fabryk dokonały siły lotnicze USAF. Fabryki paliw syntetycznych to rozległe obiekty bardzo wrażliwe na uszkodzenia. Stopień tej podatności widać w ostatnich tygodniach w rosyjskim przemyśle naftowym.

https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=9711497
Największa niemiecka fabryka paliw syntetycznych, zbudowana przez IG Farben, zlokalizowana była w Policach (15% produkcji całkowitej III Rzeszy). Znacznie mniejsza – w Blachowni Śląskiej.

Gazyfikacja węgla to także bogate źródło wodoru, wykorzystywanego m.in. do syntezy amoniaku – kluczowego surowca w produkcji nawozów sztucznych (oraz, nieco mniej kluczowego, soli trzeźwiących dla omdlewających pań).
W 2020 roku na świecie działało kilkaset instalacji do gazyfikacji, z czego aż 90% znajdowało się w Chinach (które są silnie uzależnione od importu ropy).
Obecnie tlenek węgla na potrzeby produkcji paliw i surowców dla wielkiej chemii można produkować nadal z węgla, ale bez jakże kłopotliwego wydobywania go na powierzchnię (a zatem bez niebezpiecznych i przerażająco drogich kopalń, szkód górniczych i płonących przed kancelarią kolejnych premierów opon). Proces zgazowywania węgla kamiennego przebiega pod ziemią, w złożu tego surowca. Sądzi się, że jest to pieśń niedalekiej przyszłości. Obserwując larum, jaki temat wzbudza wśród niezależnych klimatologów, należy sądzić, że jest to ścieżka bardzo obiecująca.
MOTORYZACJA NA HOLCGAZ
Skoro dotknięty został temat kłopotów z dostępnością benzyny w czasie wojny (oraz w Polsce lat 80.), warto wspomnieć o ciekawej historii napędzania silników spalinowych gazem drzewnym (Holzgas).
Pomysłodawcą generatora do zgazowywania drewna był francuski inżynier Jacques Imbert. Technologia ta o opisowej nazwie „auto na holcgaz” była licencyjnie rozwijana szczególnie przez – jakżeby inaczej – Niemców w czasie ostatniej wojny. Większość państw zaangażowanych w wojnę benzynę racjonowało, np. Brytyjczyk miał przydział na przejechanie 70 mil miesięcznie, Amerykanin 3-4 galony tygodniowo połączone z dodatkowym ograniczeniem prędkości do 35 mil/h. Zmotoryzowaną Amerykę karmiono patriotycznym zawołaniem „When You Ride Alone, You Ride with Hitler!”. (Najistotniejszym jednak powodem ograniczenia mobilności obywateli był brak kauczuku: nie masz benzyny – nie zużywasz opon).
Czym zatem napędzali cywilną motoryzację Niemcy i reszta racjonującego świata?
Głowne starania dotyczyły przeróbek możliwie dużej części cywilnego transportu spalinowego na zasilanie gazem drzewnym, po polsku swojsko zwanym holcgazem. Konwersja silnika benzynowego na zasilanie gazowe okazała się możliwa. Pod koniec wojny Niemcy (choć nie tylko one) zasilały w ten sposób ponad pół miliona pojazdów.
W czasie spalania drewna przy ograniczonym dostępie tlenu, w temperaturze do 1000°C, powstaje mieszanina palnych gazów: tlenek węgla, wodór, metan. I choć jest to paliwo o wątłej wartości energetycznej (6MJ uzyskane z 1m3 holcgazu to mało w porównaniu z metanem – 40MJ/m3 czy benzyną 90-100MJ/m3 pary nasyconej), to silnik „jednak się kręci”.

