Wilhelm Maybach.

MAYBACH: PRAWDZIWY TWÓRCA NOWOCZESNEGO SAMOCHODU

Historia przemysłowego wytwarzania pojazdów bez koni w Europie zaczyna się w roku 1886. Jako pionierów, bez których samochód by się nie narodził, najczęściej wymienia się Karla Benza i Gottlieba Daimlera. Większość zapomina o Wilhelmie Maybachu. To wyjątkowy człowiek, który jest ojcem europejskich automobili.

Historia długo o nim milczała, ale nie zapomniała. Warto wiedzieć, co współczesne samochody zawdzięczają rodzinie Maybachów oraz jaka relacja łączyła WIlhelma z Gottliebem Daimlerem. Jeden miał ogromny talent techniczny, drugi kontakty i możliwości. Nie byli w stanie odnieść sukcesu samodzielnie. Związali się na większość życia i razem stworzyli podwaliny współczesnej motoryzacji oraz marki Mercedes.

Aby zrozumieć ich dzieje, musimy cofnąć się o dobrych kilkaset lat. Rodzina Maybachów notowana była w annałach okręgu Heilbronn już w XVI wieku. Zwykle byli kowalami, a niemal bez wyjątku – rzemieślnikami (ojciec Wilhelma Maybacha był z zawodu cieślą), naprawiali też rozmaite urządzenia mechaniczne. Mały Wilhelm urodził się w 1846 roku w wiosce Löwenstein w dzisiejszej Badenii-Wirtembergii. Miał ciężkie dzieciństwo. Najpierw umarła mu matka, potem ojciec, a krewni zaniechali wychowania sierot po jakimś czasie.

Oddali Wilhelma i jego czterech braci na wychowanie do niejakiego Gustava Wernera, pastora i filantropa. Młody Maybach dobrze rysował, więc wysłano go do kreślarni w pobliskiej fabryce, miast kazać mu uczyć się piekarskiego fachu, co pierwotnie planowano. Zakłady mechaniczne Bruderhaus w Reutlingen, w których terminował Wilhelm, miały dyrektora technicznego w osobie Gottlieba Daimlera. Młodziutki adept sztuki projektowania technicznego szybko dostrzegł, że talentem przytłacza Daimlera, ale szanował go za umiejętności organizacyjne i ze względu na wiek, a także za objęcie go opieką niemalże rodzicielską. Daimler patentował wynalazki Maybacha jako swoje i wykorzystywał jego umiejętności na własną korzyść. Wilhelm spędził w fabryce 13 lat, część w biurze projektów, dzięki protekcji odchodzącego Daimlera, a potem został zaproszony przez tego ostatniego do fabryki Deutza w Karslruhe.

Pierwszy jednocylindrowy silnik konstrukcji Maybacha. (Wikimedia Commons)

W 1876 roku amerykański generał George Custer dostawał wielkie lanie od Indian, a Wilhelm Maybach pojechał do USA jako przedstawiciel Deutza i w ten sposób stał się pierwszym niemieckim inżynierem, który poznał amerykański przemysł. Wkrótce z różnych powodów Deutz pozbył się Daimlera, a Maybach zdecydował się odejść wraz z nim. Wilhelm miał 37 lat, gdy w ślad za Daimlerem przeniósł się do Cannstatt. Zostali wspólnikami i pracowali w szklarni w ogrodzie przy Taubenheimerstrasse. Powstawały kolejne projekty silników, nadal bardzo niedoskonałe.

Daimler Reitwagen, zaprojektowany przez Maybacha w 1884 roku. (Wikimedia Commons)

W 1885 roku Maybach zbudował drewniany Reitwagen – motocykl napędzany silnikiem spalinowym. Konstruktor przejechał na swoim sprzęcie trzy kilometry bez kłopotów. Po wymianie przedniego koła na płozę uzyskał z kolei pierwszy na świecie skuter śnieżny! Podobnie jak dziś, możliwości transportowe motocykla były ograniczone. Daimler zamówił w specjalistycznej firmie powóz i – po zamontowaniu w nim silnika – stworzył pierwszy czterokołowy pojazd marki, która wzięła się od jego nazwiska. Zaraz potem zbudowano też łódź motorową, kolejkę wąskotorową oraz użyto motoru w pierwszym sterowcu. Silniki Daimlera kupowali producenci drezyn kolejowych czy tramwajów.

