Słońce, nasza prywatna gwiazda

Słońce to jedyna gwiazda w naszym układzie planetarnym. Unikalna, bo jedyna, ale nie niepowtarzalna. Można powiedzieć, że Słońce jest gwiazdą wyjątkowo przeciętną. Ale czy na pewno jest taka przeciętna? Tak uważano jeszcze w XX wieku, była to jedna z prawd, których nikt nie kwestionował i nie drążył. W 2006 roku odkryto jednak, że Słońce jest jaśniejsze niż 85-95% gwiazd w Galaktyce, które w większości są czerwonymi karłami. To stosunkowo młoda gwiazda I populacji, bogata w metale (tak określa się w astrofizyce pierwiastki cięższe od helu), co sugeruje jej powstanie jako efekt bliskiego wybuchu supernowej. Wokół gwiazd typu słonecznego częściej też powstają układy planetarne. Tu odsyłam do serii tekstów o powstaniu życia, szczególnie do „Życie w Kosmosie[3]. Wszechświat uszyty na miarę”.

Wiek Słońca to 4,567 miliarda lat, czyli niewiele więcej niż wiek Ziemi i całego naszego układu. 

Ryc. 1. Słońce, październik 2017. Źródło: NASA’s Solar Dynamics Observatory.  https://www.quantamagazine.org/what-is-the-sun-made-of-and-when-will-it-die-20180705/

Względna wyjątkowość Słońca jako obiektu astronomicznego to nic w porównaniu z jego wyjątkową rolą w naszym życiu, od zarania dziejów. W każdej kulturze począwszy od pradawnych Słońce miało boski status. Nic dziwnego, jest symbolem życia, stałości, urodzaju i nigdy nas nie zawiodło. Nie wybuchło, nie spóźniło się ze wschodem, a kiedy zaszło, to o przewidzianej porze wzeszło. Układ Słoneczny jest układem pojedynczym z jedną gwiazdą centralną, a regularność ruchu wszystkich ciał tego układu jest wpisana w jego DNA. Co innego, gdybyśmy żyli (czy na pewno byśmy żyli?) w układzie podwójnym albo co gorsza potrójnym. Wtedy słowo regularność” nie zagościłoby w naszym słowniku chyba nigdy. 

Boskość Słońca wynika także z jego niedostępności i tajemniczości. Tajemniczości także językowej, gdyż, to oczywiste, Słońce istniało w we wszystkich językach i kulturach świata. O aspekcie językoznawczym 'słońca’ traktuje wyczerpujący wpis Piotra Gąsiorowskiego Niejasne jak ‘słońce’: skomplikowana historia jednego słowa”.

Długo nic praktycznie nie wiedzieliśmy na jego temat. Nawet teraz, w erze zaawansowanej techniki kosmicznej mało wiemy o procesach zachodzących w jego wnętrzu i na powierzchni. O boskich aspektach Słońca już było, skupmy się więc na rozumieniu Słońca w sensie naukowym, które w starożytności bywało zadziwiająco zbieżne z rozumieniem nam współczesnym. Astronomowie babilońscy zaobserwowali na przykład nieregularność ruchu Słońca po nieboskłonie. Teraz wiadomo, że jest to spowodowane ruchem Ziemi wokół Słońca po orbicie będące lekko spłaszczonym okręgiem (elipsa). Czapki z głów!