https://commons.wikimedia.org/wiki/File:H%C3%A4k%C3%A4p%C3%B6ntt%C3%B6auto.jpg
Napędzane gazem drzewnym auto musiało być zaopatrzone w jego wytwornicę. Miała ona postać mniej lub bardziej szkaradnego baniaka wypełnionego płonącym drewnem. Wnętrze baniaka, zwanego dumnie generatorem, zasypywano buczynowymi kostkami wielkości pudełka papierosów. Drewno poddane pirolizie wytwarzało wiadomy gaz, który po usunięciu wody, popiołu i smoły oraz schłodzeniu (to jednak kilkaset stopni!) kierowany był do silnika. Moc tak zasilanego motoru była dwukrotnie niższa od wariantu benzynowego, ale dzięki temu „wszystkie koła mogły kręcić się dla zwycięstwa”.

O ile napędzanie gazem małego, kilkutonowego czołgu-miniaturki wydaje sie być całkiem możliwe, to jednak gazogenerator wsadzony na 57 tonowego Tygrysa budzi szacunek.

www.tanks-encyclopedia.com/wp-content/uploads/2016/05/fahrschulepanzerwagen-VI-tiger-holzgasantrieb.jpg
Generator gazu bynajmniej nie był instalacją bezobsługową, co dokładnie opisał Bohumil Hrabal: w jego opowiadaniu stryjaszek Pepin stał na tylnym podeście browarnianego kamiona i aby pobudzić spalanie – wielkim pogrzebaczem mieszał w kotle generatora. Skutkowało to gwałtownym wzmożeniem procesu i przeraźliwą eksplozją nagle zapalonych na powietrzu gazów. Usmolony od stóp do głów, z opalonymi od wybuchów brwiami stryjaszek był pomocnikiem kierowcy (ten dodawał gazu pedałem, ale jednak kreatorem samego gazu był tandem stryjaszek-generator. Zobacz potomka stryjaszka przy robocie).

Gaz drzewny wydaje się być idealną alternatywa dla benzyny. Jednak gazogenerator ma istotne wady i użytkowe uciążliwości.
Po pierwsze – przygotowanie do jazdy jest równie szybkie, jak w parowozie. Nim ruszy się na wycieczkę do hipermarketu, to najpierw w generatorze trzeba solidnie napalić. Po dojechaniu na miejsce generator trzeba schłodzić (żeby nie rzec: ugasić), bo nawet odcięcie dostępu powietrza nie od razu przerywa wytwarzania gazów, a te są dość wybuchowe.
Bezwładność procesu pirolizy jest spora. Tak jak palacz w parowozie przed długim wzniesieniem szufluje jak oszalały węgiel do paleniska (za chwilę będzie potrzebne dużo pary), tak stryjaszek Pepin przed górką musiał w generatorze energicznie pogrzebać pogrzebaczem. Oczywiście wujaszek miał generator mniej wyrafinowany niż pojazdy szkoły czołgowej w Kummersdorfie, gdzie pogrzebacze były zapewne automatyczne.
W roku 2008 w szwajcarski inż. Hagel dorobił do swego Opla Kadetta wiadomy generator i kazał nakręcić film dokumentujący ten fakt. Widzimy, jak przed wyjazdem do banku (jesteśmy w Szwajcarii!) inżynier zajedża do szopy swojego tatusia. Tam starszy pan siekierką naciosał już synowi kilka wiaderek paliwa na podróż. Zużycie drewna – 30kg/100km, zadowolenie – olbrzymie (o ile nie jedzie się z wiatrem).
z