Pierwszy czterokołowy pojazd Daimlera, w całości zaprojektowany przez Maybacha. Pokazano go publicznie w Paryżu w 1889 roku. (Archiwum Mercedes-Benz).

Klienci coraz częściej skarżyli się, że jednocylindrowy silnik jest za słaby. Maybach więc skonstruował motor w układzie V2 i niedługo potem, po uzyskaniu zgody szefa, zamontował go w czterokołowcu na stalowych kołach. Sporo czasu poświęcił także układowi chłodzenia silnika, bowiem wówczas automobiliści musieli bardzo często zatrzymywać się przy studniach i strumykach, by uzupełniać wodę. Maybach wymyślił obrotowy pojemnik na wodę, który dodatkowo spełniał funkcję koła zamachowego, ale nie było to rozwiązanie przyszłościowe. Wilhelm opracował więc układ chłodzenia z chłodnicą z rurek z wentylatorem, wymuszający przepływ powietrza, co umożliwiało uzyskanie lepszych osiągów jednostki napędowej. To także Wilhelm Maybach skonstruował pierwszy nowoczesny gaźnik z komorą pływakową, potrafiący dokładniej dawkować paliwo. Odtąd silniki mogły pracować sprawniej i na wyższych obrotach.

Pierwszy gaźnik pływakowy Maybacha. (Wikimedia Commons)

Aż do masowego wprowadzenia układów wtryskowych paliwa, gaźniki budowano według zasad wymyślonych przez Maybacha. Trudno przecenić wartość tego rozwiązania. Mówimy o milionach silników samochodowych i lotniczych, które równomierną pracę zawdzięczały niemal zapomnianemu niemieckiemu wynalazcy z kompleksem niższości. Silnik systemu Maybacha z gaźnikiem i chłodnicą, napędzający koła auta poprzez zębatkową przekładnię to w istocie fundament nowoczesnego samochodu.

Chłodnica o konstrukcji ulowej, opatentowana przez Wilhelma Maybacha w grudniu 1900 roku. (Archiwum Mercedes-Benz).

O życiorysie Wilhelma można by napisać książkę, ale czas przejść do epoki, w której Maybach projektował pierwsze Mercedesy dla Daimlera. Simplex, którym w 1902 roku hrabia Eliot Zborowski dojechał do mety wyścigu Paryż-Wiedeń na drugim miejscu, też wyszedł spod ręki Maybacha i miał opatentowaną przez niego chłodnicę z rurkami w układzie plastra miodu. Prostszą w produkcji i zawierającą więcej czynnika chłodzącego.

Silniki stosowane do napędu wyczynowych Mercedesów (takich jak ten, w którym wspomniany hrabia Zborowski zginął rok później podczas wyścigu górskiego Nicea-La Turbie) również tworzył niestrudzony Maybach. Użyto ich także do napędu pierwszych sterowców hrabiego Zeppelina. Po 1907 roku Wilhelm stopniowo oddawał prowadzenie działu konstrukcyjnego synowi Karlowi.

Rozrząd silnika lotniczego Maybacha z okresu pierwszej wojny światowej z trzema zaworami na cylinder. (Piotr R. Frankowski)

Karl i Wilhelm Maybachowie zostali zmuszeni do odejścia z firmy Daimler w 1907 roku. Już po śmierci Gottlieba, który zmarł na zawał w 1900 roku. Wówczas porozumieli się z hrabią Zeppelinem i założyli z nim wspólnie, tuż obok hangarów sterowcowych we Friedrichshafen, zakład o nazwie Motorenbau GmbH. Wspólnie rozpoczęli wytwarzanie silników lotniczych i sterowcowych, które musiały sprostać niesamowitym wymaganiom. Stosowano na przykład zapłon z dwiema świecami na cylinder, przy czym każda ze świec połączona była z osobnym iskrownikiem. Układ świec był optymalny pod kątem spalania mieszanki nawet według wiedzy z XXI wieku!