Pierwszym uczonym, który próbował racjonalnie objaśnić naturę Słońca był Anaksagoras, według którego jest ono płonącą kulą metalu, większą od Peloponezu. Nie ma się z czego śmiać, Peloponez to serce kultury mykeńskiej, miejsce kluczowe dla greckiej cywilizacji, miejsce, mówiąc językiem współczesnym, kultowe. Inne spostrzeżenie Anaksagorasa mówiące, że Księżyc odbija światło słoneczne, też jest jak najbardziej współczesne. Inny uczony tamtych czasów, Eratostenes, obliczył odległość Słońca od Ziemi. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że jego obliczenia różnią się od rzeczywistej odległości o zaledwie kilka procent. Według zachowanego przekazu jego obliczenia to 804 000 000 stadiów, czyli 148 do 153 milionów kilometrów lub 0,99 do 1,02 AU (jednostka astronomiczna). Niewiarygodne! Gwoli prawdy należy dodać, że jest to nieco naciągane, gdyż do dziś nie wiemy, ile dokładnie wynosił eratostenesowski stadion. W Delfach było to 177,36 m, w Olimpii 192,27 m, a już w Istmii tylko 165 m. Tak czy owak, dokładność niebywała. Żyjący dwa wieki później Ptolemeusz, też nie byle kto, obliczył tę odległość jako 20 razy mniejszą. 

Heliocentryzm, przypisywany Kopernikowi, był w istocie także pomysłem greckim. Rówieśnik Eratostenesa, Arystarch z Samos, był tym mózgiem”, który sformułował zasadę heliocentryczną. Kopernikowi należy się więc srebrny medal za rozwinięcie i udowodnienie tej teorii. 

Wynalezienie teleskopu pozwoliło głębiej wejrzeć w naturę Słońca i zobaczyć na przykład plamy słoneczne. Pierwotnie tłumaczono je jako obiekty przelatujące między Ziemią a Słońcem i dopiero Galileusz postawił tezę, że znajdują się one na powierzchni Słońca a nie w przestrzeni kosmicznej.

Klasyczne badania fizyczne Słońca można przypisać Isaacowi Newtonowi, który przepuścił światło słoneczne przez pryzmat dowodząc, że białe światło jest złożeniem ‘świateł’ o różnych barwach. Kontynuacją tych badań są współczesne badania spektroskopowe. 

Przez długi czas prawdziwą zagadką była natura źródła energii Słońca. Jeszcze w połowie XIX wieku lord Kelvin sugerował, że Słońce jest stygnącą kulą cieczy. Następnie wspólnie z Hermannem von Helmholtzem sformułował teorię kontrakcji grawitacyjnej. Słabością tej teorii był jednak czas trwania takiej kontrakcji, oceniany na 20 milionów lat, a już wtedy niektóre znaleziska paleontologiczne datowano na 200 milionów lat. Cały XIX wiek można pod tym względem nazwać wiekiem ciemności i poszukiwania na oślep. Nic dziwnego, nie było jeszcze znane zjawisko promieniotwórczości. Dopiero w 1904 Ernest Rutherford zaproponował promieniotwórczość jako wewnętrzne źródło ciepła słonecznego. Od tej chwili wypadki potoczyły się szybko. Równoważność masy i energii Alberta Einsteina, synteza jądrowa Arthura Eddingtona, przewaga wodoru w masie Słońca udowodniona przez astronomkę Cecilię Payne, doprecyzowanie reakcji jądrowych zachodzących w Słońcu Hansa Bethego. Niejako zwieńczeniem tego klasycznego” etapu badań Słońca było wykazanie przez  Margaret Burbidge, Geoffreya Burbidge’a , Williama Fowlera i Freda Hoyle’a, że większość pierwiastków powstała w reakcjach jądrowych wewnątrz gwiazd.

Podobnie jak badania Wenus („Wenus – porzucona kochanka”) misje słonecznie rozpoczęły się już u zarania ery kosmonautyki. Sondy Pioneer (6, 7, 8 i 9) były wystrzeliwane w latach 1961-1968, a ich zadaniem były długotrwałe obserwacje Słońca i pomiary danych fizycznych. Nie zbliżały się zbytnio do Słońca, krążyły po orbicie zbliżonej do orbity Ziemi, ale dostarczyły bardzo wartościowych danych o wietrze słonecznym i koronie Słońca. Badania prowadzone ze stacji kosmicznej Skylab dotyczyły między innymi wyrzutów koronalnych i promieniowania ultrafioletowego. Bardzo wartościowe dane dostarczyła (po przygodach) sonda Solar Maximum Mission wystrzelona w 1980 roku. Badała ona promieniowanie gamma, rentgenowskie i UV z rozbłysków słonecznych w okresie wysokiej aktywności Słońca. 