Tlenek węgla (oraz inne gazy) w walce z mrokiem
W filmie „Ostatnia rodzina” o malarzu Zdzisławie Beksińskim widzimy scenę, gdy jego syn, Tomasz Beksiński, podejmuje kolejną (nieudaną) próbę samobójczą. Za narzędzie wybiera trucie gazem miejskim. Uszczelnia drzwi i okna, odkręca kurki gazowej kuchenki i rozpoczyna inhalację.
Od momentu „wynalezienia” w XIXw. gazu tzw. „miejskiego” stał się on popularnym sposobem odbierania sobie życia. Po pierwsze – był dostępny, po drugie – niedrogi (osoby szczególnie oszczędne otwierały tylko piekarnik i wkładały weń głowy), i po trzecie – co było istotne dla pań – po śmierci od gazu nie wyglądało się brzydko. Skóra zatrutych gazem miała ładny, zdrowy, intensywnie różowy kolor.
Gaz miejski początkowo wdrożono do użycia jako znakomity środek do oświetlanie ulic miast. Potem stopniowo wkraczał do mieszkań: najpierw jako źródło światła, a potem także do ogrzewania w kuchenkach gazowych
Aby powstał gaz „miejski”, wcześniej zwany „świetlnym”, potrzebna jest koksownia. W czasie beztlenowego wyprażania węgla kamiennego (aby otrzymać bezcenny w hucie koks) oddaje on mnóstwo wartościowych surowców. Nas interesuje gazowa mieszanina tlenku węgla, wodoru i metanu. Mieszaninę tę przejmuje GAZOWNIA, magazynując gaz w charakterystycznych okrągłych murowanych zbiornikach z ruchomym dachem. Gaz siecią rur rozprowadzany jest ulicami do latarni i wnętrz mieszkań.
Pierwszym miastem oświetlonym gazem stał się Londyn w roku 1807. Trudno dziś sobie nawet wyobrazić, jaki wielkim skokiem cywilizacyjnym było rozświetlenie przestrzeni publicznych i mieszkań światłem tak nowoczesnym, jak gazowe. Wcześniej dysponowano tylko lampami olejowymi, które zasilano tranem wielorybim (o to w takim celu wielorybnicy kapitana Ahaba narażali życie), a jeszcze wcześniej – tylko pochodniami, łuczywami i bardzo drogimi świecami. Do jakiego zakopcenia ścian doprowadzają świece można było zobaczyć w katedrze Notre Dame (przed pożarem). Żyto w półmroku – ilość światła produkowanego przez świecę jest niewielka – ot, jedna marna candela.
W filmie „Amadeusz” Milos Forman zaplanował dla oddania prawdy historycznej oświetlane filmowanych wnętrz pałacowych niemal wyłącznie świecami (choć dla wzmocnienia jasności świecami wielkiej mocy, bo trzyknotowymi). Dało to efekt bardzo łagodnego, sympatycznego oświetlenia wnętrz, ale jednak o jasności mowy nie było.
Pierwszy zrealizowany pomysł na wykorzystanie do oświetlenia mieszkania płomienia gazu miał sir Murdoch w roku 1792r., jednak naśladowców nie znalazł przez ponad dwie dekady. Konstrukcja murdochowych i późniejszych lamp była podobna: z metalowej rurki wypływał gaz „miejski”, który spalał się niebiesko – czerwonym płomieniem. Wytwarzał przy tym sporo sadzy i dodatkowo fatalnie cuchnął (huta Bobrek…)
Jednak pomimo niedogodności nowy sposób oświetlenia był rewolucyjny! Obrócił on mrok w światło, ale cena nowinki początkowa była dość wysoka. Po pierwsze – dystrybucja gazu z węgla wymagała znacznych inwestycji w zbiorniki gazu, gazownie, system rurociągów i sieć rur i rurek wewnątrz mieszkań. Po drugie – przez pierwsze dziesięciolecia rewolucji dość drogi był sam gaz. Po trzecie – gazowy płomień kopcił. O ile nie miało to znaczenia w oświetlonych latarniami ulicach, o tyle w mieszkaniach kopeć był bardzo kłopotliwy. W dodatku sam gaz przed i po spaleniu miał neiprzyjemny zapach, a to wymagało już częstego wietrzenia i malowania zakopconych pomieszczeń. W końcu po czwarte – choć ilość światła w porównaniu ze świecami był większa – to nadal o radykalnym rozjaśnieniu nocy trudno było mówić.
Początkowo gaz miejski był bardzo zanieczyszczony, przez co latarnie gazowe kopciły, a sadza osadzała się na szybach latarń zmniejszając ich jasność. Czyszczeniem, a także zapalaniem latarń o zmierzchu i gaszeniem o świcie, zajmował się tzw. Lampenputzer (czyściciel lamp „pucował na glanz”). Równie swojsko brzmiąca „lampuzera” też była postacią pośrednio z latarniami związaną – wykorzystywała gazowe światło do lepszego zaprezentowania oferty.
Pomimo wszystkich niedogodności nowej technologii oświetleniowej słusznie wiązano z nią duże nadzieje. Proces wytwarzania gazu energicznie udoskonalano, pracując nad gazem czystszym. Filtracja pozbawiała go substancji zapachowych i kopcących. Ale dopiero w roku 1885 prawdziwym przełomem dla światła gazowego stał się niepozorny wynalazek Austriaka Karola Auera von Welsbacha.
Eksplozja światła:
Auer nasączył tkane z bawełny czapeczki solami toru i ceru (1%). Czapeczkę taką, miękką i wiotką jak malutka skarpetka, zakładano na ceramiczny szkielecik u wylotu rurki gazowej. Zapalany płomień w kilka sekund spalał całkowicie bawełnianą osnowę miękkiej koszulki, pozostawiając delikatny, kruchy szkielet zbudowany z tlenków toru. Te w płomieniu rozżarzały się do białości emitując dość intensywne i przyjemne dla oka światło. Koszulki (zwane też siatkami czy pończochami) Auera stosowane są do dziś np. w gazowych lampach turystycznych, gdzie paliwem jest propan.