Pierwszy samochód firmy Maybach-Motorenbau GmbH (przełom roku 1924 i 1925), model W 3. Karl Maybach drugi od prawej. (Archiwum Mercedes-Benz)

Traktat wersalski zabronił Niemcom produkcji samolotów, więc firma prowadzona przez Karla przerzuciła się na samochody. Pierwszy prototyp powstał jeszcze na podwoziu Daimlera z silnikiem sześciocylindrowym. Pierwszy seryjny model W3 budowano od 1921 do 1926 roku. Kolejny W5 do 1929 roku, w którym zmarł Wilhelm Maybach. Pierwszy 12-cylindrowy Maybach DS powstał w 1929 roku, by rok później zastąpił go DS7 Zeppelin. Samochód z 7-litrowym motorem o mocy 150 KM i 2-stopniową preselekcyjną przekładnią zautomatyzowaną, zdolny do osiągnięcia 150 km/h. Ośmiolitrowa wersja DS8 budowana była od 1931 do 1940 roku. Później wybuchła wojna i silniki Maybacha napędzały wiele modeli czołgów i innych pojazdów bojowych Trzeciej Rzeszy.

Karl Maybach z Adolfem Hitlerem w 1935 roku. (NAC)

Po wojnie zakłady Maybacha we Friedrichshafen stały się fabryką silników dla statków i lokomotyw, przetrwały do dziś jako MTU Solutions/Rolls-Royce Solutions GmbH. Firma jest spółką zależną brytyjskiego koncernu Rolls-Royce Power Systems i wytwarza potężne silniki wysokoprężne. Sam Wilhelm Maybach został prawie zupełnie zapomniany.

Słynne nazwisko przypomniał fanom motoryzacji koncern DaimlerChrysler w 2002 roku, który postanowił ożywić kultową markę i wytwarzać pod nią luksusowe limuzyny, konkurentów Rolls-Royce’a. Powstały modele Maybach 57 i 62 różniące się rozstawem osi. Nazwy pochodziły od długości nadwozia: 5,7 m oraz 6,2 m. Wraz z „nowożytnym” Maybachem do łask wróciło nawet nazwisko Zeppelin, które zostało użyte do nazwania najbogatszej wersji wyposażenia. Powstało nawet zbudowane na bazie dłuższego modelu 62 nadwozie landaulet z otwieraną tylną pasażerską częścią. Nowy Maybach nie był wielkim sukcesem rynkowym, głównie z powodu tego, że ożywienie ultraluksusowej marki po niemal 60 latach jest prawdziwym wyzwaniem i dlatego, że dyrekcja koncernu Daimler-Benz dość nieporadnie podeszła do kwestii wizerunku auta (początkowo miało przypominać aktualną wówczas S-klasę, a gdy podjęto decyzję o reaktywacji osobnej marki, na zmianę wyglądu było za późno).

Maybach 62 Landaulet przed zamkiem Solitude. (Mercedes-Benz)

Mercedes się nie poddał. Najbardziej eleganckie odmiany klasy S są dziś nazywane Mercedes-Maybach, czyli są już tylko podwariantami modelu Mercedesa – inaczej niż przy okazji pierwszej reaktywacji marki Maybach. Współczesne Mercedesy-Maybachy wyróżniają się charakterystycznym dwukolorowym lakierem, a na ich nadwoziach pyszni się trójkątne logo z podwójnym M. Nazwisko króla konstruktorów przetrwało, a wraz z nim jego legenda. Od lat 90. zaczęli ją przypominać historycy przemysłu samochodowego. Niestety nadal wiele tekstów drukowanych i internetowych wszystkie wynalazki Maybacha przypisuje Daimlerowi…

Przedwojenny emblemat marki Maybach. (Piotr R. Frankowski)
Próba atomowa w atolu Bikini w 1946 roku. (San Diego Air and Space Museum/Wikimedia Commons)

WSZYSTKO ATOMOWE

Po drugiej wojnie światowej ludziom wydawało się, że energia atomowa rozwiąże wszystkie problemy i poprowadzi ludzkość ku świetlanej przyszłości. Media prześcigały się w wymyślaniu zastosowań dla reaktorów jądrowych, ale wystarczy się porządnie rozejrzeć, by stwierdzić, że niewiele z tych prognoz się sprawdziło. Może i dobrze, bo ludzie z czasem stawali się coraz mniej odpowiedzialni.