Misje współczesne to przede wszystkim Solar and Heliospheric Observatory (SOHO), wspólne dzieło ESA i NASA wystrzelone w 1995 i działające do dziś. Oprócz obserwacji Słońca SOHO rejestruje też małe komety zbliżające się i spalające” w jego pobliżu. 

Cechą wymienionych wyżej (oraz niewymienionych) misji było badanie Słońca na odległość poprzez pomiary parametrów fizycznych promieniowania i cząstek wiatru słonecznego in situ. Dopiero sonda Genesis misji Sample Return zdołała wrócić na Ziemię z próbkami cząstek wiatru słonecznego. Niestety, lądowanie próbnika (2004) skończyło się katastrofą, a większość próbek została zanieczyszczona. Naukowcy mają jednak nadzieję, że ocalałe próbki nadają się do zbadania, a wyniki badań wniosą coś do zasobu wiedzy o Słońcu.

Jest jeszcze jedna rzecz, której nie zrobiono, mianowicie zanurzenia się” w Słońcu, konkretnie w koronie słonecznej. Celem Parker Solar Probe, próbnika wystrzelonego w 2018 w ramach programu Living with a Star jest wykonanie pomiarów wewnątrz korony słonecznej i odpowiedź na konkretne pytania dotyczące korony. Zapytacie, czegóż to jeszcze nie wiemy o koronie słonecznej? Ano wiemy bardzo mało. Nie wiemy na przykład, jak to się dzieje, że jest ona znacznie gorętsza od powierzchni Słońca (miliony stopni), jak przyspieszany jest wiatr słoneczny oraz jak powstają wysokoenergetyczne cząstki wyrzucane w Kosmos. 

Ryc. 2. Wizualizacja sondy Parker Solar Probe zbliżającej się do Słońca. Źródło: NASA/Johns Hopkins APL/Steve Gribben, domena publiczna

Pomysł takiej sondy powstał już w 1958 roku, ale, wicie rozumicie, warunki nie pozwalały. Trajektoria lotu Parker Solar Probe jest bardzo skomplikowana. W celu osiągnięcia jak najwyższej prędkości przed ostatnim etapem wejścia w koronę Słońca pojazd musiał zaliczyć” 24 okrążenia, za każdym razem korzystając z asysty grawitacyjnej Wenus. Finał operacji odbył się 24 grudnia 2024. Przypadkiem” dokładnie wtedy nastąpił szczyt aktywności 11-letniego cyklu Słońca. Przelot zakończył się sukcesem, a dane zostaną wysłane na Ziemię pod koniec stycznia 2025, kiedy wystąpi korzystne położenie sondy wobec Ziemi. 

Był to najbliższy Słońca przelot aparatu stworzonego ręką ludzką. Minimalna odległość wyniosła 6,1 miliona kilometrów, a temperatura, jakiej doświadczył próbnik wynosiła 980oC. Niejako ubocznym efektem tej misji jest możliwość doświadczalnego potwierdzenia szczególnej teorii względności, gdyż rekordowa prędkość statku (692000 km/h) może pozwolić naukowcom dostrzec ślady efektów relatywistycznych w trajektorii pojazdu. Osiągnięta prędkość to 0,00064 prędkości światła, czyli całkiem poważny ułamek, nawet po podstawieniu do wzoru Lorentza na relatywistyczne skrócenie długości.

I tak w sprytny sposób udalo mi się skierować Twoją uwagę, Szanowny Czytelniku, na świetny cykl artykułów o próżni autorstwa Piotra Gąsiorowskiego, którego trzecia część „Próżnia, (nie)byt skomplikowany. Część 3: Próżnie relatywistyczne” owego Hendrika Lorentza wspomina.