By Arnoldius – Own work, CC BY-SA 3.0, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=25701633
Tu znajdziemy fantastyczny materiał o koszulkach Auera.
Dzięki upowszechnieniu użycia gazu i rozbudowie infrastruktury gazowej (np. na terenie Niemiec sfinansowała ją olbrzymia kontrybucja zapłacona przez Francję po przegranej wojnie 1871r.) koszty używania gazu miejskiego spadły kilkukrotnie.
Tzw. „ciekawostka” oświetleniowa:
latarnia morska w Niechorzu za źródło światła do roku 1910 miała palnik na olej rzepakowy. Roczna konsumpcja tego paliwa wynosiła 1500kg. Światło produkował palniki Arganda, Składał sie on z 4 do 6 koncentrycznych knotów, wysuwanych mechanizmem zegarowym. Całości dopełniał błyszczący, metalowy reflektor. Płomień się palił, wklęsły reflektor skupiał świetlny strumień i – latarnia miała zasięg świecenia 37km.

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/c/c4/Argand_Burner_with_Reflector.jpg
Latarnia na Helu palnikiem na olej rzepakowy posiłkowała sie do roku 1926, kiedy to postanowiono ulec technicznym nowinkom i zmieniono go na lampę naftową – „aparat Fresnela I klasy na naftę„. Naftówka była prostsza i tańsza w eksploatacji, co trudno pojąć wobec jej knota o półmetrowej długości.
Ale jak raz się nowinkarstwu ulegnie, to przestać nie można: w roku 1938 na czterdziestodwumetrowej latarni zainstalowano żarówkę elektryczną.

https://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/7/7a/Hel%2C_latarnia_morska%2C_lampa.JPG/605px-Hel%2C_latarnia_morska%2C_lampa.JPG
O ile oświetlenie elektryczne już dawno wyparło gaz z lamp domowych, o tyle gaz miejski zasilał kuchenki gazowe do końca XXw. W Polsce ostatnie miasto z gazu miejskiego na ziemny przeszło w roku 1992. Od tego czasu tradycyjne trucie się gazem stało się niemożliwe, choć dzięki spuściźnie literackiej próby takie są nadal podejmowane.