Buick Le Sabre, prototyp koncepcyjny z 1951 roku. (General Motors)

Ameryka, która w powojennej euforii spodziewała się, że każdy przedmiot będzie przypominał odrzutowiec albo rakietę – co znalazło odzwierciedlenie w komiksach, kreskówkach i innych dziedzinach sztuki popularnej – oczekiwała także samochodów o podobnych atrybutach wizualnych.
Prototyp koncepcyjny Buicka Le Sabre z 1951 roku wskazywał kierunek: motywy wlotów powietrza, stateczniki pionowe, brakowało tylko skrzydeł. Jednocześnie naród amerykański słuchał coraz to nowszych informacji o próbach jądrowych w Newadzie, które rzekomo nikomu nie szkodziły. Słowo „nuklearny” miało taką samą popularność jak spodnie dzwony czy samochody „turbo” dwadzieścia lat później. Tylko w Związku Sowieckim ludzie nie marzyli o samochodach z napędem nuklearnym i wyglądzie odrzutowców, bo im nie było wolno.

Prototyp samolotu z napędem nuklearnym Tupolew Tu-95LAL, napędzany silnikami turbośmigłowymi konstrukcji Standartenfuhrera SS Ferdinanda Brandnera. (Wikimedia Commons)

Rządy obu supermocarstw na poważnie myślały o nieoczywistych zastosowaniach energii jądrowej. Nikogo nie powinien dziwić fakt, że Sowieci oblatali prototyp samolotu bombowego Tu-95LAL z reaktorem jądrowym na pokładzie, ale mało kto zdaje sobie sprawę, że Amerykanie nie tylko myśleli o czymś takim, ale nawet zbudowali statek powietrzny, na pokładzie którego odbywała się jądrowa reakcja łańcuchowa – chociaż pewnie o zdrowie ludzi sowieckich mniej dbano podczas badań w locie.

Rysunki poglądowe samolotu Tu-119, zwanego także Tu-95LAL, zaopatrzonego w reaktor jądrowy. (Wikimedia Commons)

Samolot nazywał się NB-36H i był prototypowym wariantem bombowca strategicznego B-36, napędzanego sześcioma gwiazdowymi silnikami tłokowymi i czterema odrzutowymi. Prototyp, zbudowany na bazie płatowca uszkodzonego przez tornado na jednym z lotnisk, wykonał 47 lotów doświadczalnych, trwających w sumie 215 godzin, z czego przez prawie 90 godzin reaktor był aktywny (ważył 16 ton i miał moc 3 megawatów, załogę chroniła 12-tonowa izolacja ołowiano-gumowa).

Samolot Convair NB-36H z reaktorem jądrowym na pokładzie. (Wikimedia Commons)
Samolot Convair NB-36H, jeszcze z pierwotnym oznaczeniem XB-36H. (U.S. Air Force photo/Wikimedia Commons)

Eksperymenty miały doprowadzić do zbudowania bombowca strategicznego o pełnym napędzie jądrowym, a co za tym idzie, nieograniczonym czasie przebywania w powietrzu Chodziło o stałe patrole z gotową do użycia odwetową bronią jądrową na pokładzie. O ile załoga amerykańskiego prototypu okazała się skutecznie chroniona przed promieniowaniem, łatwo sobie wyobrazić katastrofalne konsekwencje wypadku z udziałem takiego samolotu – i to był właściwie, oprócz kosztów programu, główny powód jego przerwania.