Przed Parker Solar Probe jeszcze dwa przeloty w pobliżu Słońca (dwa peryhelia), ale już dziś wiadomo, że była to bardzo owocna misja. Poprzednie przeloty także dostarczyły niezwykle ciekawych danych potwierdzających m.in. istnienie strefy wolnej od pyłu (DFZ) w pewnej odległości od gwiazdy.

EM poleca (#22) – Stanisław Lem „Okamgnienie”

Czy bycie futurologiem to trudne zajęcie? Wydawałoby się, że nie, przecież i tak wiadomo, że wszelkie przepowiednie są funta kłaków warte, więc można pisać z sufitu wszelkie banialuki, byle się tylko z lekka kupy trzymały, a ciemny lud i tak to kupi. Są jednak futorolodzy, którzy swoją pracę traktują poważnie. Ba, mają odwagę, żeby swoje przepowiednie sprzed lat zrewidować, skrytykować, rozliczyć. Taki jest Stanisław Lem. Bo, wbrew pozorom, pisanie powieści science fiction to nie jest to, co Lem lubił najbardziej. Był filozofem, futurologiem, myślicielem, a dopiero gdzieś pod koniec – powieściopisarzem. 

„Okamgnienie” to próba milenijnego podsumowania stanu nauki w oparciu o rzetelną i możliwie aktualną wiedzę (rok 2000). Wiedzę obudowaną i rozszerzoną o filozofię nauki. Bo Lem był przede wszystkim filozofem nauki. Potrafił zauważyć perspektywy (albo ich brak) dotyczące wynalazku lub odkrycia i miał dar trafnego przewidywania dalszego ciągu. Myślę, tak na marginesie, że potrafiłby sensownie dokończyć „Przygody dobrego wojaka Szwejka”. 

O czym jest książka? Po pierwsze często odwołuje się (i rozlicza się z tego, co tam napisał) do „Sumy technologicznej” (Summa technologiae) z 1964 roku. To monumentalne dzieło, napisane „lemowskim” językiem, pełnym neologizmów, było pierwszym, obszerniejszym podsumowaniem nauki i jej perspektyw z punktu widzenia początku lat 60. XX wieku. Lemowi, pozbawionemu dostępu do aktualnej literatury światowej, periodyków naukowych i kontaktów osobistych z globalnym naukowym światem, zupełnie to nie przeszkadzało (choć uwierało, wiadomo). Teraz (2000), po prawie 40 latach Lem podejmuje ten sam temat, ale już z perspektywy nowego tysiąclecia i swoich 80 lat. 

„Okamgnienie” jest podsumowaniem i wizją tych dziedzin nauki i związanej z nimi technologii, którymi interesował się zawsze: astronautyki, robotyki, informatyki, sztucznej inteligencji, cywilizacji pozaziemskich, fizyki, nieśmiertelności, inteligencji (ludzkiej), ewolucjonizmu. W każdej z nich okazuje się zdumiewająco dobrze zorientowany i to nie tylko faktograficznie, ale też kontekstowo i filozoficznie. W każdym poruszanym temacie widzi perspektywy i zagrożenia, a także wprowadza swoje własne, oryginalne przemyślenia. Podobnie jak w „Summie” widać, że czuje ciasnotę terminologiczną i kiedy tylko może posługuje się swoimi słynnymi neologizmami. Rzadko są one zwykłą sztuką dla sztuki, udziwnieniami, przeważnie dokładniej precyzują myśl autora niż terminy obiegowe. Tak czy owak książki nie czyta się tak płynnie jak powieść, często trzeba się zastanowić “co autor miał na myśli” i na koniec głośno krzyknąć „Aha!”. 