Kabina załogi samolotu Convair NB-36H. Osłony przed promieniowaniem ważyły 12 ton, a szyby kabiny miały grubość ponad 30 cm. W szyku z prototypem latały zawsze dwa samoloty transportowe, wypełnione uzbrojonymi spadochroniarzami, którzy w razie wypadku NB-36H mieli zabezpieczyć rejon katastrofy – i potem zapewne umrzeć w mękach. (US Air Force Materiel Command/Wikimedia Commons)

Twórcom przyświecała wizja, że energia jądrowa to panaceum na wszelkie zgryzoty ówczesnego świata. Inne projekty obejmowały atomowe lokomotywy, wiertnice, rakietowy silnik jądrowy NERVA (który zresztą testowano, a jego koncepcja nie umarła do dziś), a w 1964 opracowano w NASA projekt pojazdu kosmicznego o napędzie jądrowym, w którym kapsuła załogi znajdować się miała na szczycie konstrukcji, chroniona specjalną tarczą przed zabójczym promieniowaniem. Powstawały także okręty wojenne napędzane energią jądrową, które były w stanie przebywać bardzo długo na patrolu bez konieczności tankowania tradycyjnego paliwa.

Sowiecki atomowy lodołamacz „Lenin”. (RIAN/Wikimedia Commons)

Te ostatnie stały się trwałym składnikiem wielu flot na świecie. Pierwszym okrętem podwodnym o napędzie nuklearnym był USS Nautilus, potem dołączyły do niego następne jednostki podwodne i lotniskowce. Rosjanie, poza okrętami podwodnymi, wyspecjalizowali się w budowaniu lodołamaczy o napędzie atomowym. Pierwszy z nich nazywał się – jakżeby inaczej – „Lenin”.

Arbel-Symetric z 1958 roku. (Wikimedia Commons)

W takiej atmosferze, na początku lat 50., także producenci samochodów ulegali presji mody na atom. Jednym z najmniej znanych był francuski Arbel, który istniał w latach 1951-58. Jedynym stworzonym modelem był Arbel-Symetric, powstały w kilku prototypach. Pięciometrowa limuzyna z dwiema panoramicznymi szybami, odsuwanymi drzwiami i nadwoziem z włókna szklanego miała spalinowo-elektryczny napęd hybrydowy. To nie pomyłka i nie fake news. Pan Arbel za pieniądze swego brata, który miał w Indochinach linię lotniczą, zbudował pojazd, w którym generator wytwarzający prąd elektryczny był napędzany przez 45-konny silnik benzynowy o pojemności 1,1 litra. Uzyskany prąd poruszał cztery silniki elektryczne w piastach kół.

Pokazana na salonie paryskim w 1953 roku druga wersja rozwojowa samochodu zainteresowała francuskie ministerstwo obrony narodowej – urzędnicy dostrzegli, że samochód miał skuteczne i bardzo uproszczone sterowanie. Kierowca oprócz kierownicy miał do dyspozycji tylko jeden pedał plus hamulec awaryjny (auto nie miało żadnej przekładni). Hamowanie odbywało się poprzez usunięcie nacisku na jedyny pedał (dziś niektóre samochody elektryczne mają seryjnie taką możliwość). Co ciekawe, auto hamowało rewelacyjnie, potrzebując tylko 40 metrów do zatrzymania z prędkości 100 km/h, gdy inne samochody z tej samej epoki potrzebowały 60-80 metrów.

Kolejny prototyp wytwarzał prąd dzięki silnikowi zasilanemu olejem napędowym. Zbudowano także atrapę nieco innego napędu. Spodziewając się, że rząd francuski w przyszłości zabroni spalania paliw kopalnych, zaprojektowano napęd z termicznym generatorem jądrowym o mocy 40 kW, paliwem dla którego miały być dwie kapsuły, wypełnione… zużytymi materiałami radioaktywnymi. Spalania benzyny ostatecznie nie zakazano i firma Arbel zniknęła.