Książka sama w sobie jest bardzo zwięzła, więc bez sensu jest ją streszczać temat po temacie. Trzeba ją przeczytać, a mimo, że jest niewielkiego tonażu radziłbym przeznaczyć na nią kilka wieczorów.

Lem nigdy nie był optymistą, no może poza latami 50., kiedy pisał „Astronautów”. Już w „Powrocie z gwiazd”, klasycznej powieści science fiction, wyczuwa się gorycz niespełnienia i zawiedzione nadzieje. Takie podejście do przyszłości widać w „Okamgnieniu” jeszcze wyraźniej. Ostatni rozdział jest praktycznie potępieniem w czambuł poważnych (teoretycznie) periodyków światowych publikujących swoje przewidywania bliższej i dalszej przyszłości. Gorzki język, ironia i złośliwość biją z każdego lemowego zdania. O sztucznej inteligencji pisze „[..]zyskawszy wiedzę o tejże inteligencji sztucznej, stosowanej do suszenia jarzyn, a w szczególności cebuli, doszedłem do niezbitego przeświadczenia, że z rozszerzającego się – również kognitywistycznie – informacyjnego potopu nie ma ucieczki.

O podróżach na Marsa pisze tak: „Urządzono wielką aukcję, na której ten, kto da więcej, zostanie wyłącznym i szczęśliwym posiadaczem marsjańskiego modułu, który przepadł i zatracił się niedaleko bieguna owej planety, przy podanym jednocześnie małymi literkami zastrzeżeniu, że ów moduł będzie wprawdzie jego własnością, ale niełatwo osiągalną, ponieważ świeżo upieczony właściciel musi się pofatygować po to urządzenie na Marsa.” 

O rozwoju medycyny: „Nowotwory, których nieodwracalne wytrzebienie pisma fachowe i niefachowe ogłaszały już kilkanaście tysięcy razy, będą się, niestety, nadal miały doskonale.

Nawet awaria teleskopu Hubble’a, szczytu techniki przełomu tysiącleci, nie zdążyła się przed lemową krytyką ustrzec. 

Jednak nawet tu, w potoku kasandrycznych wizji, widać jego geniusz predykcyjny. Pisze o wysypie gadżetów elektronicznych, o telewizji przyszłości “Telewizję rychło będą wyświetlać tapety”, o wszechobecności i natarczywości reklam. 

Przyszłość świata według Lema nie będzie wygodna, kolorowa i beztroska, w odróżnieniu od świata innego futurysty, którego książkę właśnie czytam, Raya Kurzweila „Nadchodzi osobliwość”. Wszakże audiatur et altera pars.

EM Poleca (#21) – Yuval Noah Harari „Nexus. Krótka historia informacji od epoki kamienia do sztucznej inteligencji”

Z czego jest zbudowany Wszechświat? Wiadomo: z przestrzeni, materii i energii. Z czego jeszcze? Ano właśnie, z informacji. Harari wziął na warsztat cywilizację ludzką z punktu widzenia informacji jako przyczyny i skutku naszego rozwoju cywilizacyjnego. I oto, co powstało. 

Naiwnie uważa się, że posiadanie informacji prowadzi do prawdy, a prawda to mądrość, sprawczość i władza. To tylko jedna ze ścieżek, wyidealizowana i niewiele mająca wspólnego z rzeczywistością. Gromadzenie coraz większych zasobów informacji wcale nie prowadzi w naturalny sposób do prawdy. Nie następuje cudowna przemiana jakościowa. Zapominamy, że informacja nieprawdziwa lub niekompletna to też informacja, a jej analiza może prowadzić do fałszywych wniosków. Optymistycznie przyjmujemy za oczywiste, że im więcej informacji posiadamy tym jesteśmy mądrzejsi. Nieprawda, posiadamy tylko więcej informacji, którą trzeba przetworzyć, przeanalizować i wyciągnąć właściwe wnioski. Trochę to przypomina manię zbieractwa. Oczywiście autor nie jest czarnowidzem, docenia rolę informacji w zdobywaniu wiedzy i mądrości oraz wykorzystaniu jej do poprawy jakości życia. Zauważa jednak zagrożenia związane ze społeczeństwem informacyjnym, cywilizacją postindustrialną. Szczególnie niepokoi się pogłębiającym się rozziewem między możliwościami technicznymi, którymi dysponujemy, a świadomością zagrożeń. Podobnie jak szybko rosnący źrebak nie zdaje sprawy ze swoich ciągle powiększających się rozmiarów; musi się parę razy przewrócić i nabić parę guzów zanim oswoi się z nowymi możliwościami. 

Zadanie, które postawił przed sobą Harari jest zaiste herkulesowe. Jako pierwsza na warsztat idzie definicja informacji. No bo jakże tak, rozważać nieokreślone? Zawęża więc pojęcie informacji do takiej, która odegrała (albo może odegrać) jakąś rolę w historii. Odważny krok, ale niezbędny, żeby książka miała jakikolwiek sens i nie stała się pseudofilozoficznym bełkotem. Następnym krokiem jest uświadomienie nam, że informacja (w sensie powyższym) niekoniecznie musi być utożsamiana z prawdą. Zresztą, definicja prawdy jest jeszcze trudniejsza niż definicja informacji. Na potrzeby książki prawda jest czymś, co wiernie przedstawia rzeczywistość. No dobrze, ale co to takiego rzeczywistość? Musi być jedna, w dodatku uniwersalna. Załóżmy, że jest i idźmy (to znaczy: czytajmy) dalej.

W kolejnych rozdziałach autor stara się przypatrzyć informacji z różnych, czasem nieoczywistych, punktów widzenia, na przykład jako spoiwa społecznego, co tłumaczy znaczącą rolę astrologii i religii w naszym życiu. Wprowadza też, obok rzeczywistości subiektywnej, jak ból, przyjemność czy miłość, pojęcie rzeczywistości intersubiektywnej, której przejawem jest na przykład państwo, naród, marka, bitcoin. Jest to rzeczywistość subiektywna, ale istniejąca w wielu umysłach. Pojęcie to pojawia się w książce wielokrotnie, gdyż to właśnie ona jest motorem naszego cywilizacyjnego rozwoju. 

Uważam za fascynujące, opisane w następnych rozdziałach, opowieści biblijne”, gdzie autor, pozbawiony wszelkiego sentymentu do religii, obnaża mechanizmy socjologiczne i psychologiczne prowadzące do powstania potęgi religii (przez małe ‘er’, liczba mnoga) i ideologii, które są jedną z głównych motywacji decyzji rządzących światem. 

Ale ten, kto uważa, że to koniec opowieści o informacji, jest w błędzie. Kolejnym ważnym tematem książki jest odwieczny dylemat: prawda czy porządek? Co jest lepsze, co bardziej sprawiedliwe, co jest skuteczniejsze? Odważna teza Autora, że nie należy utożsamiać demokracji z wyborami a prawdziwa, czysta demokracja jest niemożliwa, jest jedynie interludium do najważniejszego moim zdaniem tematu książki, czyli sztucznej inteligencji.