Simca Fulgur. (Wikimedia Commons)

Nie była jedyną, która bawiła się ideą jądrowego napędu samochodów. W 1959 roku francuska Simca pokazała koncepcyjny prototyp Fulgur o niezwykle lotniczych kształtach, zaprojektowany przez Roberta Oprona. Tego samego, który później stworzył między innymi przepiękne modele GS i SM dla Citroena.
Model Fulgur pokazywał, jakie będą samochody w roku 2000. Powyżej prędkości 150 km/h miał poruszać się tylko na dwóch kołach – dzięki stabilizacji żyroskopowej. Zakładano sterowanie myślami, zastosowanie radaru oraz… napęd atomowy.

Makieta samochodu Simca Fulgur w Paryżu. (Wikimedia Commons)

Także amerykański Ford nie ustrzegł się nuklearnego epizodu: wśród prototypów pokazanych w 1958 roku znalazł się model samochodu o nazwie Nucleon. Według koncernu, gdyby auto naprawdę powstało, miałoby zasięg aż 8000 kilometrów, bez wymiany rdzenia reaktora. Planowano zastosowanie w nim reaktora jądrowego podobnego typu do tych używanych w atomowych okrętach podwodnych, czyli o zredukowanych wymaganiach obsługowych. Reakcja łańcuchowa miała prowadzić do wytwarzania pary, która z kolei poruszałaby serię turbin. Funkcjonalnego prototypu nigdy nie zbudowano. Moda na planowanie samochodów o napędzie atomowym minęła wraz z końcem lat 50., ale obydwaj z Mirkiem, pomysłodawcą i szefem niniejszego bloga, po raz pierwszy zobaczyliśmy atomowego Forda w tej samej Encyklopedii PWN – i nigdy o tym malutkim zdjęciu nie zapomnieliśmy.

Model samochodu Ford Nucleon. (Ford)

Czego uczy nas historia samochodów o napędzie atomowym? Nawet jeśli coś wydaje się być rozwiązaniem idealnym dla przyszłości, wcale nie musi się takim stać, bo przyszłość nie jest tworem statycznym. Pierwsze Porsche 911 Targa zbudowano dlatego, że pojawiła się wiarygodna plotka, iż rząd amerykański zabroni sprzedaży samochodów typu kabriolet pozbawionych pałąka przeciwkapotażowego. Rynek USA był dla niewielkiej jeszcze wtedy firmy Porsche niezbędny do przetrwania. Targa powstała, a zapowiadanych przepisów nigdy nie wprowadzono, choć ikoniczna forma nadwozia zarabia do dziś dla marki z Zuffenhausen grube miliony. Czy zatem jedynym sensownym rozwiązaniem napędu w przyszłości będzie napęd elektryczny? Czas pokaże. Samochody elektryczne już kiedyś były bardzo popularne w miastach. Ponad sto lat temu, ale na długi czas zostały zapomniane. Jak będzie tym razem? A może wrócimy do napędu atomowego?

Rysunek koncepcyjny samochodu Ford Nucleon. (Ford)
Próby drogowe prototypu pojazdu firmy FWD z napędem na cztery koła w Wisconsin w 1919 roku. (NARA/Wikimedia Commons)

CZTERY NA CZTERY

Na pomysł, by w pojeździe samochodowym napędzać jednocześnie wszystkie cztery koła, jeden facet wpadł wcześniej od innych – niejaki Bramah Joseph Diplock z Londynu w 1893 opatentował lokomobilę parową z napędem na cztery koła i z wszystkimi kołami skrętnymi.

Projekt Diplocka z 1983 roku. (Wikimedia Commons)

Tak zazwyczaj mówią źródła internetowe, ale wygląda na to, że się nieco mylą. Inżynier John Fowler z Leeds w Wielkiej Brytanii zbudował oto i wypróbował swoją lokomobilę z czteronapędem już w roku 1880, a następną, ulepszoną, pięć lat później. Tak czy owak, zastępujący konie lokomobilami Anglicy szybko zorientowali się, że w błocie pól uprawnych radzą sobie one kiepsko i starali się problem rozwiązać (notabene Diplock opracował też system „słoniowych stóp” o nazwie Pedrail, które, zamontowane na obwodzie żelaznych kół napędzanych lokomobili, miały poprawić dzielność terenową parowego pojazdu).