Trwa publiczna dyskusja nad zagrożeniami, jakie niesie szybki rozwój technologii informacyjnej zwanej sztuczną inteligencją”. Temat jak najbardziej pasujący do tej książki. Nie będę omawiał wszystkich aspektów poruszanych przez Autora, celem tej recenzji jest między innymi zachęcenie do jej przeczytania. Skupię się na jednym aspekcie, tworzeniu informacji. Nie przetwarzaniu czy powielaniu, o tworzeniu. Dotychczas naturalnym pośrednikiem w sieci informacyjnej był człowiek. Ktoś coś komuś powiedział, ten opowiedział (z autorskimi zmianami i ubarwieniami) grupie słuchaczy, ci zaś rozpowszechnili informację dalej, w formie mówionej, pisanej albo drukowanej. Na tej zasadzie powstały opowieści plemienne, mity, religie. Zawsze jednak czynnikiem sprawczym był człowiek. Nawet klasyczne komputery nie miały zdolności twórczej, co jednak nie wykluczało coraz powszechniejszej komunikacji komputer-komputer. Jesteśmy coraz częściej zmuszani poddawać się decyzjom formułowanym i podejmowanym przez komputery, bez udziału czy nawet akceptacji człowieka. W niektórych obszarach działalności tylko komputery podejmują decyzje i są jedynymi aktorami tych teatrów, na przykład na giełdach finansowych opartych na coraz bardziej złożonych instrumentach finansowych. Jesteśmy jednak wciąż przekonani, że sytuacja jest pod naszą kontrolą. Mimo, że rośnie zdolność komputerów do coraz bardziej abstrakcyjnego myślenia i rozumienia coraz ogólniej sformułowanych zadań, jesteśmy pewni swego. Nawet kiedy widzimy wtórne, niezamierzone efekty naszego działania udajemy, że nic się nie stało. Historia mająca źródło w postach użytkownika Q” na forum 4chan głoszących niestworzone historie spiskowe które, jako clickbajtowe, były szeroko propagowane przez algorytmy mediów społecznościowych, doprowadziły do powstania quasi-religijnego ruchu QAnon i całkiem realnych wydarzeń na Kapitolu. 

Problem (albo jeden z problemów) polega na możliwości wydawania komputerowi coraz bardziej abstrakcyjnych, czyli de facto nieprecyzyjnych, poleceń bez wcześniejszego przemyślenia wszystkich konsekwencji, z właściwym zrozumieniem polecenia włącznie. Komputer (AI) nie dysponuje ludzkim” kontekstem wydawanych poleceń. Wartościowanie kryteriów także może być inne dla człowieka, a inne dla AI. Dotyczy to też niejednoznacznych decyzji, wyborów, których trzeba dokonać. Znanym przykładem jest wciąż nieidealne radzenie samochodów autonomicznych w nagłej sytuacji kolizyjnej, gdzie nie można uniknąć ofiar, a problemem jest minimalizacja skutków. Albo decyzja o wyborze metody leczenia, gdzie wyborów może być wiele, mniej lub bardziej szkodliwymi substancjami, których działanie terapeutyczne też jest różne.

Problemem jest także kwestia odpowiedzialności (i kary) za decyzje podejmowane przez sztuczną inteligencję.

Na koniec chciałbym zwrócić uwagę na tak zwaną autonomiczność wyboru”, którą tak szczyci się demokracja. Człowiek jest istotą ułomną, chwiejną i niezdecydowaną. Nie ma wyrobionego poglądu na każdy temat, zdaje się więc na opinie zewnętrzne. Od zarania demokracji istnieje agitacja wyborcza, a umiejętnie wykorzystywane możliwości techniczne pozwalają zmieniać poglądy wyborców i ich wybory. Faszyści wszak zdobyli władzę w sposób demokratyczny, bez łamania zasad wyborczych. Jednak współczesne możliwości mediów społecznościowych zwiększają możliwości manipulacji o rząd wielkości. Już tego doświadczamy.

O wielu aspektach informacji wykorzystywanej przez AI nie wspomniałem. Chociażby o zagrożeniu całkowitą utratą prywatności, totalnej inwigilacji i rzeczywistości interkomputerowej (niezrozumiałej dla nas i kierującej się nieznanym nam systemem wartości). 

Książka po nieco, moim zdaniem, zbyt ogólnikowym wstępie wciąga i skłania do myślenia. Jeśli uważasz siebie za osobę niezależnie myślącą, musisz ją przeczytać. Warto. 

Ryc. 1. Tak wygląda AI zdaniem AI. Zastosowałem prompt: „Narysuj siebie. Jak wyglądasz?”. Źródło: ChatGPT-4.