Lokomobila parowa Fowlera z napędem na cztery koła. (Wikimedia Commons)
Pedrail Diplocka. (Wikipedia)

Drugi (albo trzeci) w kolejce konstruktorów, bez których dzisiejszy SUV nie wjechałby na oblodzony parking pod wyciągiem narciarskim, jest niezapomniany Ferdynand Porsche, który już w 1899 roku popisał się pierwszym samochodem z napędem na cztery koła – realizowanym poprzez zastosowanie czterech osobnych silników elektrycznych w piastach kół, czyli podobnie jak w dzisiejszym hiperszybkim Rimacu. Jego pojazd, zbudowany w zakładzie Lohnera w Wiedniu, nie był zbyt praktyczny, ale jego założenia konstrukcyjne dowodzą, że w technice tak naprawdę nie pojawia się nic nowego – po prostu umiemy lepiej realizować te same pomysły i mamy do dyspozycji lepsze materiały.

Spyker 60HP. (Wikimedia Commons)

Kolejną konstrukcją, która wyprzedziła swoje czasy, był holenderski Spyker 60HP z 1903 roku, który nie zdobył popularności. Po nim w 1907 pojawił się zaprojektowany przez Paula Daimlera Daimler Dernburg Wagen. Niesamowite auto nie tylko z napędem na cztery koła, ale także z czterema kołami skrętnymi, powstało na podwoziu ciężarówki i miało służyć w niemieckich koloniach w Afryce Wschodniej. 32-konny silnik poruszał wóz z pięcioma miejscami siedzącymi, którego prześwit wynosił aż 32 centymetry, a stalowe tarcze jego kół pozbawione szczelin chroniły hamulce przed uszkodzeniem kamieniami.

Daimler Dernburg Wagen z 1907 roku. (Wikimedia Commons)

Wczesne samochody osobowe, takie jak Ford T, świetnie radziły sobie w terenie bez napędu na wszystkie koła, nieliczni przedsiębiorcy widzieli za to perspektywy na rynku samochodów ciężarowych. W 1909 roku w stanie Wisconsin w USA powstała firma, która najpierw nazywała się „Badger Four-Wheel Drive Auto Company”, a potem przemianowano ją na Four Wheel Drive Auto Company (FWD). Zbudowała ona praktyczne i skuteczne w terenie samochody ciężarowe, które w czasie pierwszej wojny światowej służyły nie tylko armii amerykańskiej, ale także brytyjskiej i rosyjskiej, a po wojnie również w armii niepodległej Polski.

Samochód FWD Scout. (Wikimedia Commons)

Z dzisiejszego punktu widzenia były to auta zaaawansowane technicznie, ze stałym napędem czterech kół, z blokadą centralnego mechanizmu różnicowego oraz przegubami homokinetycznymi w przedniej osi. Ich rozpowszechnienie podczas wojny sprawiło, że więcej ludzi zrozumiało zalety napędu na cztery koła. Dzięki inżynierom z FWD także genialny Harry Miller był w stanie zbudować zaopatrzony w napęd na cztery koła samochód wyścigowy, który w 1932 roku wystartował w Indianapolis, a także jeden egzemplarz niesamowitej limuzyny z napędem na cztery koła i silnikiem V-16!

Ciągnik artyleryjski 4×4 PZInż. 342. (Wikimedia Commons)

Niewiele działo się w dziedzinie samochodów osobowych – nikt nie czuł potrzeby komplikowania tego, co działało dobrze. Za to rosło zainteresowanie wojskowych czteronapędem, siły zbrojne wielu krajów się motoryzowały, a to oznaczało fundusze na rozwój. Budowano nie tylko eksperymentalne ciężarówki (również w Polsce, bardzo ciekawe projekty PZInż.), ale także mniejsze auta – wyróżniają się wśród nich między innymi Mercedes G5 z czterema kołami skrętnymi oraz VW (KdF) Kommandeurwagen. Ekstremalnym przykładem wykorzystania napędu na cztery koła (w tym przypadku na cztery z 6 kół) był skonstruowany przez niezmordowanego profesora Porsche Mercedes T80 z silnikiem lotniczym o mocy 3000 KM, przeznaczony do bicia rekordu prędkości.

Mercedes G5 z 1938 roku. Eksponat muzeum techniki w Speyer. (Wikimedia Commons)

A potem przyszła wojna i między innymi masowa produkcja Jeepa Willysa, którego tysiące egzemplarzy, pochodzących z demobilu i sprzedawanych za bezcen, pokazały po wojnie cywilom, że niewielki samochód z napędem obu osi ma wiele zalet. Dlatego pan Maurice Wilks mógł wymyślić Land Rovera, a International Harvester jakiś czas potem praktycznego Scouta. Niektórzy myśleli o zastosowaniu napędu na cztery koła, ale tylko brytyjski Jensen odważył się stworzyć taki samochód. W 1966 pokazano Jensena FF ze stałym napędem czterech kół systemu Fergusona oraz układem hamulcowym Maxaret Dunlopa. Auto wyprzedziło swoją epokę dość znacznie, i nie tylko było zbyt drogie w porównaniu do innych wozów klasy Gran Turismo, ale także technicznie niemożliwe było zbudowanie wersji z kierownicą po lewej stronie, nadającej się do sprzedaży w USA.

Jensen FF Mark II. (Wikimedia Commons)

Później nastąpiły dekady dalszego eksperymentowania – skromniutkie Subaru Leone pokazało Amerykanom i Europejczykom, że da się zbudować porządny samochód na cztery koła, który będzie niezawodny jak japoński aparat fotograficzny. Brytyjski Ferguson zaprojektował napęd na cztery koła dla amerykańskiego AMC Eagle, ciekawego pojazdu, który stał się duchowym ojcem o wiele późniejszego Audi Allroad i jemu podobnych wynalazków.

Rodzina samochodów AMC Eagle. (Wikimedia Commons)

Historię Audi Quattro niby znają wszyscy, od brzydkiego kaczątka, wojskowego VW Iltisa do rajdowego, kanciastego potwora – ale czy wszyscy wiedzą, że przełomowy napęd na cztery koła Iltisa pochodził z wcześniejszego łazika Bundeswehry, zaopatrzonego w jazgotliwy dwusuwowy silnik auta o nazwie DKW Munga?

DKW Munga. (Audi AG)

Napędy na cztery koła nie są jednakowe, może kiedyś opiszę dokładnie, czym różnią się poszczególne rodzaje napędów – mocne rozwiązania gotowe do jazdy w ciężkim terenie to zazwyczaj napędy chwilowe, nadające się tylko do jazdy po nawierzchniach luźnych i śliskich. Samochody osobowe i rozmaite SUV miały początkowo stałe napędy na wszystkie koła, podobnie jak ciężarówki FWD sprzed 110 lat, ale względy finansowe spowodowały rozwój tańszych patentów na przeniesienie momentu napędowego na drugą oś: sprzęgła wiskotyczne, elektrohydrauliczne, wielopłytkowe sterowane elektromechanicznie…

Audi Quattro w Genewie w 1980 roku. (Audi AG)

Nazwy tych napędów to kalejdoskop marketingowego bełkotu, ale efekt końcowy jest taki sam: można bez wstydu wyjechać z ośnieżonego parkingu pod wyciągiem narciarskim albo przejechać przez błotniste kałuże. Drogi są lepsze niż kiedyś, rozwinęły się też opony, statystycznie coraz rzadziej potrzebujemy napędu 4WD czy AWD. Przynajmniej w teorii.

Co nas czeka w przyszłości? Na pewno coraz więcej bardzo tanich w produkcji sprzęgieł sterowanych elektronicznie i coraz więcej przypadków, gdzie napęd na koła drugiej osi realizowany będzie za pomocą silników elektrycznych – czyli tak, jak to sobie wymyślił Ferdynand Porsche pod koniec XIX wieku. Coraz cięższe i wyposażone w silniki o coraz większym momencie obrotowym samochody elektryczne potrzebują napędu na cztery koła bardziej niż kiedykolwiek przedtem.